Chiny - państwo trzech przełomów
Rok Szczura, który właśnie przywitali Chińczycy, będzie dla nich przełomowy. Przed nimi czają się dwie katastrofy – ekologiczna i demograficzna, a później wielki kryzys polityczny.
11.02.2008 | aktual.: 13.02.2008 07:24
Chińczycy żyją własnym rytmem, więc swój nowy rok witają później niż reszta świata. 7 lutego, gdy zaczyna się Rok Szczura*, miliony mieszkańców Państwa Środka wkładają do balonów swoje marzenia i wysyłają je w przestworza. Jeśli się spełnią, podczas tegorocznych igrzysk olimpijskich w Pekinie medale zdobywać będą wyłącznie chińscy sportowcy.
To ma być przełomowy rok – twierdzą władze Chin. Po dwustu latach upokorzeń, europejskiego kolonializmu, wypaczeń „rewolucji kulturalnej” i przedmiotowej roli na arenie międzynarodowej Państwo Środka ma w końcu odzyskać należną mu pozycję. Stanie się tak głównie dzięki chińskiej gospodarce, która jeszcze 30 lat temu była zaledwie cieniem obecnej. Wisienką na czubku tego gigantycznego tortu ma być właśnie tegoroczna olimpiada. I choć niektórzy złośliwcy nazywają ją już „ludobójczymi igrzyskami” (Pekin wspiera kilka ludobójczych reżimów, na przykład władze Sudanu), to długo nie zapomnimy jej rozmachu.
Jeden z organizatorów przyznał nawet nieskromnie, że „jeśli przywołamy wszystkie określenia, które mogą dotyczyć imprezy sportowej, i dodamy przed każdym »naj«, to trafnie opiszemy pekińskie igrzyska”. Ciekawe, że niemal identycznie opisywano podobną, berlińską imprezę 72 lata temu.
Rok Szczura rzeczywiście może być przełomowy dla Chin. Tyle że zamiast rozpoczynać chińską erę w historii świata, może ją symbolicznie zakończyć. I to wcale nie z powodu amerykańskich sił zbrojnych albo europejskiej siły gospodarczej. Wystarczą siły przyrody.
Przełom pierwszy, czyli ekologia
Tu do przełomu doszło już dwa lata temu. Właśnie wtedy Chiny wyprzedziły USA pod względem zatruwania atmosfery za pomocą dwutlenku węgla. Wszystko przez węgiel – jego spalanie dostarcza Chinom 70 procent energii. W ciągu pół roku, które dzieli nas od zapalenia olimpijskiego znicza, Chińczycy rozpalą paleniska 33 nowych elektrowni zasilanych czarnym złotem. Tylko w ten sposób Pekin jest w stanie zagwarantować odpowiednią ilość energii gospodarce rosnącej w zawrotnym tempie 10 procent rocznie.
Jednak spalanie 2,5 miliarda ton węgla rocznie (to więcej niż w USA, Rosji i Indiach razem wziętych) przynosi Chińczykom również kwaśne deszcze, które powoli zamieniają krajobraz północnych Chin w pustynię. Tak dziś wygląda czwarta część terytorium tego kraju, czyli obszar 7,5 razy większy od terytorium Polski. W efekcie mieszkańcy Pekinu raz na dwa–trzy tygodnie przeżywają rzadko wcześniej obserwowane zjawisko przyrodnicze – burzę piaskową, która w połączeniu z miejskim smogiem tworzy wrażenie kilkunastogodzinnego zaćmienia Słońca, a przy okazji wywołuje choroby skóry. Tylko w 2006 roku z ich powodu zmarło blisko 400 tysięcy osób.
Spośród 20 najbardziej zanieczyszczonych miast świata 16 leży w Chinach. Pekin pod tym względem ustępuje jedynie Kairowi. Poziom zanieczyszczenia powietrza mierzy się w miligramach pyłu na metr sześcienny. Europejska norma to 40 miligramów, amerykańska – 50. Tymczasem średni poziom zapylenia w Pekinie jest trzykrotnie wyższy i stale rośnie. Trudno to sobie wyobrazić, ale w 2015 roku ma przekroczyć 300 miligramów.
W nie lepszej sytuacji są mieszkańcy południowych Chin. Przez pół wieku rabunkowej wycinki lasów władze stworzyły idealne warunki do erozji gleby i podmywania naturalnych barier przeciwpowodziowych. W tym wypadku momentem przełomowym była powódź w 1998 roku. Rzeka Jangcy rozlała się, pochłaniając kilka tysięcy istnień ludzkich i niszcząc pięć milionów domostw. Pekin wprowadził wówczas zakaz wycinki drzew, jednak zapotrzebowanie chińskiego przemysłu drzewnego (największego na świecie) sprawiło, że naturalne lasy zniknęły za to w Tajlandii i na Filipinach.
Ale na południu kraju nawet spokojne rzeki stanowią zagrożenie. 80 procent z nich jest tak zanieczyszczone odpadami przemysłowymi i odchodami, że nie ma w nich żadnych żywych stworzeń. Taką wodę spożywa ponad połowa Chińczyków. Oficjalne statystyki nie zawierają danych o liczbie zachorowań wywołanych przez jej spożycie, bo (jak oficjalnie tłumaczą władze) „takie informacje mogłyby wywołać niepokoje społeczne”. I oczywiście wywołują. Według nieoficjalnych doniesień w Chinach w ciągu tygodnia dochodzi do blisko tysiąca demonstracji związanych z tragicznym stanem środowiska naturalnego. Grupie chińskich ekologów udało się policzyć, ile kosztuje zatruwanie środowiska. Stworzyli oni specjalny wskaźnik – „zielone PKB” – którego wartość należy odjąć od standardowo liczonej wartości produktu krajowego brutto. – Obliczamy nasz wskaźnik, szacując, jakie koszty poniesie służba zdrowia w związku z leczeniem chorób wywołanych przez zły stan środowiska – mówi „Przekrojowi” Wang Dżinan, ekolog z grupy Green GDP. – Do tej
sumy dodajemy również koszty doraźnych inwestycji ekologicznych, takich jak odbudowa wałów przeciwpowodziowych lub transport wody pitnej na skażone obszary – dodaje Wang.
W 2003 roku w swoim pierwszym raporcie grupa Green GDP wyliczyła, że roczne koszty chińskiej katastrofy ekologicznej wyniosły połowę chińskiego PKB. W 2007 roku było to już prawie 80 procent. W praktyce oznacza to, że chińska gospodarka już przestała się rozwijać! – Szybki rozwój gospodarczy to być albo nie być chińskiej partii komunistycznej – tłumaczy Vincent Wang, politolog z uniwersytetu w Richmond. Chińska gospodarka, choć dynamiczna, jest za bardzo uzależniona od taniej siły roboczej. Dlatego skutkiem spowolnienia wzrostu będzie wyższe bezrobocie i wybuch niezadowolenia społecznego. A na to komuniści nie mogą sobie pozwolić, bo teraz, gdy przestali być „atrakcyjni” ideologicznie, utrzymują się u władzy głównie dlatego, że potrafią zapewnić milionom Chińczyków stałą poprawę warunków życiowych. – Jednak do utrzymania tej tendencji konieczny jest dwucyfrowy wzrost gospodarczy – mówi Wang. Komunistom będzie niezwykle trudno utrzymać takie tempo.
Przełom drugi, czyli demografia
To nie koniec problemów Pekinu. Nawet jeśli Chińczykom uda się uniknąć katastrofy ekologicznej, na pewno czeka ich katastrofa demograficzna. W wyniku wprowadzenia restrykcyjnej „polityki jednego dziecka” w ciągu 20 lat w Chinach zabraknie rąk do pracy. „Polityka jednego dziecka” w skrócie oznacza, że rodzice, którzy „popełnili” drugie dziecko (jeśli pierwsze nie było dziewczynką), muszą zapłacić karę. Władze chciały w ten sposób wyhamować szalony przyrost naturalny z lat 80. Dziś tylko osiem procent Chińczyków ma ponad 65 lat. Do 2050 roku ta grupa będzie stanowić 24 procent społeczeństwa, a to oznacza, że za cztery dekady chińskie społeczeństwo będzie tak stare jak europejskie. To z kolei oznacza, że zabraknie pieniędzy na emerytury, bo Chiny będą miały zbyt mało pracowników z pokolenia „jednego dziecka” będących w stanie płacić składki na przyszłych emerytów.
Ubocznym skutkiem „polityki jednego dziecka” jest także nierównowaga płciowa. Gdy pokolenie urodzone w latach 90. osiągnie pełnoletność, okaże się, że co najmniej 15 procent mężczyzn zostanie przymusowymi kawalerami. W 2020 roku na 100 Chinek przypadać będzie 117 Chińczyków (światowa norma to 100 na 104).
To również efekt „polityki jednego dziecka”. Rodzice mają prawo do drugiego dziecka, jeżeli pierwsze jest dziewczynką. W dodatku chińscy rodzice preferują chłopców (bo pomagają przy ciężkich pracach polowych) i dlatego jeszcze kilka lat temu, jeśli lekarz rozpoznał żeńską płeć płodu, bardzo często decydowano się na aborcję. Władze tak przeraziły się światem bez kobiet, że w 2001 roku ustawowo zabroniły lekarzom informowania rodziców o płci dziecka.
Przełom trzeci, czyli krach systemu
Gdyby jednak jakimś cudem chińskim władzom udało się powstrzymać katastrofę ekologiczną i uratować system emerytalny (na przykład sprowadzając miliony młodych gastarbeiterów z krajów ościennych), to i tak Chiny czeka kryzys, tyle że polityczny. I choć o jego rychłym nadejściu politolodzy mówią już od lat 80., kiedy to Deng Xiaoping postanowił wprowadzić do Chin „elementy systemu kapitalistycznego”, teraz rzeczywiście nadchodzi przełom.
W latach 90. politolodzy przewidywali, że gdy tylko chiński wzrost gospodarczy przyniesie Chińczykom względny dobrobyt, zaczną się domagać demokratyzacji państwa. Nikt jednak nie przewidywał wtedy, że 10-procentowy wzrost gospodarczy będzie utrzymywał się przez całą dekadę. Nikt również nie przewidywał, że władze umiejętnie rozdysponują owoce rozwoju między najbiedniejszych, forsując model gospodarczy oparty na taniej sile roboczej. Dzięki takiej polityce w ciągu ostatniej dekady 400 milionów Chińczyków przestało być biedakami.
Ale dotychczasowy mechanizm ograniczania nierówności społecznych poprzez sztuczne utrzymywanie niskiej wartości chińskiej waluty (co też zapewniało konkurencyjność chińskiego eksportu) wyczerpał swoje możliwości. Pisze o tym w swojej najnowszej książce „The Writing on the Wall” znany brytyjski dziennikarz i sinolog Will Hutton. Uważa on, że chińska gospodarka osiągnęła właśnie granice rozwoju bazującego na tanim robotniku i że „zwykłemu pracownikowi fabryki nie wystarczy już, że nie jest głodny i że ma dach nad głową”. Według Huttona przełomowe jest to, że coraz więcej Chińczyków domaga się bezpłatnej opieki zdrowotnej, tanich ubezpieczeń emerytalnych oraz wyższego poziomu szkolnictwa. Dla państwa oznacza to koszty. Żeby je pokryć, trzeba podnieść podatki. I w tym Hutton upatruje największe zagrożenie dla władzy. Jeśli państwo zabierze juany najgorzej zarabiającym Chińczykom, społeczne bunty na prowincji są niemal pewne. Jeszcze groźniejsze dla władzy może się jednak okazać podniesienie podatków rodzącej się
chińskiej klasie średniej. Nie dlatego, że nie stać jej na płacenie fiskusowi. Problem polega na tym, że podatnicy w końcu zaczną się interesować tym, co się dzieje z ich pieniędzmi. A tego nie przetrzymał jeszcze żaden socjalistyczny system, który (o czym Polacy powinni wiedzieć najlepiej) nie może funkcjonować bez korupcji i nepotyzmu.
Dlatego na ten nowy Rok Szczura życzmy Chińczykom wszystkiego najlepszego. Niech mają te swoje wymarzone złote medale.
Łukasz Wójcik
Rok Szczura potrwa do 25 stycznia 2009 roku
Przegonili Amerykę
Chiny już dwa lata temu stały się światowym liderem w emisji CO2
Jeszcze w 2000 roku Chiny emitowały do atmosfery o połowę mniej dwutlenku węgla niż dziś. Wtedy było to około 3 miliardów ton. Stany Zjednoczone w tym samym roku wyemitowały prawie 5,5 miliarda ton CO2, a w 2006 roku tylko o 250 milionów ton więcej. Taka ogromna dysproporcja w dynamice wzrostu emisji CO2 to dla Białego Domu główny powód odrzucenia protokołu z Kioto. W ramach protokołu najbardziej rozwinięte państwa świata (oprócz USA) zobowiązały się ograniczać emisję gazów cieplarnianych do atmosfery. Porozumienie nie obejmuje jednak krajów rozwijających się, czyli na przykład Chin.
Populacja Chin Zbliża się szczyt
W latach 1950–1990 populacja Chin się podwoiła. W 1983 roku liczba Chińczyków przekroczyła miliard. Ale w latach 90. nastąpiło spowolnienie przyrostu naturalnego – głównie z powodu realizacji „polityki jednego dziecka”. W 1990 roku w Chinach mieszkało 1,15 miliarda osób – dziś tylko o 170 tysięcy więcej. ONZ przewiduje, że pod względem populacji Indie wyprzedzą Chiny około roku 2025. Według tej samej prognozy w 2030 roku populacja Chin osiągnie najwyższy poziom w historii (1,46 miliarda) i zacznie spadać.