PolitykaByło słabością Komorowskiego - dziś jest jego siłą?

Było słabością Komorowskiego - dziś jest jego siłą?

- Myślę, że siłą prezydenta Komorowskiego jest to, co w kampanii wyborczej uważano za jego słabość. Zarzucano mu, że nie jest liderem obozu politycznego i przez to nie ma stosownej siły do sprawowania tego urzędu. Moim zdaniem to właśnie bardzo dobrze. Bo kiedy prezydentem zostaje lider obozu politycznego, to przecinanie pępowiny ze swoją partią jest trudniejsze – mówi Wirtualnej Polsce prof. Tomasz Nałęcz, który ma zostać doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego.

Było słabością Komorowskiego - dziś jest jego siłą?
Źródło zdjęć: © PAP | Grzegorz Jakubowski

17.08.2010 | aktual.: 24.08.2010 14:34

W poniedziałek w rozmowie z PAP prof. Tomasz Nałęcz potwierdził, że przyjmuje propozycję prezydenta Komorowskiego, by dołączyć do zespołu jego doradców. Wcześniej mówił, że prezydent rozmawiał z nim ws. ewentualnej współpracy. – Odpowiedziałem, że współpraca z nim jest dla mnie wielkim honorem – mówił WP prof. Nałęcz. Na razie nie chce zdradzić, w jakich sprawach będzie doradzał prezydentowi. Nieoficjalnie mówi się, że zostanie doradcą prezydenta ds. historii i dziedzictwa narodowego.

WP: Anna Kalocińska: Będzie pan doradcą prezydenta Komorowskiego. Nie przeszkadza panu jako człowiekowi lewicy, że niejako wstępuje tym samym w szeregi PO?

Prof. Tomasz Nałęcz: - Absolutnie nie wstępuję.

WP: Jednak polityk, który decyduje się na tak bliską współpracę z prezydentem – zostaje jego doradcą – może liczyć się z tym, że będzie kojarzony z partią, z której głowa państwa się wywodzi. W tym przypadku z Platformą.

- Oczywiście tak. Jednak prezydent Komorowski nie tylko chce realizować literę Konstytucji RP, ale i jej ducha. A nasza konstytucja stawia prezydenta ponad partiami. Jej ducha nie realizuje prezydent, który w spełnieniu urzędu kieruje się interesem swojego dotychczasowego obozu politycznego; na przykład rekrutując współpracowników tylko spośród niego.

Jest zasadnicza różnica między urzędem premiera i prezydenta. Premier jest od większości, która wygrała wybory. Formułuje się wobec niego opozycja tych, którzy przegrali wybory (te dwie strony ostro rywalizują ze sobą o wizję Polski). Natomiast prezydent jest od całości. Owszem rywalizuje on z innymi kandydatami w trakcie kampanii wyborczej, ale do czasu, kiedy zostanie wybrany. O ile naturalną rzeczą jest opozycja wobec rządu, w demokratycznym kraju nie może być opozycji wobec prezydenta. I tak rozumiem propozycję sformułowaną pod moim adresem przez prezydenta Komorowskiego. Że kompletując zespół swoich współpracowników, chce tę filozofię ponadpartyjności urzędu wręcz demonstracyjnie podkreślić.

Od czasu wyborów wielokrotnie rozmawiałem z prezydentem Komorowskim. I nie dostrzegam w nim żadnego zacięcia partyjnego. Co więcej, mówił mi, że moja współpraca z nim absolutnie nie wymaga tego, żebym się jakoś wewnętrznie zmieniał. Powiedział: „Wiem, że jesteś człowiekiem lewicowych przekonań i oczywiście masz prawo takim pozostać”. Powiedzmy więc jasno: byłem, jestem i będę człowiekiem lewicowych przekonań. Ale też nie będę żadnym ambasadorem w kancelarii. Żadnej siły politycznej czy politycznego obozu. Bo nie na tym to polega.

WP: Spekuluje się, że prezydent Komorowski wyciąga polityków lewicy z zamiarem budowania podwalin pod przyszłą rządową współpracę z SLD…

- Koalicje rządowe konstruuje się w siedzibie premiera, a nie prezydenta. Głowa państwa jest od tego, żeby powierzyć misję rządzenia Polską każdej większości, którą się w parlamencie formułuje. Jestem przekonany, że w imię tej filozofii ponadpartyjności urzędu prezydenta RP, jeśli chodzi o współpracowników, prezydent Komorowski będzie sięgał do różnych środowisk. Będą oczywiście w kancelarii - pewnie w większości - ludzie swoimi sympatiami będący blisko PO. Ale będą też osoby bliskie sympatiami np. lewicy czy ruchowi ludowemu. Bo w tym ponadpartyjnym urzędzie w naturalny sposób mogą znaleźć się ludzie różnych przekonań. Jest się prezydentem całego kraju. A ten jest ze swoimi sympatiami politycznymi podzielony.

Moim zdaniem, i dlatego zgodziłem się na współpracę z prezydentem Komorowskim, będziemy mieli do czynienia z nową formułą funkcjonowania prezydenta. Diametralnie różniącą się od prezydentury Lecha Kaczyńskiego, który był bardzo konsekwentnie związany z PiS. Otaczał się ludźmi wyłącznie ze środowiska PiS-u i przez cały okres urzędowania nie ukrywał swoich bliskich związków z tą partią. Wręcz można powiedzieć, że prezydent Lech Kaczyński był właściwie prezydentem PiS-u. Inaczej wyglądała prezydentura Aleksandra Kwaśniewskiego. Choć wcześniej był liderem lewicy i lewicowe przekonania przez cały czas były mu bliskie, starał się w swoim urzędowaniu o pewną równowagę politycznych zachowań.

Myślę, że siłą prezydenta Komorowskiego jest to, co w kampanii wyborczej uważano za jego słabość. Zwracano uwagę, że to niedobrze, że prezydentem może zostać osoba nie będąca liderem obozu politycznego; że nie będzie miał stosownej siły politycznego działania. Moim zdaniem to właśnie bardzo dobrze. Bo kiedy prezydentem zostaje lider obozu politycznego, to przecinanie pępowiny ze swoją partią jest trudniejsze. Żeby być pełnokrwistym, realizującym ducha Konstytucji RP prezydentem, trzeba przeciąć pępowinę ze swoim obozem politycznym. Bo jeśli się jej nie przetnie, jest się bardziej prezydentem swojego obozu niż całego kraju.

WP: Jest pan człowiekiem lewicy, ale to SLD krytykowało pana wczoraj najmocniej. Jerzy Wenderlich posunął się nawet do stwierdzenia, że gdyby miał pana zatrudnić, nigdy by tego nie zrobił…

- Odnotowałem przede wszystkim, że bardzo ciepło wyraził się o mojej żonie. Ceniąc ją bardziej niż moją osobę. I muszę powiedzieć, że w tym względzie go popieram (śmiech).

Rozumiem, że te zdecydowane słowa pod moim adresem są pewną pozostałością po różnicy zdań, która dzieliła mnie z częścią moich kolegów z SLD w trakcie kampanii. Chodzi więc o różnicę poglądów w konkretnej sytuacji politycznej. Otwarcie krytykowałem wtedy zachowania Grzegorza Napieralskiego i jego współpracowników, które sprzyjały wyborowi Jarosława Kaczyńskiego. O ile można było dyskutować, jak powinien się człowiek lewicy zachować w pierwszej turze wyborów prezydenckich (chociaż nie ukrywałem, że w obawie przed wyborem Jarosława Kaczyńskiego trzeba przede wszystkim podnosić mury tej twierdzy, o którą Jarosław Kaczyński może się rozbić, czyli mury kandydatury Bronisława Komorowskiego)
, równie uprawniony był sąd, że są wybory, więc lewica wystawia swojego kandydata. Inaczej w drugiej turze, kiedy moim zdaniem już żadnych wahań i żadnej dyskusji dla człowieka lewicy być nie powinno.

Kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego i Bronisława Komorowskiego dzieliło morze różnic. Zwłaszcza po wyborach każdy to widzi. I to, że Grzegorz Napieralski i jego współpracownicy nie widzieli różnicy między Jarosławem Kaczyńskim a Bronisławem Komorowskim, że Grzegorz Napieralski uchylił się od otwartego poparcia Bronisława Komorowskiego, co – nazywając rzecz po imieniu – oznaczało ciche poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego, było właśnie przedmiotem krytyki z mojej strony. Dzisiaj moi koledzy z SLD się za to odpłacają. Ponieważ, moim zdaniem, przykro im z powodu ich błędnego zachowania, które ja otwarcie krytykowałem. Ale nie chowam urazy. Jurka Wenderlicha znam od lat. Odreagował pewną sytuację polityczną. Już mu tego nie pamiętam.

Z prof. Tomaszem Nałęczem rozmawiała Anna Kalocińska, Wirtualna Polska

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (422)