Cezary Gmyz: zapis czarnych skrzynek mógł być zmanipulowany
- Nie jestem specjalistą od awiacji, ale widziałem porównanie stenogramu przygotowanego na potrzeby MAK i na potrzeby prokuratury przez Instytut Sehna. Różnica w odczytach, a zwłaszcza w kluczowym momencie - po komendzie "odchodzimy" - dochodzi do sześciu sekund! - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Cezary Gmyz, dziennikarz "Do Rzeczy", autor słynnego artykułu o trotylu na wraku tupolewa. W opinii Gmyza zachodzi duże prawdopodobieństwo, że zapis czarnych skrzynek mógł być zmanipulowany. Jako największym zaniedbaniem ze strony Donalda Tuska - jego zdaniem - było to, że nie stanął na czele komisji badającej katastrofę, ponieważ na czele rosyjskiej komisji stanął Władimir Putin.
08.04.2013 | aktual.: 09.04.2013 10:20
WP: Agnieszka Niesłuchowska: Po pana słynnej publikacji o trotylu na wraku tupolewa Bronisław Wildstein stwierdził: Gmyz powinien zostać nagrodzony. I został pan?
Cezary Gmyz: Nie wykonuję swojego zawodu, by uzyskiwać nagrody. Istotą jest informowanie społeczeństwa o wydarzeniach ważnych i prawdziwych. Moja publikacja o trotylu była oparta na rzetelnych źródłach. Nie były to żadne domysły, ale fakty. Tuż po ukazaniu się artykułu prokuratura zorganizowała zmanipulowaną konferencję, która, de facto, potwierdziła moje ustalenia. Podała to jednak w taki sposób, że słowa prokuratorów zostały odebrane jako zaprzeczenie moich.
WP: Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, stwierdził ostatnio w Kontrwywiadzie RMF FM, że „nie ma dowodów na trotyl”. Tłumaczył, że na wraku są związki chemiczne, które znajdują się w różnych materiałach.
- Przypomnę, że miesiąc po publikacji mojego tekstu, gdy prokuratorzy udali się do sejmu i odpowiadali na pytania posłów komisji sprawiedliwości i praw człowieka, prokurator Artymiak przyznał, że na urządzeniach, których użyto w Smoleńsku pojawiła się nazwa TNT, czyli były cząsteczki trotylu. Wprawdzie następnego dnia prokuratura chciała powrócić do poprzedniej narracji, wydając stosowny komunikat, owe sprostowanie wygłoszone na komisji sejmowej przez prokuraturę nie przebiło się tak dobitnie jak akcja skierowana przeciw mnie, która podważała moją wiarygodność, na którą pracowałem latami.
WP: Człowiek, który „podpalił Polskę”, „owad łajnolubny”, „męczennik”. To tylko kilka z określeń, których się pan doczekał.
- Tylko przez kolegów po fachu. Miałem poczucie żywego absurdu, że najostrzej krytykowali mnie ci, którzy – tak jak Wojciech Mazowiecki - nie mają bladego pojęcia o dziennikarstwie śledczym, a i w zwykłym dziennikarstwie specjalnych osiągnięć nie mają. Podobne odczucia miałem po rozmowie z Grzegorzem Hajdarowiczem, który wygłaszał takie tezy o istocie zawodu dziennikarza, że włosy jeżyły mi się na głowie.
WP: Cezary Gmyz został zaszufladkowany?
- Całe życie uciekałem od szufladek. Gdy usłyszałem, że robię z siebie ofiarę, poczułem się dziwacznie. Zawsze gdy byłem krytykowany, starałem się unikać pokazywania wybitych zębów, a jeśli już – szczerzyłem kły. Etykieta: cierpiętnik zupełnie do mnie nie pasuje. Nie zamierzam epatować ranami, choć nie ukrywam, że sporo zdrowia mnie ta historia kosztowała.
WP: Stał się pan jednym z „niepokornych”. Definitywnie.
- Środowisko dziennikarzy „niepokornych” nie jest żadnym towarzystwem męczenników. Wykonujemy swoją robotę najlepiej jak potrafimy, z pożytkiem dla opinii publicznej. Przez 22 lata bytności w sferze publicznej przyzwyczaiłem się do ostrych ataków i niewiele jest mnie w stanie wyprowadzić z równowagi. Opanowałem umiejętność znoszenia ataków z pokorą, co daje mi komfort psychiczny. Mam wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół, co jest dla mnie najważniejsze.
WP: Krytykował pana m.in. były szef – Tomasz Wołek. W wywiadzie dla „Newsweeka” powiedział, że nie poczuwa się do ojcostwa prawicowych publicystów, którzy odeszli z „Uważam Rze”. Dodał, że część z „niepokornych” to dziś rodzaj hordy wilków. Zabolało to pana?
- Tomaszowi Wołkowi sporo zawdzięczam, dał mi szansę zaistnienia w dziennikarstwie pierwszoligowym na początku mojej drogi zawodowej, dlatego starałem się nie mówić nic złego na jego temat. Porównanie do wilka mi nie ubliża, z tym że czuję się raczej samotnym myśliwym niż częścią hordy. Miarka się jednak przebrała. Za ewidentne kłamstwa, które opowiadał w „Newsweeku”, pozwę go do sądu.
WP: Po dyscyplinarnym zwolnieniu pana z pracy, bronił pana sam Jarosław Kaczyński: "Takiego działania właściciela gazety nie można potraktować inaczej niż jak zamachu na wolność słowa”. Z kolei Jadwiga Staniszkis mówiła, że „mamy tu do czynienia albo ze skrajną nieodpowiedzialnością dziennikarską w wykonaniu Gmyza i Wróblewskiego, albo ktoś uległ i naciągnął tę informację, aby wsadzić Kaczyńskiego na minę”.
- Nikogo na minę nie wsadzałem. Gdy przygotowuję artykuł, nie kieruję się interesem żadnej partii. Zresztą, nie piszę tekstów z myślą, że ktoś zinterpretuje je tak, czy inaczej. Nie myślę kategoriami Lecha Wałęsy, który mawiał: ja rzucam temat, a wy go łapcie. Spodziewałem się, że tekst będzie miał konsekwencje polityczne, ale wyznaję zasadę, że dziennikarz powinien być od polityki oddzielony. Nie jestem dziennikarzem bez poglądów politycznych, bo każdy przedstawiciel tego zawodu je posiada, ale gdy przygotowuję artykuł nie kieruję się interesem żadnej partii.
WP: To dlatego odmówił pan przybycia na posiedzenie parlamentarnego zespołu Antoniego Macierewicza?
- Przyznaję, że gdy mnie zaproszono, miałem dylemat. Gdy afera trotylowa wybuchła, wydawało mi się, że jestem winien wytłumaczenie rodzinom smoleńskim. Byłem bliski przełamania się i pójścia na komisję. Ostatecznie z rodzinami spotkałem się na innym zespole zajmującym się sprawą wolności słowa.
WP: A prywatnie, co pan sądzi o Antonim Macierewiczu?
- Szanuję go za trud, jaki włożył w wyjaśnianie katastrofy smoleńskiej. To jeden z najinteligentniejszych polityków, których poznałem. Człowiek z wielkimi zasługami dla Polski poddany nieustannej nagonce.
WP: W wywiadzie-rzece pt."Zawód: dziennikarz śledczy", który przeprowadził z panem Piotr Gociek mówi pan że przełom w śledztwie smoleńskim może nastąpić dopiero w okolicy czwartej rocznicy. Skąd takie szacunki?
- Nie wiem, kiedy to dokładnie nastąpi, ale pewne nadzieje budzi fakt, że zespół biegłych powołany przez prokuraturę tuż po ogłoszeniu raportu komisji Millera pracuje bardzo sprawnie, choć niewielu w ogóle o tym gremium słyszało. Dzięki zespołowi udało się m.in. ujawnić skandaliczne nieprawidłowości związane z ekshumacjami niektórych ofiar katastrofy czy dokonać ponownej ekspertyzy stenogramów rozmów z tupolewa i wieży w Smoleńsku. To dzięki ich intensywnej pracy stwierdzono jednoznacznie, że gen. Błasika nie było w kabinie pilotów.
WP: Stawia pan tezę, że to głównie Polacy przyczynili się do niechlujstwa i zaniechań ws. katastrofy. To znaczy?
- Największym zaniedbaniem było to, że Donald Tusk nie stanął na czele komisji badającej tę katastrofę i wyznaczył do tego zadania Jerzego Millera. Rosja mogła to potraktować jako swoisty policzek, ponieważ na czele rosyjskiej komisji stoi przecież Władimir Putin. Drugim zaniechaniem było to, co urodziło się w MSZ, wybranie załącznika 13 Konwencji chicagowskiej jako jedynej podstawy do badania tej katastrofy.
WP: Niektórzy eksperci, w tym dr Grzegorz Krzysztof Zając, specjalista prawa lotniczego, twierdzili, że Konwencja chicagowska była praktycznie jedynym rozwiązaniem, aby wyjaśnić przyczyny katastrofy. „Gdy dojdzie do wypadku samolotu państwowego, nie ma międzynarodowych norm ani jakichkolwiek regulacji w tym zakresie. Trzeba posiłkować się tym, co jest najlepsze, czyli Konwencją chicagowską i jej załącznikami” – mówił w Radiu Wnet dr Zając.
- Ale istniała również polsko-rosyjska umowa z 1993 roku. Wprawdzie dość ogólnikowa, ale przez to dająca pole do interpretacji, m.in. powoływania wspólnych zespołów, wykonywania pewnych czynności wspólnie. Nie zwalczam załącznika 13 jako metody badania katastrofy, ale jako dokument podrzędny w stosunku do umowy bilateralnej.
WP: W rozmowie z Piotrem Goćkiem ujawnił pan, że prawnik, który sugerował ministrowi Sikorskiemu wybór owej ustawy bilateralnej jako podstawy do badania katastrofy, został za swoją propozycję surowo ukarany. Zdradzi pan szczegóły?
- Z moich informacji wynika, że przynajmniej dwie osoby w resorcie wskazywały ministrowi wybór ustawy z 1993 roku jako tej właściwej. Niestety jedna z nich, prawnik, trafiła do rezerwy kadrowej. Choć była cenionym ekspertem, po swojej sugestii straciła szansę na awans i rozwój kariery zawodowej.
WP: Sugeruje pan, że minister Sikorski od początku optował za załącznikiem 13?
- O to trzeba by zapytać pana ministra, który od wielu miesięcy unika odpowiedzi nie tylko na to, ale wiele innych istotnych pytań. Według mnie potrzebne jest jeszcze jedno śledztwo ws. śledztwa smoleńskiego i działalności komisji Millera. W wielu momentach mieliśmy bowiem do czynienia z zaniechaniem pewnych działań, a wręcz niedopełnieniem obowiązków.
WP: Edmund Klich w swojej książce zwracał uwagę na to, że Rosja od początku była lepiej zorganizowana niż Polska, a jego ówczesny przełożony, Cezary Grabarczyk, nie miał wiedzy na temat załącznika 13, który był podstawą do badania katastrofy.
- Problem w tym, że Edmund Klich sam ma na sumieniu wiele grzechów, m.in. to, że uparł się, że będzie jedynym akredytowanym przy MAK, bo załącznik 13 dawał możliwość wysłania tam większej liczby osób.
WP: Mówi pan, że Klich się uparł, ale miał przecież mocodawców, którym meldował o błędach Rosjan i problemach we współpracy z nimi.
- To prawda, jeden człowiek w obliczu tak silnego mechanizmu jakim jest MAK, był zwyczajnie bezradny. Klich naiwnie wierzył, że jego „przyjaźń” z Aleksiejem Morozowem, przewodniczącym komisji technicznej MAK, pozwoli na rzetelne zbadanie katastrofy. Jak się okazało, MAK wystawił spektakl propagandowy mający na celu obciążenie wszystkim Polaków, a w szczególności gen. Błasika, którego, jak wiemy od dawna, nie było w kokpicie.
WP: Wracając do polskich zaniedbań, w książce ubolewa pan, że od smoleńskiego śledztwa prowadzonego przez Naczelną Prokuraturę Wojskową odsunięto cywilnego śledczego – prokuratora Marka Pasionka, który nie należał do ulubieńców Krzysztofa Parulskiego, ówczesnego szefa NPW. Chce pan powiedzieć, że w Rosji traciliśmy wiele przez spór ambicjonalny w szeregach prokuratorskich?
- To była chora sytuacja. Pasionek został odsunięty od śledztwa smoleńskiego na skutek intrygi uknutej w prokuraturze wojskowej. Gen. Parulski uważał Pasionka za ciało obce, bo był cywilem i – co gorsza – za ziobrystę, choć w praktyce Pasionek był związany ze Zbigniewem Wassermannem, który za Ziobrą nie przepadał. Wracając jednak do sedna, Parulski wysłał Pasionka do Moskwy, choć jego wizyta była kompletnie nieprzygotowana. Choć Pasionek był oficjalnym reprezentantem polskiej prokuratury w Rosji, w Moskwie odcięto go od akt, bo… z Polski nie przychodziły przez wiele dni żadne oficjalne upoważnienia. Rosjanie zastanawiali się, kim w ogóle jest ten człowiek? Przyzna pani, że skompromitowaliśmy się na całej linii. Zresztą później Parulski skutecznie odsunął Pasionka od śledztwa smoleńskiego, wszczynając postępowanie, które miało udowodnić, że miał mi udzielać informacji. Śledztwo tego nie potwierdziło, ale prokurator Pasionek nie został przywrócony do nadzoru śledztwa smoleńskiego.
WP: Rosja ogrywała nas od samego początku?
- Raczej to my pokazywaliśmy jej bez przerwy nasze miękkie podbrzusze. Gdy Rosjanie zdali sobie sprawę, że Smoleńsk jest dla polskiego rządu sprawą niewygodną, zaczęli grać na osłabienie Polski na arenie międzynarodowej. Serwowali kłamliwe informacje dot. m.in. rzekomo pijanego gen. Błasika wdzierającego się do kabiny pilotów, przy jednoczesnym ukrywaniu dowodów i zatajaniu informacji na swój temat. Przypomnijmy, że do tej pory nie mamy nie tylko wraku i jednego rejestratora, ale np. urządzenia rejestrującego pracę urządzeń na wieży w Smoleńsku, bo zaginął w nieznanych okolicznościach. Chciałoby się to skwitować cytatem z filmu Barei: nie mamy pana płaszcza i co pan nam zrobi?
WP: Nie mamy też informacji, czy kontrolerzy lotu przechodzili badania lekarskie przed rozpoczęciem pracy 10 kwietnia. Czy może to prowadzić do wniosku, że mogli być pod wpływem alkoholu?
- Niczego nie możemy wykluczyć, bowiem różnica między pierwotnymi zeznaniami kontrolerów złożonymi tuż po katastrofie, a tymi poprawionymi przez Rosjan później, jest znacząca. Za pierwszym razem zeznali, że przeszli badania i zostali dopuszczeni do służby, za drugim – że niczego nie przechodzili, bo ośrodek zdrowia był zamknięty. Na koniec MAK próbował nam wciskać, że kabina tupolewa była niesterylna ze względu na rzekomą obecność Błasika. Tymczasem, jeśli było coś niesterylnego, to wieża ze względu na obecność osoby postronnej - Nikołaja Krasnokutskiego. Brał on udział w procedurach sprowadzania tupolewa, choć nie miał do tego prawa. WP: Pana artykuł o trotylu podniósł ciśnienie szefowi Prokuratury Generalnej Andrzejowi Seremetowi. W wywiadzie dla tygodnika „Wprost” mówił, że obawia się konsekwencji związanych z ujawnieniem takich danych. Brał pod uwagę, że obciążenie Rosji odpowiedzialnością za zamach może doprowadzić do wojny?
- Wojną straszył już wcześniej płk Artymiak, przy okazji ekshumacji zwłok Przemysława Gosiewskiego i domagania się przez wdowę po nim udziału prof. Michaela Badena w badaniu po ekshumacji. W podobnym tonie wypowiedział się Andrzej Seremet, który miał przestrzegać ówczesnego naczelnego „Rzeczpospolitej” Tomasza Wróblewskiego, że jeśli ta publikacja się ukaże, będzie wojna. Z kontekstu jednoznacznie wynikało, że prokurator nie miał na myśli wojny polsko-polskiej.
WP: Chciał postraszyć, czy faktycznie miał takie obawy?
- Zarówno on, jak i płk Artymiak to osoby dobrze poinformowane, znające się na wojskowości, stojące na czele prokuratury, więc nie sądzę, by rzucały słowa na wiatr. Sądzę, że poważnie brali pod uwagę groźbę wybuchu konfliktu zbrojnego w przypadku ujawnienia informacji o trotylu.
WP: Czy do tej prawdy przybliżyłaby nas notatki z rozmów telefonicznych z 2010 roku Donalda Tuska z Władimirem Putinem, których Naczelny Sąd Administracyjny nie zgodził się ujawnić?
- Wokół tych rozmów panuje dziwna atmosfera. O ile pamiętam, klauzulę poufności na treści tych notatek nałożono dopiero w momencie, gdy zaczęła się tym interesować opinia publiczna. Wcześniej nie były materiałami klauzulowanymi.
WP: Po wyroku sądu premier Donald Tusk stwierdził, że nie zamierza zdejmować z notatek klauzuli poufności, bo w cywilizowanych krajach czeka się na ujawnienie takich dokumentów 50, a nawet 100 lat.
- Jestem przekonany, że nie będziemy musieli tyle czekać, bo zapis tych rozmów to ważny dowód w postępowaniu smoleńskim, zwłaszcza w wątku cywilnym prowadzonym przez warszawską prokuraturę. Po wznowieniu tego postępowania przez sąd pełnomocnicy rodzin ofiar z pewnością zażądają ujawnienia przynajmniej tych rozmów, które toczyły się przed katastrofą. Moim zdaniem należy zażądać również rozmów Tuska z Putinem, które miały miejsce po katastrofie.
WP: Zapisy mogłyby być kompromitujące dla szefa rządu?
- Z całą pewnością dowiedzielibyśmy się z nich dlaczego Donald Tusk nie stanął na czele komisji badającej tę tragedię, bo ustalenia ws. załącznika 13 to uzgodnienia „na gębę”.
WP: Będzie pan kontynuował temat trotylu? Są nowe wątki w sprawie?
- Oczywiście, będę nadal przyglądał się temu tematowi, choć po aferze trotylowej na wiele rzeczy zostały nałożone embarga, które spowodują, że ciężej będzie zdobywać istotne informacje zwłaszcza, jeśli nosi się nazwisko Gmyz.
WP: W książce mówi pan o tym, że sprawa trotylu może zakończyć się patem. Dlaczego?
- Mam obawy, że pojawi się problem z precyzyjnym datowaniem momentu, w którym cząsteczki trotylu pojawiły się na samolocie, ale są sposoby, by na te wątpliwości odpowiedzieć w sposób naukowy. Problem w tym, że – jak twierdzą świadkowie – wrak jest regularnie rozkradany. Pytanie, czy nie zniknęły elementy, które mogłyby świadczyć o tym, że znajdowały się na nim odkształcenia charakterystyczne dla wybuchu.
WP: W raporcie końcowym komisji ds. badania wypadków lotniczych zapisano, że "komisja w wyniku przeprowadzonych ekspertyz i analiz stanu zespołu napędowego, paliwa, układu sterowania, wskazań przyrządów pokładowych oraz najważniejszych systemów samolotu Tu-154M, na podstawie dostępnych szczątków samolotu i zapisów rejestratorów nie stwierdzono śladów detonacji materiałów wybuchowych ani paliwa lotniczego”.
- Opinia pirotechniczna, która była wykładnią dla komisji Millera, prowadzona była w oparciu o badania zaledwie pięciu, wcale niekluczowych przedmiotów. Mam nadzieję, że prokuratura zwróci się do rodzin, które odebrały rzeczy osobiste ofiar o udostępnienie ich do szczegółowych badań. Ekspertyza na podstawie oglądu szczątków samolotu i stanu zespołu napędowego jest dla mnie równie przekonująca, co twierdzenia w raporcie Millera o obecności gen. Błasika w kokpicie.
WP: A co z wrakiem? Sam Radosław Sikorski stwierdził ostatnio, że zatrzymanie przez blisko trzy lata od katastrofy smoleńskiej wraku samolotu "traci charakter działania w dobrej wierze".
- Rosjanie ani razu nie określili terminu zwrotu wraku. O przybliżonej dacie dwukrotnie wspominał prokurator generalny, który dziś już pewnie sam nie wie, czy w ogóle go dostaniemy.
WP: Szczątki samolotu są zbyt cennym środkiem nacisku, by go nie wykorzystać – komentuje pana były redakcyjny kolega Andrzej Talaga. Według wersji oficjalnej – Kreml wstrzymuje się ze zwrotem do zakończenia śledztwa. Pan wie, na jakim jest ono etapie?
- Niewiele. Wiem tyle, ile dowiaduję sią od rodzin ofiar. Część z nich uzyskała w Rosji status poszkodowanych, ale w sposób naturalny, nie mając żadnego wsparcia ze strony polskiego rządu, nie mogą w pełni korzystać z przysługującego im prawa, np. składać wniosków dowodowych. Są też rodziny, które chciały mieć w tym postępowaniu status poszkodowanych i go nie dostały, np. rodzina gen. Błasika. To, że polskie władze nie wspierają rodzin np. poprzez przydzielenie im sztabu prawników, jest skandalem. Donald Tusk przypomina mi Kreona z „Antygony” Sofoklesa, człowieka, który nie pozwala rodzinom ofiar ostatecznie pochować swoich bliskich.
WP: Kreon był postacią wielowymiarową. Przyznał się w końcu do błędu, ale na odwrócenie biegu wydarzeń było już za późno. Liczy pan, że i Donald Tusk posypie głowę popiołem?
- Nie. Kreon to postać z antycznej tragedii, rzeczywiście wielowymiarowa uwikłana w dramat władzy. Tusk jest bardziej parodią władcy Teb – postacią groteskową, utkaną z elementów tragicznych i komicznych. W odróżnieniu od Kreona na pierwszym miejscu stawia on własny interes a nie państwowy.
WP: Dmitrij Miedwiediew mówił ostatnio, że mimo trudności w dialogu międzypaństwowym Rosji i Polsce udało się stworzyć nową ramę wzajemnych stosunków. Pan widzi tę nową jakość?
- Ze strony rosyjskiej mieliśmy do czynienia z wieloma pustymi deklaracjami. Odpowiedź na raport MAK zawierała 30-stronicowy opis dokumentów, których nadal od Rosji nie otrzymaliśmy, nie znamy instrukcji wykonywania lotów z lotniska w Smoleńsku – jednego z kluczowych dokumentów i wielu innych materiałów koniecznych do tego, by doprowadzić do wyjaśnienia przyczyn tragedii. Rosjanie wielokrotnie nas okłamywali.
WP: W książce podkreśla pan, że służby państw, nie tylko NATO, są żywo zainteresowane tym, co wydarzyło się 10 kwietnia, bo sprawa dotyczy globalnego systemu bezpieczeństwa. Z drugiej strony Stany Zjednoczone nie angażują się w pomoc Polsce, mimo naszych próśb o wsparcie międzynarodowego śledztwa w sprawie katastrofy. Boją się pogorszenia relacji z Rosją?
- Barack Obama nie jest najlepszym prezydentem i – jak powiedziałem w najnowszej publikacji – sprzedał nas za dobre stosunki z Rosją. Wierzę jednak w to, że nadal jest szansa, by np. pod auspicjami UE, coś w rodzaju komisji międzynarodowej powołać.
WP: Zdaniem Aleksandra Smolara powoływanie takie instytucji podważałoby autorytet państwa polskiego.
- Nic bardziej błędnego. Po śmierci Daga Hammarskjölda, sekretarza generalnego ONZ, który zginął w katastrofie lotniczej też mówiono, że był to zwykły wypadek. Dopiero po latach, po powołaniu specjalnej międzynarodowej komisji, tzw. teoria zamachowa zdaje się uzyskiwać potwierdzenie.
WP: Myśli pan, że ten scenariusz jest prawdopodobny również w naszym przypadku?
- Nigdy nie używałem sformułowań przesądzających, bo nie mam aż tak szerokiej wiedzy w tym zakresie. Uważam jednak, że to, co zrobiła polska prokuratura i zespół Jerzego Millera, wykluczając zamach już na starcie, jest co najmniej brakiem profesjonalizmu. W przypadku śmierci głowy państwa hipoteza zamachu powinna być jedną z głównych sprawdzanych w postępowaniu. Tymczasem Andrzej Seremet pytany na początku ubiegłego roku o to, na jakiej podstawie wykluczono zamach, odwoływał się do ustaleń rosyjskich. Fakt, że nasi sąsiedzi wykonali do tej pory tyle działań noszących znamiona mataczenia budzi ogromne podejrzenia.
WP: Antoni Macierewicz mówi, że Rosjanie przekazali Polsce za długi zapis czarnych skrzynek, który rozciągnięto w czasie, by dostosować do przyjętej tezy. Istnieje prawdopodobieństwo, że nagranie mogło być w jakiś sposób zmanipulowane?
- Tak i to duże. Nie jestem specjalistą od awiacji, ale widziałem porównanie stenogramu przygotowanego na potrzeby MAK i na potrzeby prokuratury przez Instytut Sehna. Po analizie obu zapisów łatwo stwierdzić, że nie są kompatybilne. Różnica w odczytach, a zwłaszcza w kluczowym momencie – po komendzie: „odchodzimy” - dochodzi do sześciu sekund! Nie wspominając o tym, że na nagraniach odczytanych przez polskich biegłych nie ma głosu gen. Błasika. Zastanawiający jest też to, że na taśmie rejestratora biegli odnotowali ślad zatrzymania głowicy oraz słaby sygnał zinterpretowany jako mowa. Wciąż nie wiemy, co się znajduje w nierozszyfrowanych fragmentach, nie znamy też stenogramów z Jaka-40, który lądował wcześniej.
WP: Robert Krasowski pisze w ostatniej „Polityce”, że Polska Smoleńska jest nawozem, z którego wyrasta kolejna odsłona romantycznej polskości. Jak pan ocenia pan to zjawisko?
- Choć temat katastrofy dominuje i będzie przez lata dominował w dyskusji publicznej, nie sądzę, byśmy byli Polską Smoleńską. Nie ulega jednak wątpliwości, że bez pełnego wyjaśnienia, co naprawdę wydarzyło się w drodze na uroczystości katyńskie, nie będzie w Polsce spokoju. Być może kiedyś poznamy prawdę, ale niekoniecznie może to zależeć od nas. Może za parę lat pojawi się ktoś, kto będzie miał interes w tym, by ujawnić dokumenty dziś spoczywające Rosji. Putin nie jest wieczny.
WP: Pana koledzy żartują, że jak nie ma pana w redakcji, to na pewno siedzi pan w IPN. Nad czym teraz pan pracuje? Szykuje się jakaś mocna publikacja?
- Od trzech lat pracuję nad tematem agentury w Watykanie. Przeglądając dokumenty natrafiłem na wiele nieujawnionych wcześniej informacji dotyczących pontyfikatu Jana Pawła II. Zazwyczaj historyk czy dziennikarz ma do czynienia z takim materiałem dopiero po latach, bo można się z nim zapoznać dopiero wówczas, gdy wszyscy świadkowie nie żyją. My dostaliśmy 12 lat temu dokumenty, które są unikalne, dzięki czemu pojawiła się możliwość zajrzenia za kulisy Watykanu znacznie szybciej.
WP: Na co pan natrafił przeglądając te dokumenty?
- Informacje zawarte w donosach są wręcz przełomowe nie tylko z polskiego punktu widzenia. To, co zawarte jest w dokumentach dotyczy w dużej mierze stosunków na linii Watykan-USA. Gdyby Carl Bernstein i Marco Politi, autorzy biografii o Janie Pawle II, prześledzili te dokumenty, dowiedzieliby się o relacjach Ronalda Reagana z papieżem znacznie więcej. Część ich ustaleń nie wytrzymuje bowiem konfrontacji z informacjami zawartymi w archiwach służb. Natknąłem się też na zaskakujące informacje dotyczące hierarchów kościelnych, którzy niepochlebnie wypowiadali się na temat ks. Jerzego Popiełuszki, a jeden z bardzo wpływowych duchownych mówił bardzo źle o ks. Jerzym po jego śmierci. Wpadłem też na trop trzech nieujawnionych jako źródła SB wciąż czynnych hierarchów Kościoła katolickiego. To bardzo ciekawa sprawa.
WP: Wokół nazwiska Cezary Gmyz będzie jeszcze gorąco?
- Wolałbym, by było gorąco wokół tematów, które podejmuję. Sława bardzo utrudnia życie dziennikarzowi śledczemu. W momencie gdy stałem się rozpoznawalny, połowa miejsc, w których spotykałem się z informatorami została spalona.
Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska