Bomba koło sunnickiego meczetu w Bagdadzie zabiła 14 osób
Bomba umieszczona w pobliżu
wejścia do sunnickiego meczetu w północnej części Bagdadu zabiła czternaście osób i raniła pięć. Eksplozja nastąpiła w
chwili, gdy wierni opuszczali meczet po modłach. Co
najmniej 20 osób zginęło w atakach poza Bagdadem.
14.07.2006 | aktual.: 14.07.2006 17:03
Do zamachu w stolicy Iraku doszło, choć obowiązuje w niej od maja zakaz ruchu pojazdów w każdy piątek od jedenastej do piętnastej. Ma to utrudnić ekstremistom podkładanie bomb przy meczetach w porze wspólnych modłów.
Niespokojnie było także w innych miastach i prowincjach Iraku. W pobliżu Kirkuku w północnej części kraju rebelianci zaatakowali wojskowy posterunek kontrolny i zabili 13 irackich żołnierzy.
Pod Kutem, 160 km na południowy wschód od Bagdadu, napastnicy, zapewne ekstremiści sunniccy, ostrzelali mikrobus wiozący szyickich pielgrzymów i zabili pięć osób, w tym kobietę i dziecko. Pielgrzymi jechali do świętego miasta szyitów, Karbali.
W mieście Balad Ruz, 70 km na północny wschód od Bagdadu, pięć pocisków moździerzowych spadło w piątek rano w pobliżu meczetu szyickiego, raniąc pięciu ludzi.
W Tal Afar, około 400 km na północny zachód od Bagdadu policja zakomunikowała w piątek o znalezieniu zwłok 12 ludzi, które ktoś porzucił na tamtejszym cmentarzu. Ponadto w czwartek snajper zastrzelił w tym mieście dwóch policjantów pełniących służbę na posterunku kontrolnym.
W ciągu minionego tygodnia przeszło 200 Irakijczyków zginęło w Bagdadzie w atakach i kontratakach fanatyków sunnickich i szyickich, choć stolica jest już piąty tydzień terenem wielkiej operacji antyterrorystycznej, w której uczestniczy przeszło 50 tysięcy policjantów irackich oraz irackich i amerykańskich żołnierzy.
Niesłabnąca fala przemocy budzi coraz większy niepokój także wśród polityków irackich, którzy w wystąpieniach publicznych są zazwyczaj optymistami.
Premier Nuri al-Maliki, polityk dominującego w parlamencie bloku szyickich partii religijnych, powtarza od kilku dni, że jego plan pojednania narodowego jest "ostatnią szansą" dla kraju. Szyicki deputowany Bassem Szarif powiedział, że jeśli plan ten zawiedzie, "będzie to koniec Iraku", gdyż kraj pogrąży się w wojnie domowej.
Rebelianci wywodzą się prawie wyłącznie z arabskiej mniejszości sunnickiej, która była uprzywilejowana pod rządami Saddama Husajna, ale po jego upadku musiała ustąpić miejsca we władzach szyitom, stanowiącym 60 procent ludności kraju.
Ministrowie spraw wewnętrznych i bezpieczeństwa narodowego odpowiadali w parlamencie na pytania deputowanych, którzy chcieli się dowiedzieć, dlaczego operacja antyterrorystyczna w stolicy, opatrzona kryptonimem "Razem do przodu", nie doprowadziła choćby do osłabienia przemocy w mieście.
Parlament obradował przy drzwiach zamkniętych. Niezależny deputowany kurdyjski Mahmud Osman powiedział potem, że ludzie, którzy są u władzy, mówią, że mamy rząd jedności narodowej, ale tak nie jest. Oni nie działają jak jeden zespół - dodał.
Oznaką nerwowości może być wypowiedź przewodniczącego parlamentu, arabskiego sunnity Mahmuda Maszhadaniego, że to "Żydzi" finansują w Iraku zamachowców, aby zdyskredytować rządzących obecnie krajem "ludzi wiernych islamowi".
Z wyjątkiem islamistów nikt nie jest godzien rządzić Irakiem - oświadczył Maszhadani, który w latach 80. i 90. działał w zwalczających reżim Saddama Husajna organizacjach fundamentalistów sunnickich.
Ze swej strony niektórzy politycy szyiccy zarzucają deputowanym sunnickim, że nie wykorzystują swych wpływów wśród arabskich sunnitów, ani nieoficjalnych powiązań z organizacjami rebeliantów, i nie naciskają ich, by zaniechali przemocy i włączyli się do życia politycznego.
"New York Times" napisał w artykule redakcyjnym, że "nawet jak na krwawe standardy Iraku, był to straszny tydzień". Dziennik wytknął Malikiemu, że w ostatnich dniach "był prawie tak samo niewidoczny, jak nieskuteczny". Tytuł komentarza: "Bezradny rząd Iraku".