Boże Narodzenie w dawnej w Warszawie. Jak je obchodzono?
Dlaczego tradycyjnie w święta obrzucano księdza owsem? Kim był migdałowy król? Kiedy pasterkę odprawiano wczesnym rankiem? Od kiedy w Warszawie ubiera się choinki? Jaki był najlepszy sposób na poderwanie dziewczyny na lodowisku? Rafał Dąbrowiecki, przewodniki warszawski, organizator niesztampowych spacerów i autor strony "Butem po Wawie", opowiada w rozmowie z WawaLove.pl, jak dawniej obchodzono święta Bożego Narodzenia w stolicy.
- Co z tradycji spędzania świąt w Warszawie zaginęło bezpowrotnie?
- Są pewne zwyczaje świąteczne, które kultywowane były w dawnej Warszawie, a dziś już o nich nie usłyszymy. Najlepszym przykładem są wybory migdałowego króla. Był to zwyczaj dotyczący dnia zamykającego okres świąteczny, a jednocześnie zaczynającego karnawał, czyli święta Trzech Króli. Wszyscy spotykali się wtedy podczas wieczornej wieczerzy, której dodatkową atrakcją był wielki placek z ukrytym wewnątrz migdałem. Komu dostał się kawałek ciasta ze schowaną w środku niespodzianką, ten zostawał migdałowym królem. Taka osoba mogła korzystać z wielu zaszczytów, ale sprawowała też ważne obowiązki, pełniąc funkcję duszy towarzystwa, wodzireja. Uszczęśliwione znalezionym migdałem młode panny traktowały ten znak jako wróżbę szybkiego zamążpójścia.
Innym zapomnianym zwyczajem świątecznym było obrzucanie księdza owsem na pamiątkę ukamienowania św. Szczepana. Tradycja ta dotyczyła przede wszystkim polskiej wsi, ale można było ją zaobserwować również w warszawskich kościołach, choć już w XIX w. "Kurier Warszawski" podkreślał, że jest to tradycja ginąca i pielęgnowana wyłącznie na prowincji. Z czasem zresztą wprowadzono prawny zakaz praktykowania tego zwyczaju ze względu na niebezpieczeństwo grożące duchownym. Wiadomo, że nie każdy wierny był zadowolony z kapłańskiej posługi, a święto św. Szczepana przypadające na dzień 26 grudnia było idealną okazją, żeby dać temu wyraz wybierając inny niż zboże rodzaj amunicji lub rzucając owsem zbyt żarliwie.
Jest jeszcze jeden zwyczaj już zupełnie zapomniany. Dawniej po zakończonej wieczerzy wigilijnej nie sprzątano ze stołu. Na stole pozostawiano napoczęte dania, resztki okruchy. Ba, nawet donoszono jeszcze na ten stół świąteczne potrawy i wódkę. Wierzono bowiem, że tej nocy nawiedzają nas osoby zmarłe i to właśnie dla nich były owe wiktuały. Zwyczaj ten doskonale koresponduje z innym wierzeniem. Sądzono bowiem, że w dzień wigilii gospodyni nie powinna odpoczywać, winna cały czas ciężko pracować, a momentem wytchnienia dla niej było dopiero zakończenie świątecznej biesiady. Myślę, że to zabezpieczenie organizmu gospodyń przed kompletnym już wycieńczeniem związanym z koniecznością sprzątnięcia ze stołu legło u podstaw tej tradycji, ale to już moja własna interpretacja. Z odwiedzaniem domu przez zmarłych przodków wiąże się doskonale znany nam zwyczaj pozostawiania dodatkowego nakrycia przy wigilijnym stole, bo to dla nich pierwotnie je przygotowywano.
- A czy są zwyczaje, które przetrwały bądź funkcjonują dziś w zmienionej formie?
Oczywiście, jest ich bardzo dużo, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę. Taka na przykład tradycja przystrajania choinki. Z pewnością dzisiejsza choinka wygląda nieco inaczej, bo raczej nie stosujemy dziś ozdób naturalnych (a może stosujemy je rzadziej). Nie wieszamy na drzewku prawdziwych owoców, orzechów, wypiekanych ręcznie pierniczków, nie stosujemy też zwykłych świeczek, które wyparte zostały przez lampki elektryczne, ale zasada działania pozostała ta sama. Co ciekawe tradycja ubierania choinki nie jest wcale taka stara. Pierwsze choinki w Warszawie pojawiły się dopiero u schyłku XVIII wieku i przybyły do nas razem z pruskim okupantem. Po trzecim rozbiorze Warszawa znalazła się bowiem pod jego panowaniem. Zanim w naszych domach zakorzeniła się ta tradycja na licencji niemieckiej, chętniej dekorowaliśmy mieszkania przy użyciu siana, które początkowo składano w kątach poszczególnych izb. Pozostałością tego zwyczaju jest przecież sianko pod świątecznym obrusem.
Tak samo jak przed laty przed przystąpieniem do wieczerzy wigilijnej dzielimy się wspólnie opłatkiem. Dziś nawet ten zwyczaj ulega postępującej komercjalizacji. Opłatek możemy już kupić u stosownie ubranej hostessy, wychodząc z zakupów w supermarkecie. Przed wojną było to nie do pomyślenia. Nie wszyscy warszawiacy wiedzą, skąd na stołecznych stołach brał się ten symbol świąt przynoszony do domu z kościoła. Dla archidiecezji warszawskiej przygotowywały go (i nadal przygotowują) siostry Sakramentki z klasztoru mieszczącego się na rynku Nowego Miasta. Do dziś działa tam opłatkarnia, w której wypiekane jest to tradycyjne pieczywo. Tak, bo jest to rodzaj chleba. To właśnie dlatego siostry wpisane są na listę cechu piekarzy. Cały proces wypieku opłatków odbywa się w aurze tajemniczości, bo przecież zakon sióstr Benedyktynek-Sakramentek jest zakonem zamkniętym, a siostry praktycznie nigdy nie opuszczają klauzury.
Jakie potrawy pojawiały się zatem dawniej na świątecznych stołach oprócz tych, które dziś spożywamy?
Żeby dowiedzieć się, co dawniej pojawiało się na świątecznym stole, najlepiej zajrzeć do starych książek kucharskich. Chyba najbardziej znaną jest bestseller autorstwa XIX-wiecznej celebrytki Lucyny Ćwierczakiewiczowej zatytułowany „365 obiadów za 5 złotych”. Bolesław Prus napisał kiedyś, że do sakramentu małżeństwa potrzebne są następujące kwalifikacje: pełnoletność, wolna a nieprzymuszona wola i „365 obiadów za 5 złotych”. I miał rację, bo nie było dawniej domu, w którym ta książka nie stałaby na honorowym miejscu. Z książki możemy się dowiedzieć, jakie dania na Wigilię polecała mistrzyni ciętej riposty, która nie bała się na zgryźliwe stwierdzenie Orzeszkowej - więc pisze pani o plackach? - odpowiedzieć - a pani pod placki.
Niektóre z tych dań są nieco egzotyczne i mogą dzisiaj zaskakiwać. W XIX-wiecznej Warszawie można było zjeść na przykład sago na winie, bardzo popularną zupę migdałową, jarmuż z kasztanami, kluski na słodko ze śliwkami lub gruszkami, czy leguminę makową. Główną atrakcją pierwszego dnia świąt był indyk nadziewany śliwkami, a drugiego dnia raczono się zającem z melonem w occie. Z przytoczonych przykładów wynika, że dawni mieszkańcy Warszawy jedli niezwykle obfite posiłki.
- Czy po takim świątecznym obiedzie dało się ich w ogóle odciągnąć od stołu?
Oczywiście, że tak. Mieszkańcy Warszawy zawsze starali się być aktywni. Zimy były bardzo mroźne i taką sztandarową świąteczną atrakcją była na przykład jazda na łyżwach. W wielu miejscach, czy to wykorzystując zbiorniki naturalne, czy sztuczne sadzawki, organizowano ślizgawki. Na łyżwach można było pojeździć w Ogrodzie Saskim, w Dolince Szwajcarskiej, na Dynasach, ale też ślizgano się na Wiśle, czy Jeziorku Kamionkowskim. Przedwojenni mieszkańcy Powiśla z wielkim sentymentem wspominają małe lodowisko organizowane w pobliżu wiaduktu Markiewicza, gdzie poza łyżwami można było wypożyczyć specjalne krzesła z zainstalowanymi płozami. Opłacało się takie krzesła wypożyczać. Inwestycja zwracała się z nawiązką bowiem młodzi chłopcy podrywali w ten sposób dziewczęta, które chętnie dawały się wozić po lodowisku na takim niemal królewskim tronie.
- Czy Boże Narodzenie zawsze było dla warszawiaków okresem szczęśliwym?
Boże Narodzenie zawsze było czasem nadziei, ale nie zawsze był to czas wesoły. Ciężko bowiem określić mianem wesołych święta, które przypadły na okres okupacji niemieckiej. Warszawa podczas drugiej wojny światowej obchodziła Święta Bożego Narodzenia pięciokrotnie. Ostatnie były te z 1943 roku, bo przecież rok później, zgodnie z rozkazem Hitlera, miasto zostało niemal zrównane z ziemią, a mieszkańców ewakuowano. Wszyscy wiemy jak niebezpieczne było życie w okupowanej Warszawie. Nawet wyjście z domu po papierosy wiązało się ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Niemcy już w 1939 roku nie pozostawili nam złudzeń. Odwetem za zabójstwo dwóch niemieckich oficerów w podwarszawskim Wawrze, będące dziełem zwykłych bandytów, było rozstrzelanie 106 niewinnych osób. Miało to miejsce właśnie w okresie świątecznym, w nocy z 26 na 27 grudnia 1939 roku.
Nie trudno sobie również wyobrazić, że święta w tamtym trudnym czasie nie były dostatnie. Nie wszystkich było stać na to, by przygotować jakąkolwiek wieczerzę wigilijną. Wraz z kolejnymi klęskami Niemców na froncie wschodnim w zastraszającym tempie szybowały ceny podstawowych produktów spożywczych, tak samo jak ceny węgla, czy innych niezbędnych artykułów opałowych. Zdobycie pożywienia było możliwe w zasadzie wyłącznie dzięki procederowi szmuglowania żywności. Warszawiacy z czasem nauczyli się wykorzystywać produkty zamienne. I tak na stole wigilijnym zamiast różnorodnych postnych potraw pojawiały się ziemniaki przyrządzane na kilka sposobów, a substytutem karpia, czy szczupaka stały się popularne stynki, czyli małe rybki długości kilku centymetrów. Szczególną cechą okupacyjnych świąt był fakt, że pasterka, ze względu na obowiązującą godzinę policyjną, odbywała się dopiero wczesnym rankiem 25 grudnia. Ponieważ Boże Narodzenie to czas nadziei i ta nie opuszczała mieszkańców Warszawy, którzy w zaciszu swoich
domostw wierzyli, że kolejne święta spędzą już w wolnej Polsce.
Tak. Okazuje się, że nie zawsze Wigilia obchodzona była 24 grudnia, jak mi się wcześniej wydawało. Otóż niekiedy zdarzało się, że ten uroczysty dzień wypadał w niedzielę. Ponieważ niedziela była dniem niepostnym, a kłóciło się to z ideą postu wigilijnego, w takiej sytuacji była ona przenoszona na dzień 23 grudnia.