Bezczelność reżimu czy prowokacja rebeliantów - kto stoi za potwornym atakiem w Syrii?
Doniesienia o ataku z użyciem broni chemicznej pod Damaszkiem nadal budzą wiele pytań, a najważniejszym z nich jest: kto za nim stoi? Czy pewny siebie reżim zagazował setki cywilów, czy może doszło do prowokacji rebeliantów, coraz słabszych na polu walki i tracących sojuszników na arenie międzynarodowej? Równie ważne są reakcje możnych tego świata na obecną sytuację w Syrii. Według analityka Tomasza Otłowskiego, niewykluczone, że zaważą one na losach nie tylko tego kraju, ale milionów ludzi na całym globie.
Choć od ataku z użyciem broni chemicznej na przedmieściach Damaszku minął już tydzień, wciąż więcej wokół tego incydentu pytań i niewiadomych, niż poznanych i dobrze udokumentowanych faktów. Tak naprawdę wiadomo tylko tyle - co potwierdzają dziesiątki amatorskich zdjęć i nagrań wideo - że faktycznie użyto w Syrii jakiegoś czynnika chemicznego. Nie wiemy jednak z całą pewnością ani kto go użył, ani też nawet jakiego typu trucizna zabiła w syryjskiej stolicy co najmniej 400 osób (zresztą, skala strat też nie jest do końca znana - niektóre szacunki mówią nawet o 1,3 tys. ofiar śmiertelnych).
Oczywiście, pierwszym i niejako najbardziej naturalnym podejrzanym o zastosowanie bojowych środków chemicznych jest syryjska armia i rząd. Reżim Asadów od dekad dysponuje olbrzymimi (największymi na całym Bliskim Wschodzie) arsenałami broni "C" i już kilkukrotnie miał jej sporadycznie używać w czasie obecnej wojny domowej. Gdy 21 sierpnia świat obiegały pierwsze dramatyczne zdjęcia z przedmieść Damaszku, w syryjskiej stolicy - dosłownie kilkanaście kilometrów od miejsca incydentu - przebywała delegacja ONZ-owskiej komisji, mająca właśnie na miejscu wyjaśnić okoliczności poprzednich domniemanych ataków chemicznych.
Wątpliwości
Tu zaczynają się pierwsze wątpliwości co do odpowiedzialności za ów ostatni przypadek użycia broni chemicznej w Syrii. Czy prezydent Baszar al-Asad byłby aż tak głupi (bezczelny?), aby tuż pod nosem inspektorów i śledczych z ONZ ponownie stosować zakazaną broń, i to na masową skalę, wiedząc, że może być to równoznaczne ze sprowokowaniem amerykańskiego lub NATO-wskiego ataku? A może syryjski dyktator jest już tak pewny siebie, że brak reakcji Zachodu na poprzednie incydenty chemiczne i cały bezmiar krwawego konfliktu wewnętrznego w Syrii potraktował jako "zielone światło" do dalszych brutalnych działań? Może jest pewny dyplomatycznej i politycznej ochrony swych protektorów i sojuszników: Rosji, Chin, Iranu?
Tego nie wiemy, sprawa jest jednak bez wątpienia dziwna i niejasna. Tym bardziej, że w sensie strategicznym i militarnym reżim syryjski nie ma dziś absolutnie żadnych obiektywnych podstaw do sięgania po niekonwencjonalne środki walki, uznawane za "ostatnią deskę ratunku".
Minione kilka miesięcy to niemal ciągłe pasmo sukcesów militarnych sił lojalnych wobec al-Asada. Armia syryjska - wspierana "w polu" przez doborowe, kadrowe jednostki Hezbollahu, szyickich "ochotników" z całego regionu, irańskich "doradców" z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, a także rodzime milicje alawickie - odzyskała inicjatywę strategiczną i odniosła szereg lokalnych sukcesów, spychając rebeliantów do defensywy. A i sama rebelia zaczęła sypać się jak domek z kart - coraz częściej powstańcy walczą już między sobą, zamiast bić się z siłami al-Asada. Poza tym opozycji syryjskiej nie udało się nie tylko przekonać Zachodu do interwencji zbrojnej przeciwko reżimowi, podobnej do tej z Libii, ale nawet skłonić go do dostarczania na szerszą skalę broni i sprzętu wojskowego. Jakby tego wszystkiego było mało, opozycja zaczęła też w tym roku tracić pełne i bezwarunkowe dotychczas poparcie ze strony swych możnych protektorów - Turcji, Kataru i Arabii Saudyjskiej. Zaufanie zostało nadszarpnięte przez coraz
liczniejszy udział islamskich ekstremistów i terrorystów w syryjskiej rebelii oraz ekscesy, do jakich się oni dopuszczają na opanowanych przez siebie terenach kraju. Prowokacja?
Tak więc zarówno moment ostatniego użycia broni "C" w Syrii, jak i nawet jego lokalizacja (stolica kraju, miejsce relatywnie najłatwiej dostępne dla zagranicznych inspektorów lub obserwatorów) sugerują, że możemy mieć do czynienia z antyreżimową prowokacją. Mogły jej dokonać jakieś siły wewnątrz samego reżimu, chcące w ten sposób sprowokować reakcję Zachodu, a następnie wykorzystać ją jako pretekst do odsunięcia al-Asada i zawarcia porozumienia z opozycją. Ale reżim alawicki w Syrii jest dziś chyba bardziej jednolity i spójny wewnętrznie, niż kiedykolwiek w swej 40-letniej historii: nic wszak tak nie sprzyja jedności, jak "kompleks oblężonej twierdzy". Jak wspomniano, nie ma też przesłanek, że losy obecnej władzy (a wraz z nią ludzi ją sprawujących i ich bliskich) są dziś zagrożone bardziej niż rok czy dwa lata temu. Wręcz przeciwnie - reżim przeżył już, jak się zdaje, swe najgorsze chwile w czasie tej wojny i teraz zaczyna odzyskiwać siły.
Bardziej prawdopodobna wydaje się więc prowokacja ze strony rebeliantów (lub raczej którejś z ich frakcji). Teza, że tylko syryjskie siły rządowe dysponują bronią chemiczną, po 2,5 roku chaotycznej i krwawej wojny domowej, nie odpowiada już rzeczywistości.
Syryjski arsenał "C" rozmieszczony był w ok. 20 bazach na terenie całego kraju (a są to dane zachodnich wywiadów, najpewniej nieodpowiadające stanowi faktycznemu), z których część wpadła w ręce rebeliantów już w pierwszych miesiącach powstania. Może siłom rządowym udało się przed utratą tych baz ewakuować zmagazynowane tam pociski i bomby z czynnikami chemicznymi, a może nie. Tego nikt dziś nie wie, nawet (a może zwłaszcza) zachodnie wywiady.
W każdym razie prawdopodobieństwo, że jakiś oddział rebeliantów wszedł w posiadanie amunicji wypełnionej toksycznymi substancjami bojowymi, nie jest wcale takie małe, jak chcieliby tego sztabowcy z Pentagonu. Użycie tych pocisków, rakiet itd. z czysto technicznego punktu widzenia nie jest zaś żadnym problemem - tymi pociskami strzela się tak samo, jak konwencjonalnymi, nie trzeba tu ani specjalnej broni, ani specjalnych umiejętności. Jedynie efekt ich użycia jest porażająco odmienny. Zastosowanie broni "C" jest więc tylko kwestią decyzji politycznej, a nie problemem wojskowym.
Rebelianci coraz słabsi
Ważny jest także wspomniany wyżej ogólny kontekst operacyjny i strategiczny, w jakim znajduje się od niespełna pół roku rebelia. Siły opozycyjne nie tylko straciły inicjatywę strategiczną na froncie i zaufanie sojuszników na arenie międzynarodowej, ale też co gorsza nie zdołały pozyskać poparcia (choćby biernego) większości ludności Syrii.
Oczywiście nie chodzi tu o syryjskie mniejszości, z rządzącymi alawitami na czele. Te od dawna już popierają reżim, przerażone bestialstwem islamistów walczących o "sunnicką, islamską" Syrię. Problem w tym, że rebelianci napotykają coraz większy opór i niezrozumienie (o braku aktywnego poparcia już nie mówiąc) nawet ze strony sunnickiej większości społeczeństwa. Syryjscy sunnici, po niemal trzech latach rzezi, mają już najwyraźniej dosyć wojny i chyba w większości wolą dalsze rządy al-Asada, niż obecny krwawy chaos.
Osłabiona politycznie, militarnie i międzynarodowo opozycja nie ma już więc dzisiaj większych szans na obalenie rządów Baszara al-Asada lub choćby odsunięcie go od władzy i ewentualne "dogadanie się" z innymi, mniej splamionymi krwią figurami obecnego reżimu.
Opozycja syryjska jest dziś tak słaba, że musiała nawet niedawno zgodzić się na inicjatywę tzw. Przyjaciół Syrii i sekretarza generalnego ONZ Ban Ki Muna zorganizowania w Genewie bezpośrednich, wielostronnych rozmów pokojowych, z udziałem przedstawicieli władz w Damaszku. A przecież to polityczna, propagandowa i prestiżowa klęska rebelii, oznaczająca konieczność nie tylko pośredniego uznania reżimu, ale i zgody na kompromis, którego ważnym elementem byłoby przetrwanie (w jakiejś formie) obecnej władzy w Syrii. Co ciekawe, opozycja natychmiast odwołała swój udział w spotkaniu przygotowującym tę konferencję po upublicznieniu informacji o ataku chemicznym w okolicach Damaszku. W takich okolicznościach sprowokowanie Zachodu do zaatakowania sił lojalnych wobec al-Asada jawi się jako wyjątkowo kusząca i obiecująca perspektywa, dająca szanse na całkowite odwrócenie losów wojny w Syrii. A najlepszym pretekstem do wymuszenia na Zachodzie ataku na siły rządowe może być wyjątkowo odrażający atak z użyciem broni
chemicznej, o który wszyscy oskarżą siły reżimu... To, czego od ponad dwóch lat nie są w stanie dokonać karabiny rebeliantów, w krótkim czasie mogłyby przecież - tak jak to stało się dwa lata temu w Libii - osiągnąć precyzyjne, punktowe naloty i ataki rakietowe sił USA oraz ewentualnie innych państw zachodnich.
Decyzje możnych tego świata
Sytuacja wokół konfliktu syryjskiego diametralnie różni się jednak od wydarzeń w Libii. Walczący w Damaszku o swe przetrwanie dyktator ma - w odróżnieniu od pechowca Muammara Kadafiego - pełne i zdecydowane poparcie wielu możnych tego świata, i to nie byle jakich. Rosja i Chiny nie powtórzą swych dyplomatycznych błędów sprzed dwóch lat i nie dopuszczą do upadku swojego największego - i w zasadzie ostatniego - sojusznika na Bliskim Wschodzie. Od niemal trzech lat skutecznie blokują wszelkie międzynarodowe inicjatywy zmierzające do osłabienia bądź odsunięcia od władzy al-Asada. Równolegle, intensywnie wspierają rząd w Damaszku funduszami, bronią, zaopatrzeniem i dobrą radą, bez której to pomocy reżim już pewnie dawno by upadł.
Czy ich aktywność i zaangażowanie na rzecz obecnych władz syryjskich powstrzymają Zachód przed interwencją zbrojną? Czas pokaże. Wydaje się jednak, że są na to duże szanse.
Barack Obama, który tak bardzo chciał uniknąć podczas swej drugiej (i ostatniej już) kadencji jakiejkolwiek kolejnej "zbrojnej awantury" z udziałem sił USA, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, ma obecnie spory problem do rozwiązania. Czy zdecyduje się na akcję militarną, która nie tylko znowu zantagonizuje Arabów i muzułmanów (zwłaszcza szyitów), ale też wystawi na poważny szwank relacje z Moskwą i Pekinem? Prezydent Obama chciał być przecież zapamiętany przez historię jako ten, który "z sukcesem" zakończył dwie najdłuższe wojny Ameryki w jej historii (operacje w Iraku i Afganistanie), a także poprawił wizerunek USA na świecie. Ostatnią rzeczą, której mu potrzeba, to nowa "zimna wojna" z Rosją. Być może więc jednak nie zdecyduje się obecnie na manewr, który pogrzebałby dotychczasowy "dorobek" jego dwóch kadencji w Białym Domu.
Prezydent al-Asad ma więc dużo szczęścia, że nikt w USA i Europie najwyraźniej nie chce "umierać za Damaszek". Tym bardziej, że syryjski prezydent wciąż cieszy się również pełnym i bezgranicznym poparciem oraz pomocą w ludziach i sprzęcie ze strony Iranu i całego szeregu jego "strategicznych atutów" w regionie (libański Hezbollah, szyicki rząd w Iraku, społeczności szyitów rozsiane po całym Bliskim Wschodzie). Uderzając otwarcie w reżim syryjski, USA mogą wystawić się więc na celne ciosy w miejscach pozornie zupełnie niezwiązanych z wojną w Syrii, takich jak Bahrajn, Kuwejt czy Afganistan.
Rozgrywka syryjska, od dawna już wykraczająca swym znaczeniem i skalą poza arenę bliskowschodnią, wchodzi więc w kolejny etap. Najbliższe dni mogą być decydujące dla dalszego kierunku, w jakim potoczą się wydarzenia wokół Syrii. Niewykluczone, że decyzje podejmowane pozornie wyłącznie w kontekście konfliktu syryjskiego, w rzeczywistości zaważą na losach wielu innych państw i milionów ich obywateli.
Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski
Tytuł, śródtytuły i lead pochodzą od redakcji.