Noc. Dzwonek u drzwi. Lech Wójtowicz idzie otworzyć. W progu Robert. Ojciec krzyczy: "Gdzieś ty synu był tyle czasu?!", ale chłopak nie odpowiada. Wójtowicz budzi się zlany potem. Oddziela sen od rzeczywistości. Robusia nie ma i już nigdy nie będzie. Został zamordowany.
Skromne mieszkanie, pokój urządzony minimalistycznie. Parę mebli. Na ścianie obraz Chrystusa cierpiącego na krzyżu i zdjęcie chłopaka.
- Beznadzieja całkowita. Opadłem z sił. Rezygnacja i załamanie – wyznaje starszy pan z siwymi włosami i brodą. Ma 75 lat. Na nasze spotkanie założył wysłużony sweter i dresowe spodnie. Patrzy na mnie zza okularów zmęczonym wzrokiem. Wie, że zaraz znowu będzie odtwarzał historię, której kawałki przypomina sobie niemal codziennie.
W piątek 20 stycznia 1995 roku jego syn, Robert Wójtowicz wyszedł z domu na krakowskim osiedlu Złotego Wieku. Miał wyrzucić śmieci. Nigdy nie wrócił. Ostatni raz widziano go przed blokiem.
Coś nie gra
Od 25 lat to jedno z najgłośniejszych zaginięć w historii polskiej kryminalistyki. Do 2015 roku nie było żadnych konkretnych informacji. Śledztwo dawno utknęło, a ojciec zaginionego 23-latka stracił nadzieję.
Odzyskał ją w 2015 roku. Wtedy o sprawie napisała Maria Mazurek, dziennikarka "Gazety Krakowskiej". Tajemnica zniknięcia Roberta Wójtowicza zainteresowała policjantów z krakowskiego Archiwum X. Jego szef, Bogdan Michalec postanowił zająć się sprawą na nowo.
Dziennikarka od samego początku czuła, że w tej historii coś nie gra.
- Przekonanie tego człowieka o tym, że jego syn nie wdał się w żadną sektę, nie uciekł z domu i nie popełnił samobójstwa, było dla mnie uderzające. Od lat prowadzi segregatory, w których zbiera informacje o synu. Podzielił je na te sprzed i po zaginięciu. Poświęcił temu życie. Zadzwoniłam więc do szefa Archiwum X, z którym wcześniej przeprowadzałam wywiad w innej sprawie. Udało mi się go zainteresować zniknięciem Roberta – opowiada Maria Mazurek.
Sama nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy uważa, że śledczy doprowadzą sprawę do końca.
- Bardzo bym tego chciała, ale wiem, że policja i prokuratura napotykają na duże przeszkody. Śledztwo nie przebiega gładko, nawet teraz.
Ojciec: Ja wiem już wszystko
2018 rok. Tuż po Wielkanocy. Godzina 7.45. Lech Wójtowicz czeka przed drzwiami gmachu Prokuratury Okręgowej w Krakowie.
Pierwszy raz od zaginięcia syna może zobaczyć materiały, jakie zebrano w śledztwie. Do środka wchodzi razem z prokuratorem, który chwilę później wpuszcza go do pokoju asystenta.
Kładzie przed nim osiem segregatorów. Pierwszy to materiał zebrany przez policję zaraz po zaginięciu Roberta. Siedem pozostałych zapełniło Archiwum X.
Przez trzy kolejne dni - od otwarcia, aż do zamknięcie prokuratury - Wójtowicz będzie siedzieć i drobiazgowo przeglądać akta.
Są chwile, gdy przez łzy trudno mu zrozumieć kolejne zdania.
- Prawda jest naga. Mój syn został zamordowany. Ślady prowadzą do duchownych z naszej parafii – mówi mi ojciec Roberta.
Dla Wójtowicza najbardziej szokujące były raporty z badania wariografem. Poddano nimi m.in. księży.
We wnioskach zaznaczano, że kapłan, z którym Robert prawdopodobnie wielokrotnie się spotykał, może być bezpośrednio uwikłany w sprawę zaginięcia. A jego brat, także ksiądz, może być zamieszany w tuszowanie sprawy.
Nie ulega wątpliwości, że Robert był mocno związany z Kościołem. Należał do duszpasterstwa akademickiego założonego przez jednego z księży sprawdzanych wariografem. Podczas badania zadawano pytania dotyczące m.in. sposobu, w jaki dokonano morderstwa oraz miejsca ukrycia zwłok.
Trzeciego księdza, przyjaciela braci kapłanów, pytano o dokładne lokalizacje. W przypadku części z odpowiedzi odnotowano silne reakcje urządzenia.
Zadawano także pytania o motyw zbrodni.
Jeden z księży, którzy pracowali w krakowskiej parafii, zeznał, że w mieszkaniu duchownego, założyciela duszpasterstwa, z którym związany był Robert, tuż po zaginięciu studenta przeprowadzono remont.
Wójtowicz uzyskał informację, że wszyscy przesłuchiwani w sprawie występowali w roli świadków. Mimo tego część z nich przychodziła do komendy z pełnomocnikami.
Zaraz po zaginięciu Roberta pojawiły się hipotezy o jego rzekomych powiązaniach z jakąś sektą lub ucieczce z domu. Doszło nawet do tego, że jeden z kolegów chłopaka zadzwonił do rodziców Roberta i poinformował, że potrzebny jest okup. To również było bujdą. Każdą z tych hipotez obaliło potem Archiwum X.
Zrozpaczona rodzina zwracała się do wróżek i jasnowidzów. Kolejne wersje wykluczały poprzednie. Krzysztof Jackowski, popularny jasnowidz, najpierw zasugerował, że Wójtowicz wyjechał do Niemiec. Dopiero po drugiej wizji stwierdził, że miało miejsce morderstwo na tle seksualnym.
Przed rokiem szef Archiwum X jasno stwierdził, że nie ma wątpliwości, iż Roberta zamordowano.
Potrzeba jednak ostatecznych dowodów. Co oczywiste, Bogdan Michalec nie zdradził, kogo podejrzewa o dokonanie zbrodni.
"Nie mam z tym nic wspólnego"
Lech Wójtowicz nigdy nie poznał kapłana, który najczęściej pojawia się w aktach. Miał plan przyjazdu na plebanię, ale od tego pomysłu odwiedli go śledczy.
Dzwonię do podkrakowskiej parafii, w której obecnie pracuje ksiądz. Przedstawiam się i proszę o kontakt.
– A pan by chciał, żebym podał pana numer telefonu nieznajomemu? – słyszę w słuchawce.
Odpowiadam, że nie, dlatego proszę o konsultację z księdzem. Może sam się zgodzi.
Błyskawiczna odpowiedź: - Taka możliwość nie istnieje.
Nie ma wyjścia. Jadę na wieś.
Zadbany kościół, spora plebania, pieczołowicie położona kostka brukowa, porządna brama. Niemal każdy zakątek terenu oświetlony lampami z czujnikami ruchu. Na mszy, choć to dzień powszedni, jest kilkadziesiąt osób. Nabożeństwo odprawia proboszcz.
Potem mówi mi, że kapłan, którego szukam, gdzieś wyjechał, ale następnego dnia o tej samej porze to on będzie odprawiał mszę.
Przyjeżdżam więc kolejny raz i tym razem zastaję księdza, którego szukam. Mszę celebruje wolno, dokładnie. Jego spokojny głos robi pozytywne wrażenie. Nabożeństwo kończy krótką modlitwą za zmarłych z parafii.
Wychodzę. Na księdza czekam przed plebanią.
Chcę wiedzieć, czy zdaje sobie sprawę, że Archiwum X i prokuratura wciąż zajmują się sprawą sprzed 25 lat. Czy wie, że oskarżenia pod jego adresem kieruje ojciec zaginionego? Czy nigdy nie chciał się z nim spotkać, wyjaśnić wszystkie nieścisłości? Może pozwoliłoby to zabliźnić część ran ojca.
Gdy przedstawiam się księdzu, nawet nie muszę wyjaśniać celu wizyty.
- Nie, dziękuję bardzo. Co miałem powiedzieć, to powiedziałem. Z tą sprawą nie mam nic wspólnego – ksiądz uprzejmie, ale stanowczo ucina rozmowę.
Mimo tego próbuję dalej. Mówię, że od ojca Roberta usłyszałem kilka faktów, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Dodaję, że śledztwo ws. zaginięcia nadal trwa. Pytam, czy w jego opinii ma to sens.
- Nie wiem. Nie mam na ten temat zdania – dostaję jasny sygnał, że dalszej części rozmowy nie będzie.
Ksiądz żegna mnie delikatnym uśmiechem i mocnym uściskiem ręki.
Jedno życzenie – pogrzeb
Ciasny pokój. Meblościanka, książki, kasety z muzyką, święte figurki. Ciemna tapeta i oryginalne, wieńczone szyszkami kasetony.
Na regale fotografia Roberta. Ale nie taka sama, jak w pokoju gościnnym. Na tej widać mężczyznę w średnim wieku.
– To zdjęcie po progresji wiekowej. Wykonane 17 lat po zaginięciu – wyjaśnia mi Lech Wójtowicz.
Na szafie gitara Roberta. Dziś ma ułamany gryf. Na półeczce uschnięta róża, symbol miłości i tęsknoty za synem. To w tym miejscu, co roku, każdego 29 października (tego dnia 1972 roku urodził się Robert) i 1 listopada Lech Wójtowicz zapala świeczkę.
- Mam jedno życzenie i marzenie. Lat mi przybywa, zbliża się kres mojego ziemskiego życia. Chciałbym w ciągu tych ostatnich lat dostać możliwość zorganizowania synowi pogrzebu. Chrześcijańskiego, takiego, na jaki sobie zasłużył. Serce wciąż krwawi. Nie zależy mi na tym, aby kogokolwiek skazano – wyrzuca z siebie 75-latek.
- Nie dałoby mi to żadnej satysfakcji. I tak wiem, że syna nie zobaczę już żywego. Zresztą wiedziałem to od samego początku. Nie noszę w sobie żądzy zemsty. Chcę, aby osoba, która przyczyniła się do zaginięcia mojego syna, wskazała, gdzie leży ciało Robusia. Chcę tylko normalnego pogrzebu dla syna. Potem będę mógł zamknąć oczy – mówi cichym głosem Lech Wójtowicz.
List
Ojciec Roberta opowiada mi, że rodzina nie angażuje się już w sprawę zaginięcia. Żona Lecha załamała się psychicznie i mieszka u córki. Syn ma swoje mieszkanie w jednym z podkrakowskich miasteczek.
Robert był osobą niezwykle ciepłą. Miał świetny kontakt z rodzicami. Kiedy przez jakiś czas nie widział się z nimi, pisał listy. Zarówno z technikum lotniczego w Dęblinie, Akademii Wojskowej w Łodzi, jak i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, na którym studiował psychologię.
"Na wstępie mojego listu przesyłam wam moc gorących pozdrowień. Cieszę się, że dobrze się macie, o czym dowiaduję się z waszych listów.
(…)
Jeśli chodzi o naukę, to już zaczyna pachnieć sesją. Będę miał 5 egzaminów. 3 egzaminy testowe i 2 ustne. Najbardziej się obawiam egzaminu ustnego z kursu "Religia a psychoterapia", chociaż wszyscy mówią, że jest on bardzo łatwy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Chodzę także na kurs księdza Tischnera ot tak tylko posłuchać z ciekawości. Jego wykłady są bardzo interesujące i przychodzi na nie niespotykana ilość osób. Co jakiś czas ksiądz mówi coś śmiesznego, więc się można uśmiać jak na jakimś kabarecie. Przekonali się o tym Jacek i Beata, którzy w zeszłym tygodniu byli ze mną na wykładzie.
(…)
Na zakończenie jeszcze raz przesyłam Wam moc gorących pozdrowień i uścisków" – pisał Robert do rodziców. Data: 18 grudnia 1994 roku.
Rodzice chłopaka przebywali wtedy w Rosji, gdzie pracował Lech Wójtowicz.
- Kiedy zaczęło się rozwijać duszpasterstwo, pisał do mnie, że znalazł księdza z prawdziwego zdarzenia. Po sylwestrze, na którym był również ten duchowny, pisał do mnie, że był zadowolony i szczęśliwy. Całe towarzystwo bawiło się do rana. Pisał o tym 9 stycznia. 11 dni później ślad po synu się urwał – wspomina ojciec.
Ucieczka
Lech Wójtowicz nie mieszka już w Krakowie. Przeniósł się na wieś 200 km od miasta. Powody były dwa.
- Po pierwsze, tutaj nie ma czym oddychać. Tam mam ciszę, nie słychać ciężarówek. Jest spokój. Po drugie, miałem nadzieję, że na wsi nikt o nic nie będzie mnie pytać. Niestety, bardzo się myliłem. Kiedy zbliżały się wybory samorządowe, kandydaci organizowali pikniki w mojej miejscowości. Wybrałem się na jeden. Stałem gdzieś z boku. Nagle podszedł do mnie człowiek, którego pamiętałem jeszcze z lat szkolnych. Bez ogródek zapytał, czy w sprawie Roberta coś już wiadomo. Kiedy zapytałem, skąd w ogóle o tym wie, odparł, że przecież widzi mnie w telewizji i internecie – tłumaczy Wójtowicz. - To wszystko już zawsze będzie ze mną.
Podczas spotkania ojciec pokazuje mi listy, zdjęcia i rzeczy, które pozostały mu po synu. Pokój Roberta wygląda prawie dokładnie tak, jak 25 lat temu, kiedy wyszedł z niego ostatni raz.
Kiedy po dwóch godzinach rozmowy stoję w drzwiach, dziękując za poświęcony czas, Wójtowicz żegna mnie: - Życie jest beznadziejne Dawidku.
Nie wiem, co powiedzieć. Od pierwszego dnia po narodzinach swojego syna nie jestem w stanie wyobrazić sobie choćby chwili, kiedy musiałbym żyć ze świadomością, że go nie ma. Wyduszam z siebie coś o nadziei na lepsze jutro. W końcu w ciągu ostatnich pięciu lat w sprawie Roberta wreszcie zaczęło się coś dziać.
Wójtowicz patrzy na mnie pobłażliwie i odpowiada krótko: – Jesteś za młody, żeby coś na ten temat wiedzieć.
Nowa nadzieja
Gdy pięć lat temu z Bogdanem Michalcem rozmawiała dziennikarka "Gazety Krakowskiej", policjant powiedział, że wyjaśnienie sprawy zaginięcia Roberta to dla niego sprawa honorowa. Wspomniał, że może być jedną z ostatnich przed emeryturą.
Jest szansa, ze dotrzyma słowa.
- Śledztwo przedłużono do końca kwietnia. Kolejne decyzje są uzależnione od prokuratury – tłumaczy mi Michalec podczas krótkiej rozmowy telefonicznej.
Szef krakowskiego Archiwum X wskazuje, że nie przedłużono by śledztwa, gdyby nie było ku temu podstaw. Decyzja oznacza, że w sprawie jest nowy materiał dowodowy. O szczegółach nie może informować jednak ani Archiwum X, ani prokuratura.
Nowe informacje dają wreszcie nadzieję na rozwikłanie zagadki sprzed 25 lat. A jeśli tak się nie stanie? Sprawa zaginięcia Roberta Wójtowicza przedawni się za pięć lat - w 2025 roku.
"Śmiech"
Do dzisiaj w serwisie YouTube można posłuchać i zobaczyć zaginionego 23-latka grającego na gitarze. Student wybrał piosenkę "Śmiech" do tekstu Krzysztofa Marii Sieniawskiego. Muzykę skomponował Przemysław Gintrowski.