PublicystykaBłaszczak raz jeszcze pokazuje, że jego język dyskwalifikuje go jako ministra

Błaszczak raz jeszcze pokazuje, że jego język dyskwalifikuje go jako ministra

Jako szef MSWiA atakował "zachodnie multi-kulti". Jako szef MON postawił sobie "wyższe" cele. Odbija Westerplatte z rąk opcji niemieckiej w Gdańsku i dzielnie walczy z "sodomitami". Ciekawe, gdzie zatrzyma się Mariusz Błaszczak, którego już dawno wyprzedził jego język.

Błaszczak raz jeszcze pokazuje, że jego język dyskwalifikuje go jako ministra
Źródło zdjęć: © Forum | Adam Chełstowski
Jakub Majmurek

Obecne rządy przesunęły znacznie granice tego, jakiego języka wolno używać politykom w debacie publicznej. Największych ekscesów dopuszczali się posłowie – na czele z Krystyną Pawłowicz i Dominikiem Tarczyńskim. Ale także ministrowie gabinetów Szydło i Morawieckiego wypowiadali stwierdzenia, które nigdy nie powinny paść z ust wysokich urzędników państwowych. Ministrowie mają przecież służyć nie tylko najtwardszemu elektoratowi własnej partii, ale wszystkim obywatelom Rzeczypospolitej. Także gejom, lesbijkom, czarnoskórym. Nie mogą posługiwać się nienawistnym językiem, wykluczającym z obywatelskich praw całe grupy społeczne.

Takim językiem z pewnością posługiwał się jeden pisowski minister: Mariusz Błaszczak. Jeszcze jako szef ministerstwa spraw wewnętrznych konsekwentnie szczuł na uchodźców oraz na obywateli Europy wyznających islam. Brutalnie atakował "zachodnie multi-kulti", w którym mniej lub bardziej wprost upatrywał przyczyn upadku współczesnego Zachodu. Język ten był całkowicie niedopuszczalny u kogoś na tym stanowisku. W Europie Zachodniej nawet wysoko postawieni politycy Frontu Narodowego czy innej podobnej siły skrajnej prawicy dziesięć razy by się zastanowili, zanim powiedzieliby publicznie podobne rzeczy co Błaszczak.

Transfer Błaszczaka do MON trochę ukrócił retoryczne szarże ministra. Nie na długo niestety. Po uchodźcach minister wziął bowiem na cel kolejną mniejszość: społeczność LBGT+.

W którym stuleciu żyje minister?

Pretekstem była poznański Marsz Równości, jaki przeszedł ulicami stolicy Wielkopolski. Na antenie Telewizji Trwam, stanowiącej część kompleksu medialnego ojca Tadeusza Rydzyka, minister Błaszczak nazwał ją "marszem sodomitów". Pochwalił poznańskich motorniczych, którzy odmówili jazdy tramwajami z przyczepionymi tęczowymi flagami. "To świadczy o tym, że jednak w narodzie polskim jest pewność tego, że to wszystko, co jest skonstruowane po Bożemu, to jest normalne. A jeżeli ktoś próbuje nam narzucić coś, co normalne nie jest, to wtedy spotyka się z oporem" – tłumaczył minister.

Trudno znaleźć nadające się do druku słowa, w jakich można by skomentować taką wypowiedź. Nie sposób też powstrzymać się od pytania: w jakim właściwie stuleciu żyje minister? Wyzywanie osób nieheteroseksualnych od „sodomitów”, czy uznawanie homoseksualności za "nienormalną" to retoryka powszechna, zrozumiała i normalna w latach 50. XX wieku, nie w drugiej dekadzie XXI.

Taki język dziś jest po prostu skrajnie obraźliwy dla żyjących w Polsce gejów, lesbijek, ich rodzin i przyjaciół. Dla każdego kto ma jakieś minimalne poczucie przyzwoitości. Język, jakim publicznie posługuje się minister rządu premiera Morawieckiego, ustawia społeczność LBGT+ w roli obrażającego prawa ludzkie i boskie dziwadła, które ma siedzieć cicho i nie pokazywać się publicznie, jeśli w ogóle chce być tolerowane.

Chcemy kolejnego frontu w Europie?

Jednak wbrew temu, co wydaje się ministrowi Błaszczakowi, osoby nieheteronormatywne są takimi samymi obywatelami, co wyborcy jego partii (nie są to przy tym zapewne zbiory rozłączne). Społeczność LGBT+ ma takie same prawa do organizowania marszów równości, co społeczność Klubów Gazety Polskiej do organizowania miesięcznic smoleńskich albo marszów ku czci Antoniego Macierewicza. Warto też dodać, że sondaże pokazują, iż w Polsce kształtuje się większość popierająca przyznanie mniejszościom seksualnym takim praw, jak związki partnerskie. Homofobia Błaszczaka nie reprezentuje tego, co w kwestii praw społeczności LGBT+ naprawdę myśli polskie społeczeństwo.

Niestety, Błaszczak jest konstytucyjnym ministrem, przez co każda jego publiczna wypowiedź może być traktowana jako stanowisko polskiego rządu. Nie wiem, czy minister ma tego świadomość, ale posługując się takim językiem, przykleja Polsce łatkę kraju homofobicznego, fundamentalnie wrogiego gejom, bliższego w tych kwestiach raczej standardom putinowskiej Rosji niż Unii Europejskiej.

W Europie Zachodniej standardem są przecież przynajmniej związki partnerskie, jeśli nie równość małżeńska. Marsze równości stanowią stały pejzaż krajobrazu miast Niemiec, Belgii, Francji. Na ogół wspierają je politycy. Także ci prawicowi i przyznający się do chrześcijańskich inspiracji. Błaszczak swoimi wypowiedziami dostarcza amunicji tym wszystkim, którzy chcą udowodnić, że Polska – zwłaszcza pod rządami PiS – nie leży w Europie i jej przyjęcie do europejskiej rodziny było błędem.

Czy minister rozumie, czym jest samorząd?

W wypowiedziach Błaszczaka jest jeszcze jeden warty uwagi wątek – jego stosunek do poznańskiego samorządu, który Marsz Równości wsparł. Błaszczak zrugał władze Poznania za to, że "zajmują się ideologią", zamiast tym, czym powinny: "chodnikami, wodociągami i kanalizacją".

W podobny sposób Błaszczak zaatakował kilka dni temu prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Poszło o spór, jaki toczy się między MON a gdańskim ratuszem, dotyczącym udziału wojska w apelu poległych podczas obchodów rocznicy ataku na Westerplatte. Przypomnijmy, że w ostatnich latach, kierowane przez Antoniego Macierewicza MON wykorzystywało uroczystości z okazji rocznicy wojny do odczytania apelu smoleńskiego. Trudno się dziwić władzom Gdańska, że nie chcą powtórki tego scenariusza w tym roku i zdecydowały się na powrót do poprzedniej formuły uroczystości – apel poległych na Westerplatte odczytają nie żołnierze, ale harcerze.

Błaszczak zareagował w swoim stylu: "Podkreślam, że Gdańsk jest częścią Rzeczypospolitej, a prezydent tego miasta nie ma prawa do zawłaszczania historii Polski". Słowa te są głęboko niestosowne nie tylko dlatego, że – jak zauważył prezydent Adamowicz – można je uznać za odbieranie gdańszczanom prawa do polskości. Chodzi o coś innego: sytuacja, gdy szef MON wygraża samorządom i próbuje im narzucić, w jaki sposób mają sprawować władzę w swoim mieście nie jest standardem demokracji liberalnych, tylko państw mniej lub bardziej autorytarnych, głównie tych, gdzie rządzą wojskowe junty.

Można się spodziewać, że mieszkańcy nie tylko Gdańska i Poznania wyciągną z tego wnioski i wystawią jesienią odpowiedni ratunek traktującej samorządność w ten sposób partii pana ministra.

Czas na dymisję

Po Antonim Macierewiczu, nawet największym krytykom rządu, Mariusz Błaszczak wydawał się zmianą na lepsze w MON. Faktycznie, Błaszczak uspokoił sytuację w resorcie i armii, wyciszył konflikt z prezydentem, nie otaczał się tyleż pozbawionymi kwalifikacjami, co bezczelnymi pretorianami w rodzaju Misiewicza. Nie przedstawiał też, w przeciwieństwie do poprzednika, co tydzień nowej teorii na temat "prawdy o Smoleńsku”.

Niestety, brak kontroli nad własnym językiem, jawna pogarda dla różnych mniejszości czy niezapisanych do PiS władz lokalnych, dyskwalifikują Błaszczaka jako konstytucyjnego ministra. Z wypowiedziami, które uchodziłyby za obskurancką bigoterię nawet trzy dekady temu, Błaszczak kompromituje siebie i państwo polskie. Wszyscy powinniśmy się domagać, by premier Morawiecki usunął go z rządu.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)