Bush robi wszystko, by nie ugrzęznąć w Iraku
Amerykanie nie mają wystarczająco wiele wojsk, by kontynuować to, czego się podjęli w Iraku. Przystając na aktywne włączenie się ONZ w pilnowanie bezpieczeństwa w Iraku, prezydent USA George W. Bush pogodził się z faktami - pisze komentator BBC Paul Reynolds, analizując przedstawiony przez Amerykanów projekt kolejnej rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ o Iraku.
04.09.2003 13:12
Rezolucja zakłada skierowanie do Iraku międzynarodowych sił z mandatem ONZ, pod "wspólnym dowództwem". Wiadomo, że Amerykanie liczą, iż staną na czele tego dowództwa.
Cywilny administrator Paul Bremer zapewnił niedawno, że "Irak to nie jest kraj, gdzie panuje chaos, a Bagdad nie jest miastem chaosu". Jednak wydarzenia każdego dnia zdają się sugerować coś innego - pisze Reynolds. Bush zdaje sobie z tego sprawę i robi wszystko, żeby w Iraku nie ugrzęznąć na dłużej.
W przyszłym roku wybory
Dodatkowym bodźcem dla Busha są przyszłoroczne wybory prezydenckie, w których zapewne będzie się on ubiegał o reelekcję. Już teraz ekipa prezydenta zastanawia się, co zrobić, żeby Irak i tamtejsze problemy nie stały się wiodącym tematem kampanii wyborczej.
Do zgody na większe zaangażowanie się ONZ w sprawy irackie skłoniły też prezydenta względy praktyczne. Otóż w ogłoszonym we wtorek raporcie Komisja Budżetowa Kongresu (CBO) podała, że USA mogą być zmuszone do zmniejszenia liczebności swoich wojsk w Iraku.
Według komisji, aby utrzymać na dotychczasowym poziomie obecność w innych krajach, Pentagon będzie musiał do końca przyszłego roku zredukować siły okupacyjne w Iraku do 38-64 tys. ludzi, podczas gdy obecnie liczą one do 150 tys.
Za mało wojska w armii USA
Konkluzja raportu jest taka, że Amerykanie nie mają wystarczająco wiele wojsk, by kontynuować to, czego się podjęli. Zwłaszcza w czasach, kiedy uwaga światowej opinii jest skierowana nie tylko na Irak, ale także Półwysep Koreański, gdzie Północ straszy pracami nad bronią nuklearną.
Alternatywny wobec redukcji wojsk w Iraku plan zakłada powołanie dwóch nowych dywizji, ale kosztowałoby to 19 mld dol. Koszty interwencji wzrosłyby rocznie do 29 mld dol.
Amerykanie wpadli na pomysł, jak skłonić więcej krajów do finansowego i militarnego zaangażowania się w działania w Iraku, jednocześnie nie tracąc kontroli nad tym, co się tam dzieje. Rezolucja mówi, że na czele wojsk międzynarodowych stałoby "wspólne dowództwo". W nim najwyższą władzę objąłby amerykański generał, ten sam, który dowodzi w Iraku wojskami amerykańskimi. BBC nazywa to "podwójną odpowiedzialnością".
Jak zareagują sojusznicy?
Reynolds pisze, że rezolucja w zaproponowanym brzmieniu miałaby szanse skłonić takie kraje jak Indie, Turcja czy Pakistan do skierowania wojsk do Iraku. Dotąd kraje te wstrzemięźliwe reagowały na amerykańskie zachęty, żądając odpowiedniego mandatu ONZ.
Jednak nie wiadomo, czy ochota do angażowania się w irackie sprawy nie przeszła im po zamachu na bagdadzką siedzibę ONZ albo krwawym zamachu w Nadżafie czy niemal codziennych doniesieniach o żołnierzach USA zabitych w atakach. Nikt bowiem nie gwarantuje, że celem kolejnych ataków nie staną się sojusznicy Amerykanów.
W sprawie projektu toczą się poufne konsultacje. Stanowisko potencjalnie najbardziej sceptycznych krajów, jak Francja czy Niemcy, nie jest jeszcze znane.
Wątpliwości nie ma znawca spraw irackich z uniwersytetu w Warwick, Toby Dodge, który amerykańską propozycję określa krótko: "za mało, za późno". "Uprzedzenia wobec okupantów są duże, i sztuczka z rozmyciem obecności Amerykanów (w siłach międzynarodowych) może nie wypalić" - uważa Dodge.