Budapeszt w Warszawie? Paweł Lisicki: konserwatywna rewolucja w imię godności
Budapeszt w Warszawie - te słowa, raz wygłaszane tonem ironicznym, a raz będące postulatem politycznym, zawierają więcej prawdy, niż wielu sądzi. W obu przypadkach wybory były formą pokojowego powstania przeciw establishmentowi. Były formą swoistego pospolitego ruszenia przeciw wąskiej grupie oświeconych, co to wszystko wiedzą lepiej i starają się narzucić społeczeństwu, wbrew tradycji i pamięci przeszłych pokoleń, swoją nową wizję ładu. Kaczyńskiego i Orbana łączy właśnie to - są głosem zbuntowanego ludu - pisze Paweł Lisicki w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Zwycięstwo PiS powinno cieszyć wszystkich zwolenników demokracji. To system oparty na swoistej równowadze i wzajemnej kontroli. To, że ci, którzy rządzili, przechodzą raz po raz do opozycji i kontrolują, a ci, którzy byli w opozycji i krytykowali, zaczynają rządzić - to rzecz najzwyklejsza pod słońcem. Dzięki temu ogół obywateli bierze udział we władzy i czuje się odpowiedzialny za państwo. W innym przypadku zamiast demokracji, tworzy się ustrój oligarchiczny, kiedy to faktyczna władza należy do wąskiej, uprzywilejowanej elity, większość narodu zaś pozbawiona jest swych reprezentantów. Dobro wspólne zastępuje egoistyczna korzyść niektórych. Te proste skądinąd prawdy zdają się nie docierać do wielu liberalnych, polskich komentatorów.
Dokonują oni swoistej, symbolicznej na razie, delegalizacji partii Jarosława Kaczyńskiego. Nie traktują jej jak pozostałych, ale dezawuują i pozbawiają prawowitości. Kiedy w piątkowym wydaniu "Gazety Wyborczej" przeczytałem, że głosowanie na PiS, Korwina lub ruch Kukiz'15 oznacza odrzucenie demokracji, to pomyślałem, że autorzy tego wstępniaka upadli na głowę. Policzmy: lekko licząc. ich zdaniem partie reprezentujące około 60 proc. wyborców, są poza systemem demokratycznym! Ten sam ton pychy, zadufania i pogardy dla inaczej myślących pojawia się w wielu innych mediach, choćby w komentarzu Tomasza Lisa z "Newsweeka". Przedziwny to tekst. Jego autor raz po raz oskarża PiS o to, że jest to partia, która wszystkich wyklucza, pragnie monopolu na władzę, moralność i patriotyzm, przy tym nie zauważa, że dokonując tej swoistej demonizacji PiS i odmawiając tej partii prawa do rządzenia Polską, faktycznie wyrzuca poza nawias demokracji miliony Polaków!
Ten niebywały wręcz przykład zakłamania nie jest niczym nowym w historii. Jakobini w czasie Rewolucji Francuskiej czy bolszewicy podczas Rewolucji Październikowej rozumowali bardzo podobnie. Występowali w imieniu ludu, kompletnie lekceważąc to, co ów lud faktycznie myśli. Tak samo jest obecnie. Kiedy większość Polaków zabrała głos i powiedziała, że nie chce przyjmowania przez państwo muzułmańskich uchodźców, okazało się, że nazwano ich nacjonalistami i ksenofobami. Kiedy większość Polaków odwróciła się od lewicy, odrzuciła ideologię gender i uznała, że należy lepiej chronić polską tożsamość, mówiło się im, że nie mają prawa czuć tego, co czują i myśleć tego, co myślą. Raz po raz wyśmiewa się ich, wyszydza i oczernia. Nic dziwnego, że takie działania elit wywołują coraz większy i bardziej zdeterminowany opór. Polacy czują nieszczerość i hipokryzję takich domorosłych nauczycieli. Widzą, że zamiast szacunku, poddawani są tresurze, że władza, która mieniła się
niegdyś umiarkowaną, okazała się, szczególnie w rękach Ewy Kopacz, służyć ideologicznemu projektowi inżynierii społecznej. Gorzej. Za fasadą troski o wszystkich załatwia się prywatne interesiki, a urzędnicy państwa zachowują się jak chłopcy na posyłki oligarchów.
Budapeszt w Warszawie - te słowa, raz wygłaszane tonem ironicznym, a raz będące postulatem politycznym, zawierają więcej prawdy, niż wielu sądzi. W obu przypadkach wybory były formą pokojowego powstania przeciw establishmentowi. Były formą swoistego pospolitego ruszenia przeciw wąskiej grupie oświeconych, co to wszystko wiedzą lepiej i starają się narzucić społeczeństwu, wbrew tradycji i pamięci przeszłych pokoleń, swoją nową wizję ładu. Kaczyńskiego i Orbana łączy właśnie to - są głosem zbuntowanego ludu. Są trybunami ludowego sprzeciwu. Dla nich obu wciąż podstawową kategorią polityczną jest naród, a najsilniejszą i najlepszą formą ochrony dobra wspólnego jest państwo narodowe. Jeden i drugi musieli, chcąc dojść do władzy a następnie rządzić, zderzyć się z powszechną niemal wściekłością zachodnich liberalnych mediów. W istocie zatem to, co wydarzyło się w Polsce 25 października było rewolucją godnościową i to dokonaną wbrew gigantycznemu wysiłkowi wielkich telewizji i sekundujących im mediów głównego
nurtu. Wbrew propagandzie rzekomo bezstronnych korespondentów i obserwatorów, dla których jedynym punktem odniesienia jest kilka liberalnych redakcji. Pod tym względem Polacy bardzo przypominają Węgrów.
Mimo wszystkich różnic to właśnie zdaje się też łączyć wyborców Jarosława Kaczyńskiego, Pawła Kukiza czy Janusza Korwin-Mikkego. To oni właśnie są zapleczem godnościowej rewolucji, tak mocno podkreślającej wagę tradycji narodowej, patriotyzmu, tożsamości. Ta rewolucja zmiotła lewicę starą i nową, lewicę postkomunistyczną i quasikomunistyczną. Inaczej, niż to twierdzili liberalni komentatorzy, rządzącym nie pomogła ani konwencja antyprzemocowa, ani ustawa in vitro, ani "prezydent" Europy, ani pohukiwania i szantaż europejskich polityków. Angeli Merkel udało się złamać kark polskiej premier w Brukseli, jednak kiedy zmusiła polski rząd do przyjęcia kwot imigrantów nie przewidziała, że reakcją będzie klęska uległej jej formacji.
Jak głęboka będzie ta rewolucja? Przykład Victora Orbana pokazuje, że może być ona bardzo trwała. Wszystko zależy od tego, czy obronie wartości będzie towarzyszyć sprawność, przejrzystość i skuteczność zarządzania oraz prawdziwa troska o polepszenie poziomu życia ogółu.
Paweł Lisicki dla Wirtualnej Polski
Paweł Lisicki - redaktor naczelny tygodnika "Do Rzeczy".