Budżet UE. Zakrocki: "Wszyscy wyszli z tego z twarzą. W maseczkach" [OPINIA]
Gdy w czwartek o godz. 19 nad "Tusk Tower", czyli siedzibą Rady UE, pojawił się biały dym, można było bez cienia patosu powiedzieć, że Europa odetchnęła z ulgą. Trwająca kilka tygodni wojna nerwów, wywołana przez rządy Polski i Węgier groźbą weta dla przyszłego budżetu UE, zakończyła się porozumieniem. Gdy analizujemy ciągle szczątkowe jego zapisy, trudno pojąć, po co to wszystko było…
Główni gracze w tej historii w Polsce i na Węgrzech prężyli muskuły oraz zapowiadali walkę do końca. Ci mniej poważni rzucali dziwne hasła typu: "weto albo śmierć". Pojawiali się fikcyjni sojusznicy Budapesztu i Warszawy (Portugalia czy Słowenia), którzy nawet gdyby byli prawdziwi, to nie przesądzali liczebnie o realnej szansie zablokowania w prawnej procedurze UE mechanizmu: pieniądze za praworządność.
Prowadzono wyliczenia, z których miało wynikać, że nawet jak nie będziemy beneficjentem Funduszu Odbudowy, to nie szkodzi, bo mamy tak wysokie notowania na rynkach finansowych, że sami możemy pożyczać pieniądze na równie korzystnych warunkach jak Komisja Europejska w imieniu 27 państw.
Była nawet groźba wejścia w 2021 roku z tzw. prowizorium budżetowym, co wg zapewnień czy to europosła Jacka Saryusz-Wolskiego czy Witolda Waszczykowskiego nie byłoby tragedią, a wręcz przeciwnie: dostalibyśmy jeszcze więcej, niż gdyby WRF (czyli nowy budżet) został przyjęty.
Każdy powyższy punkt był stopniowo obalany przez prawdziwych znawców przedmiotu i im bliżej szczytu, tym było coraz wyraźniej widać, że grożący wetem mają coraz słabszą amunicję.
Budżet UE. Taką postawę oceniano jednoznacznie: polityczne awanturnictwo
Po "drugiej" stronie był jednak niepokój i gniew. Jeszcze nigdy w dziejach Wspólnoty wetem nie groziły kraje, które na proponowanym rozwiązaniu miały zyskać. I to najwięcej!
Bo przecież polski i węgierski rząd chciały wetować budżet i Fundusz, z którego premierzy Viktor Orban i Mateusz Morawiecki po lipcowym szczycie byli wyjątkowo zadowoleni. Chwalili się, ile to wywalczyli, że są rekordzistami w całej UE i już zaczęli dzielić miliardy na tak przecież potrzebne cele.
Gdy jednak okazało się, że będzie kontrola wydawania tych pieniędzy z punktu widzenia takich standardów jak praworządność i zero korupcji, postanowili sięgnąć po weto.
Taką postawę oceniano jednoznacznie: to polityczne awanturnictwo. 1,8 bln euro może zasilić gospodarki państw trawionych pandemią, a tu dwaj liderzy chcą to blokować, bo mają kłopoty ze standardami demokracji i rządów prawa! Na dodatek okraszają to sloganami o obronie suwerenności, narodowej tożsamości i chęcią... ratowania Unii przed rozpadem - do jakiego niechybnie dojdzie, jeśli mechanizm wejdzie w życie.
Z unijnych instytucji płynął jednoznaczny komunikat: mechanizm praworządności będzie. Wystarczająca większość go popiera, a jeśli dojdzie do blokady Funduszu Odbudowy, zrobi się go w ramach procedury pogłębionej współpracy dla 25 państw.
Parlament Europejski, który musi się ostatecznie na to wszystko zgodzić, potwierdzał przy każdej okazji: rozwadnianie mechanizmu spowoduje, że posłowie nie zgodzą się na nowy budżet bez zabezpieczeń obecnych w mechanizmie. Otworzenie na nowo dyskusji na ten temat tylko usztywni postawę Parlamentu, który wtedy będzie domagał się jeszcze ostrzejszych zapisów.
Poirytowany premier Holandii Mark Rutte sam zaczął grozić wetem, gdyby doszło do próby rozmiękczania zasady: pieniądze za praworządność. Wszyscy wiedzieli, że nie blefuje, bo ma w marcu wybory, a jego wyborcy żądają takich zabezpieczeń, gdyż – jak mówią – nie chcą finansować niejasnych interesów firm powiązanych koleżeńsko czy rodzinnie z Viktorem Orbanem. Ani płacić rządowi w Polsce, który łamie zasady praworządności.
Budżet UE. Sprzyjających okoliczności do ustępstw nie było
Ta atmosfera nie tworzyła dobrego klimatu do poszukiwania kompromisu. Na dodatek w tym samym czasie Komisja Europejska podjęła wobec polskiego rządu kolejny krok w ramach tzw. "procedury naruszeniowej": komisja wysłała dodatkowe wezwanie do usunięcia uchybienia do Polski, dotyczące ciągłego funkcjonowania Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. A nasz rząd zapewnia, że z praworządnością wszystko jest OK i dlatego nie zgadza się na mechanizm praworządności...
Nasi węgierscy sojusznicy zanotowali z kolei poważne wpadki wizerunkowe. Najpierw bliski przyjaciel Viktora Orbana József Szajer niekompletnie ubrany po rynnie zmykał z porcją narkotyków w plecaku z gejowskiej imprezy w Brukseli. Natychmiast przypomniano jego płomienne wystąpienia w Parlamencie Europejskim o rodzinnych wartościach czy fakt, że był jednym z głównych autorów nowej węgierskiej konstytucji, która wprowadziła wątki nieliberalnej demokracji.
Zaraz potem jego kolega, także bliski współpracownik Orbana, Tamás Deutsch zaatakował Manfreda Webera, szefa EPP w Parlamencie Europejskim, porównując jego retorykę ze sloganami gestapo i węgierskiej SB w czasach stalinowskich. W efekcie poszedł wniosek, by go wyrzucić z klubu EPP i wrócić do idei usunięcia FIDESZ-u z tej chadeckiej rodziny.
Trudno się nie zgodzić, że sprzyjających okoliczności do ustępstw wobec żądań Warszawy i Budapesztu w tych warunkach nie było.
Jeszcze w poniedziałek, a więc na trzy dni przed szczytem, Johannes Hahn, komisarz ds. budżetu, mówił w wywiadzie dla "Politico": "Jeśli porozumienie nie będzie możliwe, Polska i Węgry i tak nas nie powstrzymają". I ostrzegał: "obydwa kraje dużo stracą, a nic nie zyskają, blokując budżet. Z tym, że prawdziwymi przegranymi będą ich obywatele, ponieważ to oni na końcu staną się ofiarami tych politycznych decyzji".
Trzeba tu dodać, że nie chodziło tylko o straty finansowe: skutkiem całej tej afery jest olbrzymia utrata zaufania i szacunku dla naszych państw, bo po raz kolejny (wcześniej podczas kryzysu migracyjnego) pokazaliśmy, jak rozumiemy "europejską solidarność".
W środę pojawiły się jednak informacje, że jest szansa na kompromis! Charles Michel, przewodniczący Rady, rozesłał projekt tzw. konkluzji - czyli coś w rodzaju dokumentu do dyskusji, a potem do przyjęcia przez szefów państw i rządów, którego zapisy miały być satysfakcjonujące dla Warszawy i Budapesztu.
I tu zaczyna się kolejna gra: "oni" mówią, że nic się nie zmienia, że mechanizm praworządności pozostaje nietknięty, ale będzie jakaś deklaracja polityczna uściślająca rozumienie jego stosowania. "My" mówimy, że uratowaliśmy suwerenność, Europę, że warto było grać ostro. Np. bardzo wojująca w węgierskim rządzie w tej sprawie Judit Varga, minister sprawiedliwości, napisała taki tweet: "Zwycięstwo! Udało nam się oddzielić żądania ideologiczne od pomocy finansowej i zapobiec szantażowi politycznemu. To triumf polsko-węgierskiej współpracy".
Budżet UE. Komentarze z Brukseli
Poprosiłem o komentarz do zapisów z dokumentu Charlesa Michela posłankę do Parlamentu Europejskiego Margaridę Marques z Portugalii, która jest wiceprzewodniczącą Komisji Budżetowej.
Powiedziała: "Rozwiązanie znalezione obecnie przez Radę Europejską, które ostatecznie umożliwi nam głosowanie WRF i rozporządzenia w sprawie praworządności w przyszłym tygodniu, musi być zgodne z duchem i literą osiągniętych kompromisów, zwłaszcza w zakresie ochrony praworządności".
I dodała, że według niej tak właśnie Michel to zaproponował. Zupełnie już rozwiała wątpliwości Ursula von der Leyen, która wchodząc już na szczyt powiedziała reporterom: "Cieszę się, że znaleźliśmy rozwiązanie, teraz to bardzo ważne, tak jak i to, że mechanizm warunkowości pozostał niezmieniony".
Niektórzy jeszcze spekulowali, że przecież coś może się wydarzyć w środku, że węgierski i polski premier znowu się sprzeciwią, bo coś im się jednak w tych konkluzjach nie spodoba.
Albo że znowu Mark Rutte zagrozi wetem, jeśli rzeczywiście dojdzie do daleko idących ustępstw wobec żądań Polski i Węgier. Zresztą on sam wchodząc na obrady mówił o trzech warunkach, jakie muszą być spełnione, by powiedział "tak": po pierwsze musi mieć gwarancję, że ten kompromis ma poparcie Parlamentu Europejskiego, po drugie, że zespół prawny Rady musi zapewnić, iż nie doszło do degradacji ustaleń zawartych w porozumieniu o mechanizmie, a po trzecie, że w okresie oczekiwania na ocenę zgodności mechanizmu z prawem UE przez Trybunał Sprawiedliwości wszystkie możliwe uchybienia praworządności będą przez Komisję Europejską wychwytywane i wstecznie będą zastosowane sankcje.
Wydawało się, że mogło znowu dojść do klinczu, bo Charles Michel zmienił porządek obrad przesuwając te sprawy na później, jakby dawał czas na dalsze negocjacje.
Kiedy w czwartkowy wieczór okazało się, że jest zgoda wszystkich, posypały się tweety w stylu: "nowy instrument wzmocni praworządność w Unii, to historyczna chwila, Europa zjednoczona wokół wartości, można uruchomić wielką pomoc dla Europy", etc. Tyle, że nie mieliśmy dokumentu, by mieć pewność, jak wygląda ów historyczny kompromis! Bazując na doniesieniach z wewnątrz, można dojść do wniosku, że de facto jest... jak było.
Budżet UE. "Sposób na zachowanie twarzy przez liderów Polski i Węgier"
Przede wszystkim w samym rozporządzeniu nie zmieniono słowa. Zostało nietknięte. Wpisano natomiast do deklaracji politycznej szczytu, że mechanizm będzie "zamrożony" do czasu rozstrzygnięcia jego legalności przez TSUE.
Ale – jak twierdzą dyplomaci holenderscy – przeszła propozycja Ruttego, by Komisja i tak śledziła praworządność, a gdy Trybunał ostatecznie mechanizm zatwierdzi, wstecznie rozliczała winowajców. Potwierdził mi tę tezę fiński poseł do PE, Petri Sarvamaa, który był szefem parlamentarnego zespołu negocjującego mechanizm z Radą: "Regulacja w zakresie praworządności wejdzie w życie 1.1.2021 r., a także wejdzie w życie z mocą wsteczną, nawet jeśli wystąpi opóźnienie w stosowaniu mechanizmu z powodu czekania na orzeczenie TSUE".
I dodał: "To co zapisano, to jedynie sposób na zachowanie twarzy przez liderów Polski i Węgier".
Pojawiły się komentarze, że zwycięzcą tej polsko-węgierskiej szarży jest jedynie Viktor Orban. Na Węgrzech wybory są za dwa lata, na orzeczenie TSUE będziemy czekać dwa lata, więc pan premier i jego partia mogą spać spokojnie, bo nikt w tym czasie niczego nie może im zarzucić. A co będzie potem, czy "wstecznie" będą musieli coś naprawiać, to nie ma się co martwić na zapas.
Tu warto przywołać jednak oświadczenie Very Jourovej, pani komisarz ds. praworządności, która zdążyła już napisać: "Oczekuję, że procedowanie (TSUE) pójdzie szybko. Moim zdaniem powinniśmy mówić raczej o miesiącach niż latach". Jeśli ma rację, to może się Viktor Orban przeliczyć.
A jaki sukces może ogłosić premier Mateusz Morawiecki?
Na konferencji mówił tak: "To środki, które mogą dobrze przysłużyć się do rozwoju, do wyjścia z kryzysu. (…) Był problem wieloznaczności, czy niejednoznaczności różnych zapisów, które odnosiły się do tego budżetu. Obawialiśmy się tego, że mogą te zapisy być potraktowane w taki sposób, żeby arbitralnie zabierać jakiemuś krajowi UE środki tylko dlatego, że się komuś coś nie podoba w Brukseli".
Minister Konrad Szymański z kolei mówił: "To, co zostało przyjęte na szczycie Unii, to nie jest interpretacja rozporządzenia dotyczącego praworządności. To gwarancja takiego stosowania tego rozporządzenia, które da Polsce bezpieczeństwo budżetowe. Dokładnie to, czego chcieliśmy". Wszystko to bardzo ciekawe, szczególnie jak sobie uświadomimy, że Rada Europejska nie jest organem prawodawczym Unii…
W każdym razie po raz kolejny ze szczytu Unii wszyscy mogą wrócić do domu z twarzą. Choć pamiętajmy, że ukrytymi za maseczkami.
Maciej Zakrocki dla WP Opinie