Cap Arcona. Wspólny projekt Deutsche Welle, WP, Arolsen Archives i MDSM

Dziennikarze Deutsche Welle i Wirtualnej Polski łączą siły z Arolsen Archives i Międzynarodowym Domem Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu, by opisać historię "Cap Arcony". 3 maja 1945 roku alianci zbombardowali w Zatoce Lubeckiej statki, myśląc, że ukrywają się na nich niemieccy żołnierze. Zamiast żołnierzy byli tam więźniowie, którzy przeżyli piekło niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych.

Parowiec "Cap Arcona"
Parowiec "Cap Arcona"
Źródło zdjęć: © Getty Images | ullstein bild Dtl.
Ewelina Karpińska-MorekMichał Gostkiewicz

03.05.2024 | aktual.: 03.05.2024 12:09

  • U kresu sił, ale z nadzieją na rychłe odzyskanie wolności, na pokładach "Cap Arcony", "Thielbeka" i "Athen", więźniowie przetransportowani tam z nazistowskich obozów oczekiwali końca wojny.
  • 3 maja w wodach Bałtyku, na zbombardowanych statkach i w niemieckim ostrzale z brzegu zginęło 6,5 tys. osób. Uratowało się zaledwie kilkuset szczęśliwców.
  • Dziennikarze i badacze połączą siły, aby wspólnie odtworzyć historie ocalonych, odnaleźć ich rodziny i zwrócić im pamiątki, jakie zachowały się po ich bliskich w Arolsen Archives - Międzynarodowym Centrum Prześladowań Nazistowskich.

Pływający obóz koncentracyjny

20 kwietnia 1945 roku w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym Neuengamme pod Hamburgiem odbył się apel, podczas którego więźniowie dowiedzieli się o ewakuacji. Droga do Lubeki, dokąd mieli dotrzeć ewakuowani, była wyjątkowo długa i trudna. Do oddalonej zaledwie o 80 kilometrów miejscowości pociąg jechał kilka dni. Więźniowie trzymani byli w zatłoczonych wagonach, bez dostępu do wody i pożywienia. Jechali tam jednak z nadzieją na rychłe oswobodzenie.

W Zatoce Lubeckiej czekały już na nich statki, zakotwiczone w odległości około trzech i pół mili morskiej od brzegu. Wśród nich była "Cap Arcona" - okazały statek nazywany niegdyś "pływającym ogrodem Atlantyku" i "królową fal". Luksusowy liniowiec, na którym w latach trzydziestych XX w. można było spotkać gwiazdy kina, wypoczywające przy basenach, grające w tenisa na kortach, spacerujące po ogrodach. Albo czytające codzienną prasę, czy też listy od bliskich, dostarczane przez pocztowy wodolot.

Ogołocone w trakcie wojny z ekskluzywnych elementów wyposażenia jednostki przestały pełnić swoje dawne role. Na Cap Arconie, która zagrała nawet w filmie "Titanica", nie było już ani sal balowych, ani wieczorów z argentyńską muzyką. Wraz z przybyciem więźniów z ewakuowanych obozów, "Cap Arcona", i "Thielbek" zamieniły się w pływające obozy koncentracyjne, a "Athen" – w pływający pociąg dowożący więźniów na dwie większe jednostki.

Liniowiec "Cap Arcona"
Liniowiec "Cap Arcona"© Domena publiczna, Wikimedia Commons | Fachzeitschrift "Werft Reederei Hafen" 1927

Zeznania Jana Karcza

Sprawa umieszczenia więźniów na statkach nie była jednak taka prosta. Kapitan "Cap Arcony" – przerażony widokiem dowożonych na jego statek półżywych ludzi, zasłaniając się fatalnym stanem technicznym swojej jednostki odmówił przyjęcia na pokład ocalałych. To spowodowało pewne komplikacje – trzeba było ponownie przewieźć więźniów na ląd.

"W porcie dowiedzieliśmy się, że dowództwo okrętu "Cap Arcona" odmówiło przyjęcia nas, zawszonych i chorych na tyfus plamisty więźniów, w swoje luksusowe wnętrza. Między dowództwem okrętu a eskortującą nas załogą SS toczą się pertraktacje, w końcu przychodzi kategoryczny rozkaz od Himmlera, by okręt przyjął więźniów wraz z dotychczasową obsługą i wiózł nas pod znienawidzoną przez nas flagą hitlerowską"

- opisuje we wspomnieniach Jan Karcz, jeden z nielicznych więźniów, którzy przeżyli katastrofę.

Część więźniów została więc przetransportowana na brzeg. Kapitan zgłosił przełożonym, że statek nie nadaje się do przyjęcia ludzi. Ale ten opór trwał krótko. 26 kwietnia kapitan został zmuszony do współpracy. Wówczas na pokład weszli SS-mani. Wprowadzono więźniów i podziurawiono szalupy.

Oczekiwanie

Z obszernej relacji Jana Karcza można odtworzyć ostatnie dni życia "pasażerów".

"Więźniowie z każdą chwilą słabną z wycieńczenia i głodu, jednak nadzieja szybkiego oswobodzenia podtrzymuje więźniów na duchu, zwłaszcza, że nadchodzą pocieszające wiadomości o zbliżaniu się wojsk alianckich do Lubeki, poddawaniu się poszczególnych armii niemieckich, wreszcie o śmierci Hitlera. Wiadomości te komentowane są przez więźniów optymistycznie. Spodziewają się wszyscy bliskiego końca wojny" - czytamy.

"W dniu 28 kwietnia 1945 r. obserwujemy z okien kabin niezwykły ruch na morzu dziesiątek łodzi podwodnych i mniejszych jednostek wojennych morskich niemieckich, które w niespokojnym manewrze dają nam odczuć swoje niezdecydowanie. W szeregi więźniów zaczyna wkradać się niepokój, gdyż więźniowie znają dobrze swoich katów i mogą spodziewać się z ich strony czegoś najgorszego, a nawet wysadzenia okrętu"

- zeznał Jan Karcz.

Ultimatum

Do więźniów dotarła wówczas informacja, że alianci postawili Niemcom ultimatum. Do dnia 3 maja, do godziny czternastej, wszystkie będące na pełnym morzu statki miały zawinąć do portu. Brytyjczycy grozili bombardowaniem i zatopieniem jednostek.

Jeszcze 3 maja kapitan "Athen" dostał – jak wynika z jego relacji dostępnej w zbiorach Miejsca Pamięci Neuengamme – rozkaz przypłynięcia do portu i wzięcia na pokład kolejnych więźniów. Kwadrans przed upływem ultimatum "Athen" stała więc w porcie. Pozostałe statki nie zareagowały na groźby Brytyjczyków.

Rozpoczęło się bombardowanie. Najgorzej mieli ci, których stłoczono na dolnych pokładach. Z tej pułapki nie sposób było się wydostać. Ci, którzy mieli szczęście być na górnych pokładach, wyskakiwali z płonących statków do zimnego Bałtyku, na głowy tych, którzy wyskoczyli wcześniej. Najsilniejsi próbowali płynąć w stronę brzegu.

Ale tam czekali już na nich Niemcy.

Do dopływających do plaży więźniów - po raz drugi ocalałych - hitlerowcy otworzyli ogień. Tego dnia w ataku brytyjskiego lotnictwa oraz wskutek działań prowadzonych przez Niemców u wybrzeża - zginęło 6,5 tys. osób.

Ci, którym udało się ocaleć po raz trzeci, mieli naprawdę wiele szczęścia. Przechytrzyli śmierć czyhającą z. z powietrza, z wody i z lądu.

Tak, jak Dariusz Wiaderek.

Dariusz Wiaderek na zdjęciu na legitymacji oraz w obozowym pasiaku. To drugie zdjęcie jego syn zobaczył po raz pierwszy w życiu w 2021 r.
Dariusz Wiaderek na zdjęciu na legitymacji oraz w obozowym pasiaku. To drugie zdjęcie jego syn zobaczył po raz pierwszy w życiu w 2021 r.© Arolsen Archives

Ocalał, prowadzony na rzeź

Był na "Thielbeku" – mniejszym z dwóch "pływających obozów koncentracyjnych". Młody, ale doświadczony życiem obozowym więzień starał trzymać się na pokładzie statku, jak najbliżej burt. Czuł, że nagłe opuszczenie obozu Neuengamme nie wróży nic dobrego.

Gdy na "Thielbeka" spadły pierwsze bomby, Wiaderek skoczył.

W chaosie, wśród spadających bomb i tonących ludzi, zobaczył małą łódeczkę ratunkową. Wraz z dwoma innymi więźniami przedostał się nią na brzeg. Tam schwytali go hitlerowcy i już szykowali się, by go rozstrzelać. Życie Dariusza Wiaderka i jego towarzyszy uratowali alianccy żołnierze, którzy równolegle z nalotem z powietrza zaatakowali Niemców na lądzie.

Wojenna droga Dariusza Wiaderka to pasmo szczęścia w nieszczęściu. W obozach przebywał od lata 1940 r. Przeżył karę słupka: kilka godzin wiszenia na wykręconych rękach na słupku tak, aby nogi nie dotykały ziemi. Przeżył też bicie bykowcem. Przeżył dzięki przypadkowemu aktowi miłosierdzia SS-mana, który po cichu poradził mu, żeby nie bronił się przed wywiezieniem z Auschwitz do Neuengamme, bo tam będzie miał lepiej. Przeżył eksperyment medyczny na sobie – zakażenie ciężką chorobą. Przeżył wreszcie bombardowanie "Cap Arcony".

Przeżył potem jeszcze stalinizm w Polsce, choć jako powracający kilka lat po wojnie i to przez Szwecję ciągle musiał meldować się ubekom. Przeżył napad trzech bandytów, odważnie stawiając im czoła. Zdumionemu synowi, który mu towarzyszył, powiedział potem: "Ja przeżyłem pięć lat obozu, niczego się nie boję".

Kiedy Sławomir Wiaderek, syn Dariusza, zobaczył pierwszy raz w życiu zachowane w zbiorach Arolsen Archives zdjęcie ojca w obozowym pasiaku, bardzo to przeżył. Bo na zdjęciu był inny tata – przestraszony piętnastolatek. Jakże inny od człowieka, który go wychował, a który żył tak, jakby jutra miało nie być. Pracował w Biurze Odbudowy Stolicy, umiał sobie radzić w realiach PRL-u, a jego najbliższym przyjacielem był Niemiec. I tylko, kiedy w nocy przyśnił mu się obóz, wstawał rano ponury.

Ostatnia przystań bohatera

Henryk Kowalczyk nie miał tyle szczęścia. Ciało byłego funkcjonariusza polskiej Straży Więziennej na Pawiaku, później więźnia Auschwitz, a od 1943 r. - Neuengamme - zostało po bombardowaniu "Cap Arcony zidentyfikowane po pasiaku z numerem obozowym 18492 i pochowane na cmentarzu wojennym nad Zatoką Lubecką. Ale dokładnej lokalizacji grobu męża Władysława Kowalczyk nigdy nie poznała. Udało się to dopiero jej dzieciom.

To wnuki Henryka, Agnieszka i Krzysztof, dzięki odnalezieniu przez Arolsen Archives nowych dokumentów i listów – dowiedziały się, że ich dziadek był bohaterem, "aniołem z Pawiaka" niosącym pomoc więźniom, członkiem obozowej konspiracji Witolda Pileckiego w Auschwitz. A na koniec odnalazły jego grób – na cmentarzu w Haffrug, na którym leżą ofiary z obu statków, oznaczony w dokumentach z Arolsen: C.A.p.62 - czyli Cap Arcona, pole 62.

Dokumenty z depozytu Henryka Kowalczyka z archiwum Arolsen
Dokumenty z depozytu Henryka Kowalczyka z archiwum Arolsen© WP | Michał Gostkiewicz

Aleksander miał przy sobie zegarek

Na pokładzie "Cap Arcony" był też 37-letni wówczas Aleksander Łobuczewski. Z dokumentów, jakie zachowały się w Arolsen Archives, wiadomo, że urodził się 14 maja 1908 roku w miejscowości Kowal. Mieszkał później w Warszawie, skąd został wywieziony w 1944 roku, w trakcie Powstania Warszawskiego. Po wywiezieniu trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie, a 31 sierpnia Niemcy przenieśli go do KL Stutthof, gdzie otrzymał numer 78634. Później został przewieziony do KL Neuengamme, gdzie otrzymał numer 46138.

Tam został przydzielony do pracy w stoczni "Blohm & Voss" w Hamburgu. Tej, w której w 1927 r. zbudowano "Cap Arconę" - ostatni przystanek na drodze Aleksandra.

Po Łobuczewskim pozostał zegarek kieszonkowy wraz z etui. Miał go przy sobie w chwili wywiezienia z Warszawy. W obozie koncentracyjnym został mu odebrany i trafił - jak wszystkie rzeczy osobiste więźniów, zwane po niemiecku Effekten - do depozytu.

Arolsen Archives poszukują rodziny Aleksandra Łobuczewskiego
Arolsen Archives poszukują rodziny Aleksandra Łobuczewskiego© Arolsen Archives | Arolsen Archives

Ogromny zbiór Effekten należących do więźniów niemieckich obozów został pod koniec wojny ukryty przez Niemców w pubie w Lunden. W ten sposób zbrodniarze chcieli ukryć dowody, nie pozbywając się przy tym wartościowych przedmiotów. Zrabowane rzeczy zostały jednak odkryte przez aliantów, zabezpieczone i przekazane odpowiednim instytucjom, by te mogły oddać je prawowitym właścicielom.

W przypadku ofiar katastrofy w Zatoce Lubeckiej zwrot był oczywiście niemożliwy. Rzeczy osobiste więźniów wędrowały z instytucji do instytucji. Wiele uległo zniszczeniu, ale część została zwrócona właścicielom, których na przestrzeni lat udało się odnaleźć.

Ostatnim miejscem, do którego trafiły zrabowane więźniom rzeczy, było archiwum w Bad Arolsen. W ramach kampanii #StolenMemory, zainicjowanej w 2016 roku, rzeczy te są zwracane odnalezionym krewnym ofiar. Wiele z tych depozytów należało do więźniów, którzy zginęli podczas bombardowania statków w Zatoce Lubeckiej.

Odtworzyć historie, przywrócić pamięć

Historie "Cap Arcony", "Thielbeka" i ofiar bombardowania w Zatoce Lubeckiej nie są powszechnie znane. Ostatnie pamiątki, jakie zachowały się po więźniach – zegarki, obrączki, różańce, zdjęcia, papierośnice, listy – stają się dziś punktem wyjścia do odtworzenia losów ofiar i przywrócenia im zrabowanej w obozach – obok wolności i własności prywatnej – tożsamości. Dlatego też dziennikarze wraz z pracownikami archiwum i MDSM postanowili wspólnymi siłami opowiedzieć tę trudną historię przez pryzmat losów konkretnych osób.

W zasobach Archiwum znajduje się około 30 milionów dokumentów i około 2 tysięcy depozytów więźniów. Niedawno Arolsen Archives otrzymało od archiwum miejskiego w Neustadt 19,2 tys. kart dotyczących osób, które przeżyły niemieckie prześladowania i trafiły do obozu dla osób przesiedlonych, tzw. dipisów, w Neustadt. Wśród nich byli ludzie, którzy cudem ocaleli z katastrofy w Zatoce Lubeckiej lub z marszów śmierci. Dane tych osób są wprowadzane właśnie do bazy Arolsen Archives w ramach akcji #everynamecounts. Każdy może dołączyć do akcji i wprowadzić takie informacje do zasobów, przyczyniając się do zwiększenia dostępności dokumentów. W Neustadt powstaje również – w związku z 80. rocznicą tragedii w Zatoce Lubeckiej - centrum dokumentacji tragedii "Cap Arcony".

Ewelina Karpińska Morek, Deutsche Welle

Michał Gostkiewicz, Wirtualna Polska

Wybrane dla Ciebie