Bierzyński: "Wojna wokół ACTA 2. Zobacz 7 kłamstw" (Opinia)
Głosowanie nad Dyrektywą o prawach autorskich w Parlamencie Europejskim wywołało w Polsce prawdziwą polityczną burzę. W sojuszu stanęła egzotyczna koalicja przestraszonych internautów, prawicowych polityków i międzynarodowych potentatów technologicznych - pisze Jakub Bierzyński, doradca Roberta Biedronia.
01.04.2019 | aktual.: 18.03.2022 14:14
Pozornie wygląda to na pospolite ruszenie. Pozornie, bo koalicja nad wyraz spójnie buduje wspólnie piramidę kłamstw wokół przegłosowanego prawa. Internauci dlatego, że obawiają się, ograniczenia dostępu do treści chronionej prawami autorskimi, Google chroni swoje ekonomiczne interesy a politycy dostrzegli szansę, by za pomocą masowej manipulacji upiec polityczną pieczeń. Kłamstwo zaczyna się od nazwy: ACTA 2
Kłamstwo pierwsze – ACTA 2
Dyrektywa Unijna o przestrzeganiu prawa autorskiego nic nie ma wspólnego z traktatem międzynarodowym o tej nazwie. ACTA to traktat przyjęty przez światową Organizację Handlu, który ma skłonić sygnatariuszy do skutecznej ochrony praw autorskich i znaków towarowych w obrocie międzynarodowym także w internecie.
Tyle, że ACTA nie dotyczyły krajów Unii Europejskiej bo już w momencie przyjęcia porozumienia prawo Unijne chroniło prawa autorskie w większym stopniu niż wymagania ACTA. Nazwa ACTA 2 została użyta po to, by stworzyć negatywne skojarzenia. Choć przyjęcie ACTA nie spowodowało żadnych zmian w prawie krajowym wywołało liczne protesty. Grupa Anonymous zaatakowała 20 witryn rządowych. Na ulice polskich miast wyszły demonstracje.
W internecie pod petycją przeciw ACTA zebrano 400 tys. podpisów. Nazwę ACTA 2 wybrano nieprzypadkowo. Organizatorzy sprzeciwu próbują wywołać protesty na podobną skalę kojarząc przyjęcie dyrektywy z protestami, które wywołało ACTA. Jest to o tyle absurdalne, że tak jak ACTA nie miała wpływu na polski system prawny i regulacje dotyczące rozpowszechniania treści w internecie, tak, dyrektywa ma na celu ochronę praw jego użytkowników.
Kłamstwo drugie – cenzura
Ochrona ta sprowadza się do zakazu cenzury. Artykuł 17 punkt 7 jest w tej sprawie jednoznaczny:
"Współpraca między dostawcami usług udostępniania treści internetowych a podmiotami uprawnionymi nie może prowadzić do uniemożliwiania dostępności utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną zamieszczanych przez użytkowników, które nie naruszają prawa autorskiego i praw pokrewnych".
Co to w praktyce oznacza? Ano to, że nie będzie możliwe blokowanie kont lub poszczególnych treści udostępnianych przez użytkowników na podstawie wewnętrznych i jednostronnie przyjętych przez platformy internetowe regulaminów. Paradoksalnie Dyrektywa chroni w ten sposób wolność opinii w internecie a nie, jak głosi polityczna manipulacja, ją ogranicza.
Traf chciał, że dwa dni po przyjęciu nowego prawa Google zablokował konto You Tube Jacka Międlara. Takie przypadki bez wniosku sądów lub uprawnionych organów ścigania nie będą możliwe. Protestujący przeciw regulacjom internauci dali się zmanipulować. Nie tylko politykom, ale także przedstawicielom koncernów internetowych. Pani Marta Poślad Dyrektor ds. Polityki Publicznej w regionie Centralnej Europy w Google dystrybuuje na Tweeterze fałszywe informacje o tym, że artykuł 15 spowoduje "wzrost kartelizacji źródeł opinii", a Artykuł 17 wprowadzi cenzurę prewencyjną.
Pani Marta oczywiście świetnie zna treść zwalczanej przez siebie dyrektywy. Broni interesów własnej firmy. Nic dziwnego, za to jej płacą. Robi to niestety świadomie wprowadzając czytelników w błąd. A oni nie podejrzewając manipulacji działają zgodnie z interesem Googla lecz dokładne wbrew własnym hasłom o obronie wolności.
Zobacz także
Kłamstwo trzecie - obrona wolności
Strach ma wielkie oczy i hasła o bronie wolności w internecie wywołują ogromne emocje. Specjaliści od PR-u pracujący w gigantach technologicznych oraz popierający ich politycy świetnie o tym wiedzą. Manipulują opinią publiczną w ten sposób, by maksymalnie spopularyzować proste i nośne hasła: podatek od linków, zakaz cytowania, delegalizacja memów itp. Tymczasem Artykuł 15, na który się powołują zawiera dokładnie przeciwną treść:
"Państwa członkowskie zapewniają, aby użytkownicy w każdym państwie członkowskim mogli opierać na następujących obowiązujących wyjątkach lub ograniczeniach przy zamieszczaniu i udostępnianiu treści wygenerowanych przez użytkowników w ramach usług udostępniania treści online":
a) cytowanie, krytyka, recenzowanie;
b) korzystanie do celów karykatury, parodii lub pastiszu.
8."Stosowanie niniejszego artykułu nie wywołuje skutku w postaci ogólnego obowiązku w zakresie nadzoru."
Podatek od linków lub zakaz memów jest po prostu czystym wymysłem, którego cel jest oczywisty: klasyczna dezinformacja. Jej autorzy zdają sobie z tego sprawę. Kłamstwo jest szyte grubymi nićmi, lecz wiedzą też doskonale, że przeciętny człowiek ma awersję do czytania skomplikowanych aktów prawnych i mało kto będzie weryfikował u źródła powszechnie powtarzane nieprawdy. Jedną z nich jest mit o tym, że automaty na masową skalę będą blokować chronione prawem treści „na wszelki wypadek” usuwając wpisy indywidualnych użytkowników. W obawie przed odpowiedzialnością Google i Facebook zablokują po prostu wszystko. W ten sposób tworzy się mit o powszechnej cenzurze prewencyjnej.
Kłamstwo czwarte - automaty zablokują ludzi
To oczywista nieprawda. Artykuł 17 paragraf 8 znów stanowi jednoznacznie:
"Państwa członkowskie wprowadzają przepisy przewidujące, że dostawcy usług udostępniania treści online muszą wprowadzić skuteczny i sprawny mechanizm składania skarg i dochodzenia roszczeń, dostępny dla użytkowników ich usług w przypadku sporów dotyczących zablokowania dostępu do zamieszczonych przez nich utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną lub ich usunięcia."
"Jeżeli podmioty uprawnione żądają zablokowania dostępu do swoich poszczególnych utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną lub ich usunięcia, muszą należycie uzasadnić swoje żądanie. Skargi złożone w ramach tego mechanizmu rozpatruje się bez zbędnej zwłoki, a decyzje o zablokowaniu dostępu zamieszczonych treści lub o ich usunięciu podlegają kontroli przeprowadzanej przez człowieka."
"Państwa członkowskie zapewniają także, aby do celów rozstrzygania sporów dostępne były pozasądowe mechanizmy dochodzenia roszczeń. Takie mechanizmy muszą umożliwiać bezstronne rozwiązywanie sporów i nie mogą pozbawiać użytkownika ochrony prawnej zapewnianej przez prawo krajowe, z zastrzeżeniem praw użytkowników do korzystania ze skutecznych środków ochrony prawnej. W szczególności państwa członkowskie zapewniają, aby użytkownicy mieli dostęp do sądu lub innego właściwego organu sądowego w celu dochodzenia prawa do korzystania z wyjątku lub ograniczenia prawa autorskiego i praw pokrewnych."
W brzmieniu tego paragrafu trzeba szukać odpowiedzi, dlaczego Google tak zajadle zwalcza nowe prawo. Bo ono nie tylko nie ogranicza praw użytkowników, ale znacząco je rozszerza. Podmioty żądające zablokowania treści będą musiały należycie uzasadniać żądanie. Skargi muszą być rozpatrywane bez zwłoki. Decyzje muszą podlegać kontroli przeprowadzonej przez człowieka. Do celów rozstrzygania sporów muszą być dostępne pozasądowe mechanizmy dochodzenia roszczeń. Platformy internetowe nie mogą powoływać się wyłącznie na swój regulamin ograniczając publikacje a użytkownicy będą mieli zapewniony dostęp do sądu w celu dochodzenia swych praw.
Oznacza to koniec uznaniowości przy decyzjach o blokowaniu treści ze strony operatorów platform je rozpowszechniających oraz wysokie koszty zapewnienia użytkownikom przestrzegania ich praw. Przede wszystkim na skutek spełnienia wymogu nadzoru mechanizmu ograniczania dostępności przez człowieka. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze. Ta stara prawda ma w tej dyskusji doskonałe zastosowanie. Google i Facebook będą musiały zatrudnić sztaby ludzi by zapewnić przestrzeganie praw użytkowników a to kosztuje.
Kłamstwo piąte - Dyrektywa wymierzona jest przeciwko użytkownikom internetu
Jest odwrotnie. Nowe prawo przenosi odpowiedzialność za publikowane treści łamiące prawa autorskie z użytkowników na platformy takie jak Google i Facebook.
"Jeżeli nie udzielono zezwolenia, dostawcy usług udostępniania treści online ponoszą odpowiedzialność za nieobjęte zezwoleniem czynności publicznego udostępniania, w tym podawania do wiadomości publicznej, chronionych prawem autorskim utworów i innych przedmiotów objętych ochroną".
Właśnie przeciw tej odpowiedzialności buntują się giganci internetowi popierając protesty. Robią to wyłącznie we własnym interesie. Odpowiedzialność kosztuje. I znowu manipulacja jest wręcz bezczelna, bo już 1 akapit tak krytykowanego artykułu 15 mówi wyraźnie:
"Prawa określone w akapicie pierwszym nie mają zastosowania do prywatnych i niekomercyjnych sposobów korzystania z publikacji prasowych przez użytkowników indywidualnych."
Zobacz także
Kłamstwo szóste - zakaz linkowania
Za komentarz wystarczy treść słynnego artykułu 15:
Ochrona zagwarantowana w pierwszym akapicie nie ma zastosowania do czynności linkowania.
Prawa określone w akapicie pierwszym nie mają zastosowania do pojedynczych słów lub bardzo krótkich fragmentów publikacji prasowej.
Zapis ten jak cała Dyrektywa nie dotyczy indywidualnych użytkowników, lecz bije w interesy technologicznych korporacji. Nie będzie można rozpowszechniać treści podając skrót z artykułu lub informacji.
Kłamstwo siódme – obrona wolności
Jarosław Kaczyński wyczuł nastroje i skalę dezinformacji kampanii sprzeciwiającej się dyrektywie o prawach autorskich i postanowił ją wykorzystać do realizacji politycznych interesów. Rzekoma obrona wolności stała się jednym z 6 podstawowych haseł wyborczych PiS i to ona właśnie stanowi + do piątki obietnic socjalnych. Jest to o tyle absurdalne, że żaden z poprzednich rządów nie zrobił tyle ile rząd PiS by wolność w internecie ograniczyć.
Po pierwsze wprowadzono prawo do nieograniczonej, niewymagającej zgody sądu inwigilacji w sieci. Organy ścigania mogą zażądać od operatorów dowolnej informacji o ruchu każdego użytkownika "bez wiedzy i zgody osoby, której dotyczą". Historia wyszukiwania, linki i przeglądane strony, filmy wszystko co robimy w sieci jest dostępne dla służb w każdej chwili. Ustawa antyterrorystyczna pozwala ABW zablokować dowolną stronę internetową na 4 miesiące bez nakazu sądowego i uzasadnienia.
Prawo uchwalane przez PiS z obroną wolności nie ma nic wspólnego a nagłe przejęcie się losem uciśnionych przez Unię Europejską internautów jest po prostu kolejnym politycznym kłamstwem. W politycznej praktyce wygląda to tak: Premier Mateusz Morawiecki w Gdańsku wołał: PiS to partia wolności! Polska pozostanie wyspą wolności! Diabeł przebrał się w ornat i ogonem na mszę dzwoni.
Dyskredytacja posłów PO, którzy głosowali za przyjęciem dyrektywy to nie jedyny cel tej propagandy. Ten prawdziwy w odruchu szczerości precyzyjnie ujął były Minister Spraw Zagranicznych: Musimy drastycznie obniżyć poziom zaufania wobec Unii Europejskiej”. Kampania dezinformacji wokół Dyrektywy świetnie ten cel realizuje.
To zadziwiające jak skutecznie i szybko udało się zrealizować potężną kampanię dezinformacji na temat brzmienia i skutków dyrektywy o prawach autorskich. Kampanii, tak jawnie fałszywej, wręcz sprzecznej z jej zapisami. Dyskusje o unijnym prawie dobrze puentuje porzekadło: kłamstwo ma krótkie nogi ale szybko biega. Cóż, w czasach internetu jest prawdziwe bardziej niż kiedykolwiek.