Bezimienny grób na odludziu. Nie chcą, żeby pochowano ich tak samo
Na bezimiennych pogrzebach nie ma kwiatów, zniczy i łez. Groby to kopczyki ziemi, mają skromne tabliczki. Napisy, że tu spoczywają szczątki mężczyzny, obok leży ludzka czaszka, dalej zwłoki kobiety. Tyle o nich wiadomo.
Zaczyna się od śniadania. Duży gar jajecznicy stoi na blacie. Porcję bierze Krzysiek, dalej siada Andrzej. Obok miejsce zajmuje Mirek, przy nim Robert. Siedzi jeszcze kilkunastu mężczyzn, talerze biorą też dwie kobiety. Wszyscy są bezdomnymi.
To nie pierwszy raz, gdy jadą sprzątać bezimienne groby. Wiedzą, że jeśli oni nie będą pamiętać, to nikt nie będzie. Rodziny dawno o nich zapomniały. Zwykle lata przed tym, jak odeszli. Nawet za życia dla swoich bliskich nie istnieli.
Bezimienny pogrzeb
Na ich pogrzebach nie ma czarnego, lśniącego karawanu. Grabarze nie ubierają czarnych garniturów, mają na sobie robocze kombinezony. Nikt nie wspomina zmarłego. Nie ma góry kwiatów, wieńców ani zniczy. Nie ma łez.
Zwykle zbiera się kilka osób. Niosą najprostszą, najtańszą trumnę. Jest cicho i pusto. Nie ma rodziny, jest któryś z braci Kapucynów, paru bezdomnych i wolontariuszy. Kojarzą zmarłego, o ile przychodził do jadłodajni.
- Za mną też tak pójdziecie? - zapytał raz jeden z bezdomnych.
- Pójdziemy - odpowiedział brat.
Stają nad wykopanym naprędce grobem. Bywało, że widzieli w nim jeszcze ślady, które zostawiła koparka. Trumna znika w środku, przykrywa ją ziemia. Usypuje się kopczyk, poprawia szpadlem. Wbija drewniany krzyż, na nim zawiesza czarną tabliczkę.
Często nie ma imienia. Tylko białe litery NN. Nazwisko nieznane.
Zawsze na odludziu
Krzysiek kończy śniadanie, wychodzi na zewnątrz. Staje przed murem klasztoru, gdzie na krawężnikach siedzą inni bezdomni. Niektórzy obładowani są torbami, pakują dobytek i ruszają w miasto. Może zebrać trochę puszek, może na bezcelową tułaczkę.
- Bezdomnych zawsze gdzieś z tyłu się chowa, zawsze na odludziu - kręci głową. - Lepiej jechać tam, a nie włóczyć się jak zwykle.
Wyjmuje z kieszeni pogniecioną paczkę papierosów, w której upchane ma niedopałki. Wyciąga jednego, odpala.
- O mnie też nie będzie miał kto pamiętać. Też tak skończę. Bo rodzina… - zawiesza głos. - Nie będzie pamiętać.
Niedaleko klasztoru zatrzymuje się autobus. Kierowca pakuje do luku bagażowego grabie i łopaty, wrzuca skrzynki z narzędziami. Andrzej, Mirek i Robert wsiadają do środka, tak jak reszta bezdomnych. Miejsce zajmuje też Michał, jeden z braci.
- Ludzie mijają bezimienne groby obojętnie, a mają obok swoje, zadbane - prycha Krzysiek. - Wiesz, że codziennie kogoś na ulicy znajdą? Tyle naszych tam leży.
Żebyśmy mieli imię
Autobus toczy się przez miasto, potem mknie trasą szybkiego ruchu. Wyjeżdża na przedmieścia, utyka na chwilę w korku. Andrzej siedzi na przedzie. Wyciąga spod bluzy blaszaną tabliczkę, która przypomina wojskowy nieśmiertelnik. Ma na niej swoje imię.
- Dostajemy je od braci. Nosimy, żebyśmy nie byli bezimienni - wyjaśnia. - Nawet jeśli rodzina się wyprze.
Tak jak rodzina wyparła się ich kumpla, też Krzyśka. Włóczył się po ulicach z Andrzejem. Czterdzieści lat mieszkał, gdzie popadnie. Gdy umarł, rodzony brat powiedział, że go nie zna. Na pogrzeb nie przyszedł ani on, ani żaden inny jego bliski.
- Jeszcze paru kolegów jest tam pochowanych - opowiada dalej. - Janek zmarł dwa lata temu, Antoni też.
Poza tym są dziesiątki grobów, w których nie wiadomo, kto leży. Zwykle są to bezdomni, znalezieni tam, gdzie zmarli. Nikt się do nich nie przyznał, nikt nie zidentyfikował. Każdy zapomniał, może nie chciał pamiętać.
- Też miałem mieszkanie, miałem rodzinę… - wzdycha Andrzej. - Jeszcze piętnaście lat temu tak było.
Dziś nie ma już mieszkania, rodzina co prawda jest, ale też tak, jakby jej nie było. Nie mają ze sobą kontaktu. Ale nawet jak wylądował na ulicy, udawało mu się znaleźć pracę. Zwykle robił na budowach. Mógł wtedy wynająć pokój, choć bywało różnie.
- Spałem na klatkach, spałem w kanale ciepłowniczym. Teraz śpię w pustostanie - opowiada.
Pustostan ma to, co do życia potrzebne. Drzwi, które zamknąć można na klucz. Butlę z gazem i kuchenkę, na której można coś ugotować. Składają się na nią wszyscy mieszkańcy, czyli pięć osób. Jest też piec, mają drewno, którym będą ogrzewać się zimą. Na podwórku jest pompa z wodą. Tylko prądu brak.
- Łatwo sobie kichę zrobić w życiu. To żaden problem - zamyśla się. - Tylko później ciężko to naprawić.
Cienkie życie, cienki krzyż
Autobus zatrzymuje się przed bramą cmentarza. Za szybą widać szary mur, dalej rzędy grobów. Bezdomni wysiadają, wychodzi Andrzej, za nim Krzysiek, dołącza też Mirek. Wyciągają z autobusu szpadle i grabie. Obok stoi ciężarówka, która przywiozła kwiaty i krzyże.
- Cienkie życie, cienki krzyż - słychać ochrypły głos Mirka.
Spogląda na ofoliowane, ułożone w rzędzie krzyże. Zrobione z desek, które podarowała im stolarnia. Bezdomni sami je zbijali, bejcowali. Zrobili ponad setkę krzyży. Co rok muszą je wymieniać. Łatwo się łamią i gniją, gdy stoją wbite w ziemię.
- Ale dobrze, że są - chrypie Mirek. - To symbol, że nie zapominamy.
Wchodzą na cmentarz. Idą wzdłuż szerokich trawników, na których nie ma jeszcze grobów. Mijają ściany z katakumbami. Niektóre z nich mają granitowe płyty, zdobione są złotymi napisami, obok widać portrety zmarłych. Stoją tam znicze, bukiety kwiatów.
- Teraz chodzę do kogoś, ale potem może ktoś do mnie przyjdzie - rzuca Andrzej.
Widać też katakumby, przy których nie ma nic. Jeżeli kwiat, to zwiędły. Jeżeli znicz, to wypalony. Wiszą skromne tabliczki. Na jednej napis, że tu spoczywają zwłoki kobiety, kawałek dalej leży ludzka czaszka, obok niej szczątki mężczyzny. Tyle o nich wiadomo.
Numer zamiast epitafium
Dalej wchodzą w alejkę, wzdłuż której stoją małe, dziecięce nagrobki. Za nimi są większe, niektóre bogato zdobione, inne skromne. Gdzieś widać biały marmur, gdzieś ciemniejszy granit. Na płytach leżą kolorowe wieńce.
Bezimienne groby to kopczyki ziemi. Po latach porosła je trawa. Niektóre krzyże są połamane, od innych odpadły tabliczki. Nie ma epitafiów, są tylko numery. Czasem data, kiedy szczątki znaleziono. Rzadziej wiek zmarłego.
- Trzeba wymienić krzyż na grobie, znicz zapalić, zgrabić liście - mówi brat Michał do bezdomnych. - Zaczynamy od grobów bezimiennych.
Bezdomni dzielą się na grupy. Jedni biorą szpadle, inni wkrętarki i grabie. Wykopują stare, zmurszałe krzyże. Odpakowują z folii nowe, wbijają je w kopczyki. Doczepiają tabliczki, które leżą rzucone na trawę.
- Prostota grobu cały czas mnie porusza - opowiada brat. - I samotność tych ludzi.
Pogrzeb to czas, gdy widać, że ta osoba miała przy sobie nikogo, poza innymi bezdomnymi. Opowiadają wtedy o swoim żalu, że nikt o nich nie pamięta. Choć często wiedzą, dlaczego tak się stało. Wylądowali na ulicy przez swoje błędy, nałogi.
- Ale niektórzy nie chcą, żeby mówić bliskim o ich śmierci - dorzuca jedna z wolontariuszek. - Czasami się dziwię, jak te relacje muszą być zniszczone, zepsute, skoro nie chcą nawet, żeby ich bliscy wiedzieli.
Choć zdarza się, że wolontariusze mają problem, aby dowiedzieć się o śmierci podopiecznego. Czasem chowają go gdzieś bezimiennie. Czasem przychodzi do nich policja ze zdjęciem trupa. Pytają się, czy znają tę osobę. I czasem ją znają.
- Łatwo w bezdomności zapomnieć o swojej godności - mówi dalej brat. - Wszystkich traktuje się jednakowo. Są albo bezdomnymi albo żebrakami. Ludzie zapominają, że mają swoje historie, godność, swoje imiona.
Robię to dla syna
Pomiędzy grobami uwija się Robert. Wbija krzyże w porośnięte trawą kopczyki. Sadzi bukiety prawdziwych, kolorowych kwiatów. Poprawia tabliczki tam, gdzie trzymają się ledwo, na jednym gwoździu.
- Mam dorosłego syna - wzdycha. - Przez moje błędy jestem tu, gdzie jestem. Nie mogę obarczać winą bliskich.
Wylądował na ulicy piętnaście lat temu. Dzisiaj śpi pod namiotem, schowany w krzakach nad Wisłą. Nie chce mówić, gdzie dokładnie, bo twierdzi, że tego lepiej nikomu nie zdradzać.
- Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, do czego zdolni są bezdomni - oznajmia. - Jeden drugiego może okraść, może też zabić. To jest inny świat, inne wartości.
Nieważne czy śpi w namiocie, czy w noclegowni, czy akurat ma pracę, czy musi radzić sobie inaczej. Zawsze pamięta, żeby mieć w kieszeni dokument. Tak na wszelki wypadek. Nie chce trafić do bezimiennego grobu. Nie chce mieć czarnej tabliczki, na której napiszą mu NN.
- Wiem, co czują bliscy, którzy szukają - mówi dalej. - Tak naprawdę to nie jest grób bezimienny. Tam leży osoba, która była czyimś bratem, ojcem, może kuzynem.
Wspomina, jak lata temu sam szukał ojca. Matka rozstała się z nim, gdy był jeszcze niemowlakiem. Nie pamiętał go, ale chciał poznać. Znał tylko imię, jednak dzwonił, gdzie się dało. Pytał, szukał i znalazł. Na cmentarzu.
- Pojechałem do niego na grób, zapaliłem świeczkę - wspomina. - Dobrze by było, gdyby mój syn mógł mnie znaleźć, jeśli będzie miał ochotę świece zapalić.
Spoglądamy na rzędy grobów. Minęło parę godzin, a połamanych krzyży prawie nie widać. Te zmurszałe leżą rzucone na uboczu. Tabliczki wiszą tam, gdzie powinny. Pod nimi palą się znicze, oprócz trawy na kopczykach rosną też kwiaty.
- Każdy z nas się kiedyś tutaj znajdzie, zaliczy ten kawałek ziemi - mówi Robert. - Dobrze, żeby odszedł jak człowiek.
Piotr Barejka