Bitwa o Anglię

Donald Tusk przekonał polskich emigrantów na Wyspach do głosowania na siebie. Ale wybory wygra, dopiero gdy oni przekonają do niego swoje rodziny w Polsce.

Bitwa o Anglię

08.10.2007 | aktual.: 09.10.2007 12:50

Lecący razem z Donaldem Tuskiem do Londynu poseł Platformy Obywatelskiej Janusz Palikot przeplatał lekturę prasy codziennej wierszami Herberta. To pewnie stąd czerpał siłę do spojrzenia na wybory parlamentarne z szerszej perspektywy. – Jeszcze nigdy tak nie było, żeby pięć procent narodu w ciągu kilku miesięcy wyjechało za granicę. To jest ogromna siła, do której trzeba dotrzeć – tłumaczy Palikot. Ale jako osoba znająca branżę alkoholową i biegła w procentach złudzeń nie ma: – O wyniku wyborów zdecydują ich rodziny, więc walka toczy się o to, czy ci młodzi po spotkaniu z Donaldem przekonają je do głosowania na PO.

Radośnie, aż usta mdleją

Wizyta jest napięta, ale rozbiegówka nie napawa optymizmem. Pierwszym punktem programu jest złożenie kwiatów pod pomnikiem polskich lotników w Northolt. Kilku z nich jeszcze pewnie żyje, ale na skromnej uroczystości ich nie ma. Zresztą trudno mówić o uroczystości, bo dwóch reprezentantów starej polskiej Polonii dobrą miną nadrabiało nieobecność pozostałych.

W międzyczasie okazuje się, że zapowiedziane na popołudnie spotkanie z wdową po generale Andersie wypada z programu. Jedziemy więc na spotkanie z polską rodziną. Pani Ewa na wzór brytyjski przygotowała kanapki nie na chlebie, tylko zawijane w tortillę. Ale za Polską tęskni bardzo. Mąż Dariusz też tęskni i deklaruje, że raczej wrócą. Choć raczej nie szybko, bo spodziewają się dziecka. A niedawno ściągnęli jeszcze swoją koleżankę, żeby pomogła w opiece nad pierwszym potomkiem. Tusk zrewanżował się za gościnę własną książką z autografem.

Dziennikarze mają teraz jechać pod Tesco na Stepherds Bush Road. W hipermarkecie menedżerowie szkolą polski personel, co im grozi za wyrażanie własnych opinii na temat jakości pracy w sieci. W tym czasie Tusk jedzie jednak do Ireny Anders. Na kameralne spotkanie zaproszono tylko TVN24 i fotografa z „Gazety Wyborczej”, bo żona generała była lekko przeziębiona. Na nagraniu widać, jak dystyngowana kobieta wyraźnie się rozpromienia, kiedy szef PO wchodzi do jej domu. – Ja jestem pana wielbicielką – wyznaje Irena Anders, a 50‑letniego Tuska oblewa lekki rumieniec. Obydwoje pozują przez chwilę przy zdjęciu legendarnego dowódcy wojsk polskich na Zachodzie.

– Aż usta mdleją, jak się tak długo czeka – komentuje sesję fotograficzną generałowa. I cały czas pięknie się uśmiecha. Kiedy wychodzą dziennikarze, pomimo przeziębienia siada do pianina i śpiewa dla gościa piosenkę „Ej, przeleciał ptaszek”:
Leć, ptaszku, wysoko, leć, ptaszku, daleko
Do chłopca mego, jedynego. Jedynego!
Niechże on przyjeżdża, niechże on przybywa,
Bo mi rają niekochanego.
Al‑dżazira poluje na Tuska

Kiedy Tusk dojeżdża wreszcie pod Tesco, zaczynają rozgrywać się sceny niczym na Wembley w 1973 roku. Angielscy kamerzyści przypuścili ostry atak, ale mimo że grali na własnym boisku, byli na gorszej pozycji, bo nie wszyscy od razu wiedzieli, który to Tusk. Najlepiej zorientowana była dziennikarka Al‑Dżaziry, ale z racji drobnej budowy ciała relację o „hipermarketowych wyborach” zrobiła na tle kolegów po fachu, którzy otoczyli lidera PO szczelnym murem.

Zainteresowanie wizytą Tuska było ogromne, bo brytyjscy kandydaci na premierów nie muszą latać za granicę po elektorat. Kiedy szef PO próbował porozmawiać z polskimi kasjerkami, klienci usiłowali dowiedzieć się, kim jest ta słynna osoba. – To jest polski premier, ma u nas oficjalną wizytę – cierpliwie tłumaczył im ciemnoskóry kasjer z Tesco.

Następnym punktem programu była wizyta w Polskim Ośrodku Społeczno‑Kulturalnym. Przyszło tylu chętnych, że ponad 50 osób nie zmieściło się do całkiem sporej sali. Temperatura na widowni wysoka. Tak jak i średnia wie-ku, bo młodzi muszą zarabiać i w sobotę o 15 siedzą jeszcze przy kasach. Zaczęło się od standardowych pytań: o złodziejską prywatyzację, udział w obaleniu „rządu wszechczasów premiera Olszewskiego” i kiedy oddamy Gdańsk Niemcom. Im ostrzejsze pytania, tym bardziej Tusk się rozkręca. Nie daje się sprowokować, ripostuje, największego krzykacza rozbraja pytaniem, dlaczego sam sobie bije brawa po każdym pytaniu? Po pół godzinie widać, że sala jest już jego. Irlandzki cud, szkocka recepta

Następne spotkanie jest w Dublinie. Na dotarcie są tylko trzy godziny. Kiedy Tusk wchodzi do sali centrali związkowej SIPTU, od którego wynajęto salę, publiczność już na niego czeka. Średnia wieku – 30 lat. Najczęściej powtarzane w pytaniach słowo to „konkretnie”. Ci, którzy tutaj przyszli, zarabiają na godzinę siedem razy tyle co w Polsce. Firmę zakładają w godzinę, urzędowe sprawy załatwiają przez telefon, a podatek rozliczają przez Internet. Nie wierzą politykom. Tusk to wie i ciągle zapewnia, że nie przyjechał niczego obiecywać.

– PiS obiecał Polakom trzy miliony mieszkań, a wyszło im z tego mieszkanie za trzy miliony – kokietuje salę poczuciem humoru i tłumaczy, jak bardzo zależy mu, żeby było jak najmniej państwa w państwie, a politycy i urzędnicy nie krępowali obywatelskiej swobody. Ale ciągle padają trudne pytania o konkrety. Co zamierza zrobić, żeby autostrady w Polsce budowali Polacy, którzy tułają się po świecie, a nie Chińczycy, bo słyszeli, że są takie pomysły. Albo niech opowie w jednym zdaniu, jak usprawni pracę każdego z 19 ministerstw? Odpowiedź trudno nazwać konkretem. Podatek liniowy i likwidacja biurokracji, niepotrzebnych obciążeń, takich jak pozwolenia na budowę czy tysiące świstków do założenia firmy. Resztę, jak w Irlandii, naprawi cudowna ręka wolnego rynku. – Wy sobie dacie radę, martwię się o tych, którzy zostali w Polsce – tłumaczy.

Przed północą okazuje się, że w programie jest kolejna zmiana. Tym razem hotelu, bo noc spędzona w najdroższym hotelu w Dublinie mogłaby być źle odebrana przez wyborców. Zwłaszcza jeśli się kilka dni wcześniej same-mu krytykowało prezydenta za wystawny nocleg w Nowym Jorku. Zresztą to kwestia czterech godzin snu, bo program jest morderczy. O czwartej pobudka. Na rano trzeba dolecieć do Glasgow, gdzie Donald Tusk ma umówione śniadanie u polskiego bożyszcza Szkotów, bramkarza Celticu Artura Boruca.

Po zamkniętym dla prasy śniadaniu zaplanowany jest wyjazd do Kirkcaldy. Nie dość, że burmistrz ma polskie korzenie, to jeszcze urodził się tam ojciec liberalizmu Adam Smith. Trudno o bardziej symboliczne miejsce. Trzy lata temu w tej 60‑tysięcznej miejscowości mieszkało kilkunastu Polaków. Teraz szacuje się, że jest ich ponad tysiąc i ciągle przybywają nowi. Większości z tych, którzy przyszli na spotkanie z Tuskiem, nie trzeba przekonywać do głosowania na PO. Ale kampania idzie na całego. Lider PO pozwala sobie wymalować biało‑czerwoną flagę na lewym policzku. Dla równowagi – na prawym flagę Szkocji. Chwali bigos pani Dominiki, ale dziękuje za kiełbaskę, żeby nie było zdjęć z głupimi komentarzami o kiełbasie wyborczej. No i głaszcze po główce każdego dzieciaka, który mu się nawinie pod rękę. Polakom, z którymi rozmawiają dziennikarze, podoba się, że jest wyluzowany, uśmiechnięty i jak go ktoś zagadnie po angielsku, to w odróżnieniu od prezydenta czy premiera potrafi odpowiedzieć.

Na deser zostało jeszcze tylko spotkanie z Polonią w Glasgow. Polacy szybko przejęli już od Szkotów ostry temperament i jak im się coś nie podoba, to mocno reagują. Prezydenta Kaczyńskiego wygwizdali, gdy zaczął mówić o nieudacznikach wyjeżdżających za granicę. – Nikomu złudzeń nie robię. Nie usłyszy pan ode mnie „wracajcie do domu”, bo nikomu na razie nie mogę zapewnić, że będzie zarabiał tyle samo – zaczyna Tusk. Ale tłumaczy, że partia ma „narodowy program powrotu do domu”. – Mniej podatków, mniej biurokracji, więcej swobody obywatelskiej – powtarza jak mantrę. – Musimy zrobić z Polski drugą Irlandię. Przekonajcie tych, którzy nie są przekonani w Polsce, żeby skopiować te zasady, z którymi jest wam tak dobrze tutaj – apeluje. Na tle podreżyserowanych mityngów z partyjnym aktywem spotkania z emigrantami robią wrażenie. Ludzie nie owijają w bawełnę, a politycy nie dodają swojego kawałka włóczki. – Jak ja przegram te wybory, to wiecie państwo, co ze mną będzie – mówi Donald Tusk pod koniec spotkania i macha
ręką. 21 października okaże się, czy na pożegnanie.

Juliusz Ćwieluch, Wielka Brytania

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)