Ścieram kurze i krew. Obmywam gnijące rany. Wywożę ciała. Czasem wylewam łzy, częściej mocz z cewników. Całkiem sporo jak na kogoś, kto jest w szpitalu powietrzem.
Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
- Mamy zgon!
Czwarty w tym tygodniu. Bogusia przygotowuje wózek i czarny worek. Gdy wjeżdżają z pielęgniarką na salę, pacjenci już wiedzą. Pan Jacek nakrywa głowę kołdrą, a nowy spod okna odwraca się plecami i udaje, że czyta Tele Tydzień.
Trafiło na Michała. Może i dobrze? Nie będzie już cierpiał. Młody facet, ale po udarze był roślinką.
Ola zakłada na jego rękę metkę: imię, nazwisko, data zgonu. Rozbierają go. Najpierw guziki od piżamy, potem spodnie, brudny pampers. Strasznie śmierdzi, ale nie komentują, bo Jacek i nowy wszystko słyszą. Na szczęście widzą tylko niebieski parawan, który Bogusia i Ola rozstawiły wokół nieboszczyka.
Będzie ciężko. One ważą po 50 kg, Michał – jakieś 120. Bogusia z trudem przekręca masywne ciało, Ola podkłada folię. OK, teraz drugi bok. Zamykają mu szczękę. W zakładzie pogrzebowym jeszcze go wyszykują, ale niechże jakoś wygląda już teraz. Wózek podstawiony równo z łóżkiem. Trzeba zawinąć ciało w folię jak cukierek i przenieść. Na trzy.
Raz… dwa… trzy! Czarny worek zasunięty, jadą. Nowy odkłada gazetę, Jacek wynurza się spod kołdry. Po Michale zostało puste łóżko.
Gdy ktoś umiera, pielęgniarki i salowe zapalają czasem gromnicę, modląc się przy łóżku. "Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą". Bogusia nie wierzy, ale stoi z nimi, w końcu jest częścią zespołu. Poza tym kto wie? Może faktycznie pomaga?
Płaska linia na monitorze. Amen.
Trzeba zmienić pościel, zdezynfekować poręcze. Na jedno łóżko po zgonie schodzi mniej więcej pół godziny.
BRUDNE MUSZĄ UCIEKAĆ
Salowe w szpitalnym żargonie:
Nieuki.
Szary personel.
Papier do dupy.
Odpady medyczne.
Te gorsze. Nie mają nawet własnego pomieszczenia. Bogusię i jej koleżanki przygarnęła kuchnia, żeby miały gdzie zjeść. Nie powinno ich tu być. Mają kontakt z krwią i bakteriami, "są brudne". Siadają w kącie, bo w razie inspekcji trzeba uciekać. I tak mają szczęście. W niektórych szpitalach salowe jedzą obiad między mopami w brudowniku.
Ostatnio Boguśka znalazła w kuchni karteczkę od oddziałowej. "Sprzątanie gabinetu nie polega jedynie na wyrzuceniu śmieci!!!!".
Cztery wykrzykniki. Jakby jeden nie wystarczył.
Nie można wrzucać wszystkich lekarzy i pielęgniarek do jednego worka. Są i tacy, którzy zawsze powiedzą dzień dobry, uśmiechną się. Ale niektórzy gardzą, w najlepszym wypadku traktują jak powietrze.
Bogusia się nie odzywa, robi swoje. Jak się postawisz, jesteś nielubiana. Rzucają cię z oddziału na oddział, stajesz się niczyja.
A przecież każdy chce mieć swoje miejsce.
NIE WARIUJ. ON NIE ŻYJE
Przy pierwszym ciele Bogusia umierała ze strachu.
Denat już na noszach, worek zasunięty. Wyjazd z sali, winda zjeżdża do podziemi. Tam żywej duszy. Noc. Blade światło, wilgotne mury, jak w kiepskim horrorze. Droga niemiłosiernie się ciągnie. W lewo, jeszcze raz, teraz prosto. Uskok. Co to było? Jęknął?
Niemożliwe. Nie żyje. Ogarnij się, dziewczyno. Po prostu dowieź ciało.
Nogi jak z waty. A jak zaraz zadzwonią, że pomyłka? Nie wariuj, jeszcze trochę. Wreszcie wyjazd na plac zewnętrzny. Salowa zostawia worek pod kostnicą i rusza z powrotem.
– Niby taka sama droga, a idzie się dużo łatwiej niż z nieboszczykiem – mówi Bogusia.
Energiczna, drobna, krótka czarna grzywka. Jest salową od trzydziestu dwóch lat, pracuje głównie na neurologii. Zakład męża upadł, a że do wykarmienia dwójka dzieci, musiała znaleźć robotę. Koleżanka dała cynk, że są miejsca w szpitalu. Przyjęli ją od razu. Pierwszego dnia starsze salowe pokazały, jak wygląda sprzątanie generalne. Po dwunastu godzinach nie wiedziała, jak się nazywa. Chciała zrezygnować, ale wpisali ją już w grafik.
Została. Dziś dobrze zna zapach każdego oddziału.
Na neurologii skręca już po kilku krokach. Większość pacjentów nie wstaje, robią im się odleżyny. Fetor gnijącego ciała miesza się z zapachem kału i moczu. Walczysz, żeby nie zwymiotować.
Potem zmieniasz się w automat. Robota wielofunkcyjnego. Sprzątanie. Rozwożenie śniadań. Mycie pacjentów. Karmienie. Wylewanie moczu. Bieg z materiałem do laboratorium. Jazda z pacjentami na badania, inny oddział, do "lodówki".
Największe zatrzęsienie jest na sorze.
PAN SIĘ DUSI. NIE POMOGĘ
Właśnie przywieźli pijaka z rozbitą głową. W karetce na siebie zwymiotował, trzeba go oczyścić. Karolina próbuje ściągnąć zabrudzoną koszulę, ale pacjent wolałby w niej zostać.
- Zostaw, kur… jedna!
Karolina stara się nie oceniać. Nie ma pojęcia, dlaczego ktoś się napił, naćpał, skończył na ulicy. Tacy są zwykle najtrudniejsi. Raz wiozła pacjenta po mefedronie. Dostał relanium i był oazą spokoju, ale chyba przestało działać. Wpadł w szał, ruszył na nią. Zanim znowu się uspokoił, myślała, że sama trafi na SOR jako pacjentka.
Pijak z rozbitą głową się posikał, ale przynajmniej trzyma ręce przy sobie.
Gotowe. Kto następny?
Pan z koronawirusem, jakieś 50 lat. Lekarz zlecił pełną diagnostykę, salowa musi go zawieźć na tomograf. Kaszel co chwilę wstrząsa jego drobnym ciałem, zaraz wypluje płuca.
- Może iść ze mną jakaś pielęgniarka?
- Nie ma potrzeby – ucina oddziałowa.
Karolina przeczuwa, że będzie tragedia. Pan naprawdę ledwo zipie. W teorii powinien być z nim ktoś z personelu medycznego, ale SOR od rana przypomina ul. Koronawirus. Wypadki. Próby samobójcze. Lekarze nie wiedzą, w co włożyć ręce, pielęgniarki też się nie nudzą.
Salowa nie ma nic do gadania. Ostatni szczebel szpitalnej piramidy.
Tomografia jest na drugim piętrze. Winda, długi zielony korytarz. Zanim docierają, pacjent zaczyna się dusić. Twarz sina, powoli przechodzi w purpurę. Przerażenie w oczach jego i jej. Oboje wiedzą, że umiera. On wymachuje rękami, błagając wzrokiem, by mu pomogła. Wydaje z siebie jęk, potem osuwa się na wózku. Miała rację. Tragedia. Na SOR-ze już wiedzą, ale nie zdążą.
Karolina próbuje robić masaż serca. No dalej! Oddychaj! Z ust pacjenta leci jakaś wydzielina. Jeszcze chwilę rzęzi, potem cisza. Ona już nie pompuje, trzyma go na rękach. Zgon.
Salowa wypłacze się w domu. Teraz jest robota.
JAK SIĘ NIE PODOBA, TO DO WIDZENIA
Na każdej zmianie Karolina ma ochotę trzasnąć drzwiami, ale zaciska zęby. Samotnie wychowuje dwójkę chłopców. Często z dziećmi zostaje babcia, bo Karolina lata z jednej roboty do drugiej. Po dwunastce na oddziale ratunkowym pomaga w innym szpitalu albo sprząta mieszkania. Za 2,5 tys. zł by nie przeżyła.
– Mamy pomagać przy pacjencie pielęgniarkom, ale bywa, że zostajemy same. Przy ciężkich przypadkach jest strach. Pacjent umrze i teoretycznie może siąść na mnie prokurator. Na start zapytałby, czemu wiozłam sama, skoro jestem niemedyczna. Raczej nie kupiłby tłumaczenia, że jeśli się sprzeciwię, stracę pracę – opowiada Karolina.
Z Bogusią słyszały to już wiele razy:
"Jak się nie podoba, to do widzenia".
"Wiesz, ile jest Ukrainek na twoje miejsce?"
"Czemu to jeszcze nie jest ogarnięte?!".
"Nakarm pacjenta. Tak, sama, z czym masz problem?".
Powiedz, że się nie zgadzasz, bo to nie leży w zakresie twoich obowiązków. Powodzenia. Piąta fala, w każdym szpitalu armagedon. Brakuje tylko, żeby baba z mopem zawracała głowę swoimi rozterkami.
Ma być zrobione. Bez dyskusji.
Ostatnio oddziałowa kazała Bogusi karmić pacjenta na erce. Pan po udarze, leży przy samych drzwiach. Na talerzu jakaś papka, ale ostrożności nigdy za wiele. Powoli, łyżeczka po łyżeczce. Nagle pan charczy, robi wielkie oczy. Dławi się! Boguśka krzyczy, przylatują dziewczyny, biją go po plecach. Jak chłop zejdzie, Boguśka będzie miała przechlapane. Zastanawia się, kto pierwszy straci przytomność: ona czy on.
Nagle przeszło. Pacjent łapie oddech. Cisza. Wszyscy nieruchomo, jakby ktoś nacisnął stop.
Oddychają głęboko. Ona i on.
MASZYNY POMPUJĄ. MRÓWECZKA PRACUJE
Bogusia ma wyjątkowo ciężki dzień. Maraton trwa, do mety daleko.
Pielęgniarka prosi, pójdziesz ze mną na trójkę? Robercik się cały wymazał gównem. Faktycznie, masakra. Ma nawet we włosach. Najpierw czyszczą poręcze, żeby jakoś do niego dotrzeć. Miskę z brudną wodą wymieniają dziesięć razy. Śmierdząca sprawa, ale na Robercika trudno się złościć. Nie wie, co robi.
Z pacjentami różnie bywa. Trzeba uważać na dziadka z dwójki, włącza mu się agresor. Wczoraj rzucił w Bogusię jabłkiem, uchyliła się w ostatniej chwili. Lubi też ugryźć albo podrapać. Za to jego sąsiad, ten siwy, zawsze do rany przyłóż. Uśmiechnie się, zagada o pogodę.
"Pani Bogusiu, goni pani od rana jak mróweczka. Niech pani odpocznie".
Chciałaby, ale Gośka, kuchenkowa, ma wielką prośbę. Nie mogłaby zanieść obiadu temu z rakiem policzka? Gośka mówi, że jak tam wejdzie, to się porzyga. Pacjent nie ma połowy twarzy. Tylko czoło, niżej jedna wielka rana. Ropieje. Śmierdzi.
Pan bez nosa, ale z oczami. Jeśli Boguśka się skrzywi, zrobi mu się przykro. Choć faktycznie mocno czuć, na twarzy salowej nie drga ani jeden mięsień. Szybkim ruchem kładzie na szafce mielonego, ziemniaki i surówkę. "Dzień dobry, smacznego". Daj spokój, Gośka, nie ma sprawy. Lecę.
Wzywają na OIOM, trzeba pomóc.
Tam pacjent nie zagaduje. Przy każdym łóżku dżungla z cewników, drenów i rur. Salowa jest jak cyrkowiec na linie. Potrącisz jakiś kabelek i będzie tragedia. Pikanie maszyn podtrzymujących życie zostaje w uszach długo po wyjściu z oddziału. Na korytarzu rodziny pacjentów. Trzeba zetrzeć mopem łzy.
Bogusia chciałaby być jak króliczek Duracella, ale baterie już na wyczerpaniu. Tymczasem pod koniec dnia afera na neurologii. Z gabinetu lekarskiego zniknęło mleko. Oddziałowa sprawdza, które salowe miały wczoraj dyżur. Przecież pielęgniarki nie ukradły.
Za dwa dni się okaże, że to pani doktor wzięła do domu, ale salowych nikt nie przeprosi.
Zgony, krew, obmywanie ciała z kału – do wszystkiego można przywyknąć. Tylko nie do braku szacunku.
To boli najbardziej.
ZNOWU TEN KOŁEK
Jola chrząka, poprawia okulary, jej ciepły głos drży.
- Chodziłam do pracy ze ściśniętym żołądkiem. "Czemu to nie jest zrobione?!", "nie dyskutuj!", "wszystko posprzątane, że siedzicie?!". O co się nie zapytasz, oddziałowa gnoi.
Tłumaczyła sobie: starsza babka jesteś, nie wypada się bać. Masz męża, dzieci, jest dla kogo żyć. A to tylko praca.
Ale strach nie znikał. Aż głowa wysiadła.
Dziesięć lat temu przeszła udar. Dostała orzeczenie o niepełnosprawności i grupę inwalidzką, od tamtej pory pracuje po siedem godzin. Na ginekologii wszystko było super. Roboty od groma, ale oddziałowa równa babka. Tyle że nowa kierowniczka zaczęła rzucać salowe na inne oddziały. Joli trafiły się m.in. dializy.
Prócz korytarzy i gabinetów, trzeba zrobić szesnaście łóżek w dwie godziny. Raz nie zdążyła ich ubrać. Pielęgniarki poszły na skargę do oddziałowej, że Jola nie wykonuje swoich obowiązków. Następnego dnia usłyszała ich rozmowę.
- Kto dzisiaj sprząta? Znowu ten kołek?
- Przepraszam, to o mnie? Czemu niby jestem kołkiem? Pracuję tu trzydzieści lat...
Cisza.
Od tamtej pory się uwzięły.
Przed sprzątaniem sali rzucają pod łóżka koreczki od kroplówek i patrzą, czy Jola żadnego nie przeoczy. Niezła zabawa. "Pani Jolu, tam jeszcze coś zostało". Ostatnio poprosiły pacjentów o wyjście i otworzyły okno. Protestowała. Odburknęły tylko, że "przecież musi się przewietrzyć". Za oknem biało, kilka stopni na minusie, Jola w lekkim fartuchu. Gęsia skórka, w mokre plecy wieje wiatr. Następnego dnia nie mogła powiedzieć słowa. Zapalenie krtani.
Przed dializami Jolę z nerwów boli brzuch. Za każdym razem zadaje sobie pytanie: dlaczego? Młode gówniary, mogłyby być jej córkami. Nie muszą nic mówić, żeby ją upokorzyć.
- Dzień dobry.
Cisza.
JESTEM SALOWĄ, A NIE ŚMIECIEM
Krystian Krasowski pokazuje mi sms-a od jednej z salowych.
"Panie Krystianie, ciągle leczę się na nerwicę depresyjno-lękową. Jestem w złym stanie. Niech dziewczyny działają. Jestem z wami".
Mówi, że takich przypadków jest dużo więcej. Pracuje jako sanitariusz na oddziale ratunkowym. W listopadzie ubiegłego roku założył związek zawodowy personelu pomocniczego w ochronie zdrowia.
- Zaczęło się od decyzji ministra Niedzielskiego, który początkowo dał dodatek covidowy medykom, a personel pomocniczy pominął. Lekarzom płaci się 100 procent za każdą godzinę. Tymczasem pracownikom niemedycznym przyznano 5 tysięcy brutto za pół roku. Ministerstwo nie ma pojęcia, kim tak naprawdę jest salowa i czym się zajmuje. Chcemy tylko szacunku – mówi Krasowski.
Po założeniu związku zdał sobie sprawę, że dodatek covidowy to wierzchołek góry lodowej. Salowe z całej Polski codziennie opisują mu swoje problemy. Najczęściej piszą o mobbingu, brakach kadrowych i zarobkach.
Karolina: - Pandemia otworzyła nam oczy. Zobaczyłyśmy, jak bardzo się nas nie szanuje. Ostatnio byłyśmy na SOR-ze we trzy, o dwie za mało. Czapki z głów dla lekarzy, bo wykonują świetną robotę. Tyle że my też robimy coś ważnego, więc nie wiem, dlaczego o nas zapomniano. Jestem salową, nie śmieciem. A tak się właśnie czuję.
Karolina kontynuuje: - Usłyszeliśmy w szpitalu: po co będziemy zatrudnić opiekunów medycznych, skoro salowy zrobi taniej, a tak samo dobrze? Działa, póki się coś nie stanie. Przełożeni przemykają oko. Tylko że później to my przechodzimy traumę.
Bogusia: - Mnie wkurza nierówność w drobnych rzeczach. W kuchni nie da się otworzyć okna, bo są kraty. Latem na dworze skwar. Duchota jak cholera. W każdym pomieszczeniu wiatrak, a dla nas zabrakło. Złożyłyśmy się z kuchenkową i same kupiłyśmy.
Jola: - Nasza kierowniczka potrafiła jeździć karetką po domach. Sprawdzała, czy salowe będące na zwolnieniu faktycznie są chore. Jak sama zgłosiłam L4, rzuciła: "i tak ci to nic nie pomoże". Przez 32 lata niemal codziennie dawano mi do zrozumienia, że jestem nikim.
W końcu uwierzyłam.
ZŁY SEN
Jola od dwóch miesięcy znów jest na zwolnieniu. Psychiatra zdiagnozował załamanie nerwowe. Córki widzą, że coś nie tak, ale nie dopytują. Jedna w ciąży, druga ma swoje problemy. Jola woli im nie dokładać.
Za dnia jest odrętwiała, snuje się po domu z chusteczkami. Nocami nie może zasnąć, nawet po tabletkach. Jak już się uda, najczęściej śni jej się szpital. I tamten poród, choć minęło kilka lat.
Młode małżeństwo. Ona – trzydzieści parę lat, on - pod czterdziestkę. Długo starali się o dziecko, w końcu się udało. Tydzień przed terminem lekarz nie wyczuł tętna.
Zwykle podczas porodu wszystko dzieje się bardzo szybko, adrenalina buzuje. Doktor instruuje, kobieta krzyczy z bólu. Jola ściera. Najpierw wody płodowe z podłogi, potem krew i odchody z łóżka. Bieg po gaziki. Po nici. Krzyk dziecka. Pielęgniarka już na następnym porodzie, więc salowa obmywa pacjentkę. Zmęczoną, ale uśmiechniętą.
W śnie Joli uśmiechów nie ma. Wszyscy wbijają wzrok w podłogę. Lekarz: jeszcze trochę, da pani radę. Cisza, szloch. W końcu jest. Duża piękna dziewczynka okręcona pępowiną. Martwa.
On i ona płaczą. Personel milczy.
Po wszystkim Jola chce pogadać z psychologiem, ale podobno nie ma opcji.
Psycholog jest dla pacjentek, nie dla salowych.
CZTERY LATA. SZYBKO ZLECI
1 lutego Joli stuknęły 32 lata pracy. Ale do szpitala już nie wróci. Przyszedł nowy dyrektor, zaczął ciąć koszty. Zamiast kwiatów, dostała wypowiedzenie.
Nie ma pojęcia, co dalej. Na razie musi wyleczyć głowę.
Bogusię czeka operacja. Coraz częściej się potykała, ręce osłabły tak, stłukła kilka kubków z herbatą. Zrobiła się przepuklina, która naciska na kręgosłup. Stara się jak najmniej dźwigać, bo grozi jej porażenie. Powinna już teraz trafić na stół operacyjny, ale nie dostanie renty, a trzeba za coś żyć. Tyle dobrze, że syn pomaga finansowo.
Do emerytury zostały cztery lata. Szybko zleci.
Karolina niedługo zmieni pracę. Poszła do szkoły medycznej, zostanie opiekunem. Grafik napięty do granic możliwości. Prawie nie widuje dzieci, ale musi skończyć kurs, bo ma już dość roboty salowej. Nadźwigasz się, naszarpiesz. A i tak jesteś duchem.
Dostrzegają ją tylko ci z bandażami, rozbitymi głowami i ranami. Czasem widzi ich uśmiech, częściej grymas bólu.
Ci w gorszym stanie modlą się, żeby po prostu przeżyć następny dzień.
Karolina ma na każdej zmianie taki sam plan.
***
Imiona bohaterek zostały zmienione.
Chcesz skontaktować się z autorem? Napisz: dariusz.faron@grupawp.pl