Ben Hodges nie ma racji. Dlaczego baza USA w Polsce powinna powstać
Generał Ben Hodges, były dowódca sił amerykańskich w Europie i znany sojusznik Polski nie chce stałej bazy amerykańskiej armii w naszym kraju. Ale jego argumenty nie są zbyt przekonujące.
Cokolwiek by nie powiedzieć o kontrowersyjnej, otwartej propozycji MON ws. budowy stałej bazy USA w Polsce, odnosi już ona swój efekt. Dobry i zły. Dobry dlatego, że dokument zapoczątkował dyskusję na temat, który dotąd na poważnie nie istniał w debacie międzynarodowej. Zły, bo wynik tej debaty nie wygląda dla Polski zbyt dobrze. Glos zabrał gen. Ben Hodges, były dowódca wojsk amerykańskich w Europie. I w tekście dla portalu Politico zdecydowanie odrzucił ten pomysł.
Uwaga na podziały
Hodges pisze z mocnej pozycji. Trudno mu zarzucić pobłażliwość wobec Rosji; wojskowy od dawna był orędownikiem wzmocnienia wschodniej flanki NATO, a od polskiego rządu otrzymał Order Zasługi. Co więcej, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jego argumenty mają sens. Główny z nich brzmi następująco: sprawa bazy wywoła podziały w NATO, bo nie wszyscy członkowie sojuszu (w domyśle np. Niemcy) uważają to za dobry pomysł - głównie z powodu nieprzychylnej reakcji Moskwy. Sojusznicy ci uważają - choć sam Hodges nie podziela tego osądu - że stała baza złamie obietnicę złożoną Rosji w Akcie Założycielskim NATO-Rosja. W rezultacie, targany kłótniami Sojusz zostanie osłabiony, nie wzmocniony.
Jest to zdecydowanie najmocniejszy z argumentów wysuwanych przez byłego wojskowego. I nie da się ukryć, że stała baza USA w Polsce wywoła kontrowersje i sprzeciw zachodnich członków NATO. Zdecydowanie nie pomagają w tym zresztą działania polskiego rządu, który zgłosił ten pomysł w mało profesjonalny sposób i najwyraźniej bez wcześniejszych konsultacji z innymi partnerami (a nawet bez konsultacji z MSZ).
Racja jest po naszej stronie
Ale czy faktycznie efekt byłby tak dramatyczny, jak przewiduje były generał? Nie jestem pewny. Relacje transatlantyckie za kadencji Donalda Trumpa już teraz są bardzo złe. Bezsensownie wywoływana wojna handlowa, bezsensownie zerwane porozumienie z Iranem i inne po prostu głupie działania amerykańskiego prezydenta spowodowały na tyle dużą nieufność, że na ich poprawę raczej nie ma co liczyć, dopóki w Białym Domu zasiada Donald Trump. Paradoksalnie, może to jednak działać na naszą korzyść: gorzej nie będzie, więc dlaczego by nie wykorzystać tego momentu do realnego i stałego wzmocnienia wschodniej flanki NATO. Polityczne spory i kontrowersje miną, ale z bazy zrezygnować będzie znacznie trudniej.
Tym bardziej, że w przeciwieństwie do innych dzielących decyzji USA, ta ma za sobą solidne argumenty i racje. Zamiast więc przyjmować sprzeciw zachodnich członków NATO jako czegoś stałego, można lepiej przekonać ich do zmiany zdania. Kurczowe trzymanie się niewiążących i mglistych obietnic sprzed 20 lat (wtedy powstał Akt Założycielski NATO-Rosja) w sytuacji gdy Rosja seryjnie łamie międzynarodowe porozumienia, używa broni chemicznej i zostaje oficjalnie uznana za odpowiedzialną za katastrofę MH17 - a do tego wciąż prowadzi wojnę na Ukrainie - jest trudne do obrony. Trudniejsze niż przekonywanie do wzmocnienia obrony najbardziej narażonych członków NATO. Argument tworzenia podziałów jest zresztą tym słabszy, że podnoszony jest m.in. przez Niemcy, które same wbrew interesom i sprzeciwowi wschodnich sąsiadów dążą do inwestycji Nord Stream 2.
Poza sprawą politycznej spójności Sojuszu, Hodges wymienia też szereg kwestii militarnych mających przemawiać za pozostawieniem rotacyjnej tylko obecności amerykańskich żołnierzy: rotacja wojsk sprzyja gotowości bojowej i ćwiczeniom, wojska NATO już teraz są w stanie zareagować szybko na ewewntualny incydent, a armia ma ograniczone możliwości wysłania dodatkowych oddziałów do Europy.
Hodges proponuje nawet, by rotacyjnie żołnierze mogli stacjonować także na Ukrainie czy w Gruzji. (Nawiasem mówiąc, podkopuje tym samym swój koronny argument, bo takie rozwiązanie z pewnością wywołałoby co najmniej równie głośny sprzeciw Moskwy i wywołałoby podobne podziały w NATO). Wszystko to ma swoje uzasadnienie. Jednak rotacyjna obecność ma jedną, podstawową wadę: znacznie łatwiej z niej zrezygnować niż ze stałych instalacji. Kiedy więc obecne grzechy Rosji zostaną zapomniane i na Zachodzie wróci naiwny duch obłaskawiania Moskwy, wojska mogą być wycofane, a my - i wschodnia flanka NATO - znów zostawiona bez bezpośredniej ochrony sojuszników. Dlatego - jeśli rzeczywiście istnieje na to realna szansa - warto starać się o stałą obecność wojsk USA, nawet jeśli w tej chwili nie wszystkim będzie się to podobać.