"Chciałem zrobić coś swojego". Denis Urubko zdradza tajemnice z gór© Facebook.com

"Chciałem zrobić coś swojego". Denis Urubko zdradza tajemnice z gór

Karolina Kołodziejczyk

"Skazany na góry" - tak brzmi tytuł książki Denisa Urubki, wybitnego himalaisty. Autor ujawnia, dlaczego warto ryzykować życiem dla gór, jak wyglądały "pierwsze" wyprawy z Polakami na K2 oraz z jaką krytyką musi się mierzyć. Wirtualna Polska jako pierwsza publikuje fragmenty jego książki.

Człowiek z natury jest dosyć leniwy, dlatego wolę trenować systematycznie, aby później nie przyszło mi torować drogi resztkami sił, dochodząc do formy po długiej przerwie. Mówiąc w skrócie: chcesz mieć wyniki, trenuj cały czas (...)

Kiedy od różnych organizacji i instytucji niezliczoną ilość razy słyszysz, że nikt nie jest zainteresowany wspinaniem, że to już passé, to robi ci się przykro. Ludzie obojętnie przechodzą obok konającego kazachskiego alpinizmu, chociaż znajduje się w światowej czołówce. Mam na myśli wspinaczkę sportową.

Dziś wejście klasycznymi drogami na takie szczyty jak Broad Peak, Cho Oyu, Sziszapangma lub Gaszerbrum II nie stanowi żadnego powodu do dumy. I słusznie. W takiej normalnej wspinaczce jest mało sportowego ducha (...)

Wspinaczka w stylu alpejskim zawsze mnie pociągała ze względu na swoją logiczność i dynamikę. Uprawiający ją alpiniści podążają od podnóża góry do jej szczytu bez zatrzymywania się.

Wszystko, co potrzebne, od razu zabiera się ze sobą. Tu nie ma miejsca na błąd, niczego nie da się powtórzyć. I tak to się odbywa w Alpach. Natomiast w Himalajach ogromne wysokości i odległości uniemożliwiają osiągnięcie celu podczas jednej próby. Wspinacze przemieszczają się po poręczówkach, zakładają po drodze obozy, gdzie zanoszą wszystko to, co jest niezbędne do przetrwania, i robią przerwy na odpoczynek u podnóża góry. I tak w górę i w dół (...)

O taką IDEĘ warto walczyć, płacić siłami i czasem ryzykować dla niej życiem. A jednak do dziś w ponad stuletniej historii prób zdobycia najwyższych szczytów planety bardzo niewiele było takich wspinaczek. Bardzo nieliczni alpiniści mogli się zdobyć na podobny wysiłek fizyczny i psychiczny, a jeszcze mniejsza grupa mogła to wszystko wytrzymać (...)

Taki alpinizm ma w sobie wiele ze sztuki. Działanie na granicy realności, uruchomienie swoich najlepszych duchowych cech, kiedy mistrz dokonuje prawdziwej kreacji. Powstaje arcydzieło, które przeżyje samego twórcę. Przez długie lata mogłem tylko o tym marzyć (...) Doświadczenie wspinaczek na ośmiotysięczniki w stylu klasycznym w żadnej mierze mnie nie zadowalało. Było przygodą, awanturą, osobistym osiągnięciem, zwycięstwem nad słabościami i strachem. Było czymś wspaniałym... Ale nie było prawdziwym sportem i sztuką; nie było tym, do czego dążyłem przez całe swoje świadome życie.

W tym momencie wypada powiedzieć coś i o autorze (...) Zdobyłem dotychczas wystarczająco duże doświadczenie we wspinaczce w „strefie śmierci”, jak nazywa się wysokość powyżej 8000 metrów. Pierwszy raz byłem TAM na zboczu Mount Everestu (8848 metrów). Rzecz działa się w 2000 roku, kiedy to Simone Moro zaprosił mnie na trawers. Miałem mu pomóc w wejściu na Przełęcz Południową i w wejściu nową drogą na Lhoce. Z powodu choroby Simone udało nam się zdobyć tylko Mount Everest.

W 2001 roku staraliśmy się powtórzyć ten nieszczęsny trawers. Ale i tym razem wyszło nie tak jak trzeba, bo zostaliśmy zmuszeni do przeprowadzenia akcji ratowniczych. Simone przyprowadził do obozu czwartego poobijanego na skutek upadku Anglika [Toma Mooresa – przyp. red.], a ja – wykończoną do granic możliwości na skutek braku tlenu Polkę [Annę Czerwińską – przyp. red.]. Simone zszedł na dół, a mi kazał wzbudzić w sobie motywację do dalszej drogi. Wtedy kwestia trawersu była jeszcze aktualna – kiedy szedłem w dół po wspinaczce na Lhoce (8516 metrów), myślałem: „Wrócę na przełęcz, namiot tam jest. Jutro wyruszę na Everest i tyle, sprawa załatwiona – trawers z głowy”. Tylko myśl o tym, że ten pomysł nie jest mój, a Bukriejewa i Simone zmusiła mnie do odejścia „z pustymi rękami”.

Po powrocie do domu, latem, praktycznie bez odpoczynku, pojechałem z chłopakami z Kazachstanu w Karakorum. Zespół nie miał wystarczającego doświadczenia, dlatego na Gaszerbrum I (8068 metrów) weszliśmy dopiero za drugim podejściem. Ale trzeba przyznać, że wszystko było pewne i niezawodne, bo tworzyliśmy naprawdę zgraną grupę. Z Japończykami, z którymi przyszło nam pracować, zadziwialiśmy się nawzajem duchem zespołowym.

Ja, już po aklimatyzacji pełen samurajskiego zapału, zdecydowałem się na szybką wspinaczkę na Gaszerbrum II (8035 metrów). Grupa ruszyła w górę, a ja odczekałem dwa dodatkowe dni w bazie wysuniętej na wysokości 5800 metrów. Szturm zacząłem od podnóża góry. I pogoda była ładna, i sił starczało. Dlatego też, przebiwszy się przez śnieg na zasypanej drodze, wyprzedziłem grupę przed szczytem i dokonałem swojego pierwszego, mniej więcej sportowego, wejścia na ośmiotysięcznik w ciągu siedmiu godzin i 30 minut.

Rok później, w 2002, grupa z CSKA udała się na podbój nowych szczytów – tym razem padło na Kanczendzongę (8586 metrów). Planowaliśmy styl oblężniczy, jako że warunki na tej trzeciej co do wielkości górze były ciężkie. Pracowaliśmy na przekór pogodzie: z powodu obfitych opadów śniegu sterczeliśmy w bazie i czekaliśmy na okno pogodowe, by wreszcie móc działać. Jako pierwsza do ataku z wysokości 7800 metrów porwała się nasza przodująca czwórka [Piwcow, Urubko, Żumajew, Czumakow – przyp. red.].

Zdobyliśmy szczyt normalną drogą. Co prawda ja o mało nie zamarzłem, bo wpadłem na pomysł, żeby wcisnąć puchową kurtkę pod sztormówkę i ten skompresowany pakiet praktycznie nie grzał... Ale cóż... Wróciłem bogatszy o kolejne doświadczenie.
Jesienią po raz pierwszy odczułem moc prawdziwie huraganowego wiatru. Było to na stoku Sziszapangmy (8046 metrów) w przeddzień zimowych zawiei. Poprzednie ekspedycje dawno opuściły teren, więc nasza czwórka z Kazachstanu mogła napawać się prawdziwą dziczą. I to nie tylko w sensie nietkniętych cywilizacją, dziewiczych krajobrazów, ale i dzikiego stosunku do ludzi. Huraganowe wiatry prawie przekreśliły zaplanowany szturm. Uwiązany na linie, czułem się niczym latawiec niesiony w stronę szczytu. Po jednym dniu, który przeczekaliśmy na plateau, wiatr osłabł, więc zaatakowaliśmy szczyt i zeszliśmy szczęśliwie w dół. Podczas tej wyprawy po raz pierwszy odczułem brak porozumienia z partnerami z grupy, panowała dość ciężka atmosfera.

Potem była zimowa wyprawa na K2 z Polakami. Znów niewielkie wzajemne zrozumienie w grupie, a do tego podstawowe błędy w organizacji ekspedycji i taktyce pracy uniemożliwiły wspinaczkę. Cudem wszyscy pozostali wśród żywych. Z górnego obozu, z wysokości 7800 metrów, udało mi się sprowadzić w dół chorego kolegę, Marcina Kaczkana, ale góra pozostała niezdobyta.

Spięcia w ekipie Kazachstanu przybierały na sile. Ekspedycji, w której celem był szczyt Nanga Parbat (8125 metrów), o mało nie przypłaciłem życiem. Po pierwsze, nie dogadałem się z grupą co do możliwości szturmu; dowiedziałem się o ataku w ostatniej chwili na wysokości 7100 metrów i o mało nie odmroziłem sobie rąk i nóg bez ciepłej odzieży. Potem ktoś z zespołu, lekceważąc bezpieczeństwo kolegów, dopuścił się banalnej kradzieży cennej, bardzo dobrej liny, której użyłem do zaporęczowania wyjątkowo trudnego odcinka. Schodząc samotnie tą drogą, musiałem użyć starych lin, które zerwały się pod moim ciężarem. Odpadłem od ściany i tylko cudem jakoś uczepiłem się skały poniżej. Po tej wyprawie zrozumiałem, że kurczowe trzymanie się takiej grupy jest niewyobrażalnie głupie.

Tego samego lata dotarło do mnie, że nie chcę tracić życia na udowadnianie starych zasad, na „ponowne wynajdywanie koła”. Nie interesowało mnie wchodzenie na ośmiotysięczniki drogami, którymi zdobywano je już od pół wieku, chciałem zrobić coś swojego. Ale moja propozycja próby przejścia południowej ściany Broad Peak (8046 metrów) została zignorowana. Zarząd CSKA wręcz zabronił takiej wyprawy.

Potem kolejna próba wspięcia się na K2 – od samego początku skazana na niepowodzenie. Nie chciałem ryzykować życiem w imię celów zespołu i czułem, że inni także nie mają zamiaru się narażać. Byliśmy zbyt zmęczeni. Zmęczeni zarówno wspinaczkami, jak i sami sobą. Grupa spokojnie mogła się obejść beze mnie.

Wiosną 2004 roku wyruszyłem na Annapurnę (8091 metrów). Razem z Simone Moro zamierzaliśmy wejść na szczyt nową drogą. Wstępnie aklimatyzowaliśmy się na nepalskim siedmiotysięczniku Kali Himal. Tam jednak Simone źle się poczuł, więc przyszło mi szturmować szczyt samemu. Krótko po północy 30 maja siedziałem na zaśnieżonym szczycie Bogini Płodności i nie miałem zielonego pojęcia, jak zejść. Nocą wszystkie koty są czarne, a ja czułem się szarą myszką, której jakimś dziwnym trafem udało się uciec z pułapki. Annapurna była ostatnim szczytem z grupy ośmiotysięczników, do tej pory niezdobytym przez żadnego kazachskiego alpinistę – wszystkie pozostałe moi rodacy podbili już wcześniej.

Tak oto doświadczenia ostatnich lat prowadziły mnie ku własnej drodze. Wejście 3000-metrową północną ścianą Chan Tengri (7010), zimowy szturm na K2 północnym filarem do wysokości 7800, nowa droga w północnej ścianie Kali Himal (7044) i jeszcze parę innych dało mi możliwość spojrzenia na świat gór inaczej, pozwoliło poczuć smak prawdziwej wolności. Ambicje rosły i starałem się wykorzystać każdą szansę, by nauczyć się czegoś nowego, ciekawego i pięknego. Pędziłem przez życie w jedynym możliwym kierunku.

– Jesteś nienormalny. Co się stało? – pytali ludzie. Mało kto rozumiał. Niektórzy przyjaciele i znawcy tylko sceptycznie się uśmiechali, mówiąc: – Jeździ „po zagranicach”, włazi na ośmiotysięczniki w Himalajach i udaje nieszczęśliwego. Wszyscy walczą nie wiadomo o co...

– Ja tylko chcę, żeby mój alpinizm był sportem – wzruszałem ramionami. A za plecami słyszałem często złośliwe słowa: – Przewróciło mu się w głowie.

Mało kto w Kazachstanie chciał to wszystko zrozumieć. Niektórzy może by i potrafili pojąć, bo sami kiedyś walczyli o podobne zasady, ale czas wszystko zmienia. Kto wie, może za kilkadziesiąt lat ja sam będę już kimś zupełnie innym. Wielu po prostu chciało trzymać się znanych reguł, ustawić się wygodnie, oszczędzić sobie targających duszę wątpliwości. A mi te wątpliwości pozwalały odnaleźć swoją drogę.

Obraz
© Materiały prasowe

_Książka Denisa Urubki pt. "Skazany na góry" ukaże się 4 kwietnia nakładem Agory i Mountain Quest _

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (43)