Bartosz Marczuk: szkodliwa gra prezydenta Dudy wiekiem emerytalnym
Nie ma żadnego powodu – demograficznego, sprawiedliwościowego, społecznego, finansowego - by obniżać wiek emerytalny w Polsce. Jeśli to zrobimy, najwyższą cenę zapłacą już i tak niemiłosiernie w Polsce dyskryminowani młodzi ludzie. Teraz wpłacą wyższe podatki i składki, w przyszłości nie zobaczą obiecywanych im obecnie świadczeń. Zapewne wielu z nich w międzyczasie wyjedzie – pisze Bartosz Marczuk, zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, w felietonie dla Wirtualnej Polski.
21.09.2015 | aktual.: 25.07.2016 15:10
- Nie ma żadnego powodu – demograficznego, sprawiedliwościowego, społecznego, finansowego - by obniżać wiek emerytalny w Polsce. Jeśli to zrobimy, najwyższą cenę zapłacą już i tak niemiłosiernie u nas dyskryminowani młodzi ludzie. Teraz wpłacą wyższe podatki i składki, w przyszłości nie zobaczą obiecywanych im obecnie świadczeń. Zapewne wielu z nich w międzyczasie wyjedzie – pisze Bartosz Marczuk, zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, w felietonie dla Wirtualnej Polski.
Zgłoszona przez prezydenta Andrzeja Dudę propozycja powrotu do wieku 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn jest szkodliwa dla państwa i obywateli. Daje ułudę krótkiej pracy, podczas gdy wiadomo, że na dłuższą metę jest to nie do zrealizowania. Dobrobyt i rozwój bierze się z pracy, a nie ze świadczeń. Projekt ustawy jest tym bardziej zaskakujący, że nawet w zawartym przez prezydenta w czasie kampanii porozumieniu z „Solidarnością” oraz w propozycji pytania referendalnego znalazł się zapis o powiązaniu możliwości wcześniejszego odchodzenia z rynku pracy ze stażem. Teraz nie ma o tym mowy. Jest twardy powrót do 60/65.
Wszystkim, którzy są zachwyceni pomysłami obniżania wieku emerytalnego chciałbym przypomnieć, że:
- gdy w latach 1884 i 1886 Bismarck w Prusach przyjmował ustawy dające początek państwowym emeryturom prawo do nich było jest zarezerwowane dla 70-latków. Emerytura to świadczenie wypłacane ze względu na niemożność pracy z tytułu podeszłego wieku, a nie bonus dla stosunkowo młodych osób, by mogły żyć na koszt innych;
- w latach 70. minionego stulecia wiek emerytalny był wyższy niż obecnie. Mimo krótszego życia. Dopiero od lat 80. zaczął maleć, bo Zachód zachłysnął się wizją permanentnego rozwoju bez wysiłku, która jest obecnie boleśnie weryfikowana;
- niemal wszystkie kraje OECD, w większości od nas bogatsze, mają wiek emerytalny 67, a nawet 68 lat, dla obojga płci lub są w procesie dochodzenia do tego poziomu. Gdyby Polska wprowadziła wiek 60/65 bylibyśmy w absolutnej awangardzie. A przecież jesteśmy krajem na dorobku. Niemcy, na które powołują się zwolennicy krótszej pracy mają standardowy wiek 67 lat, umożliwiają odejście z rynku pracy jedynie tym, którzy przepracowali 45 lat;
- emerytura jest dla gospodarki, z perspektywy jej rozwoju, stratą. Wymaga opodatkowania bieżących dochodów osób pracujących, by wypłacić świadczenia tych, którzy na nie przeszli. Im system publiczny jest skromniejszy i im mniej osób przebywa na świadczeniach tym lepiej dla rozwoju i dobrobytu;
- żyjemy coraz dłużej, przeciętnie co pięć lat nasze życie wydłuża się o rok;
- wydłużająca się długość życia nie dotyczy wyłącznie noworodków. Także osoby starsze żyją dłużej - statystyczna długość życia osoby w wieku 55 czy 60 lat jest inna niż noworodka. Osoby, które dożyły tego wieku, mają przed sobą więcej lat życia niż wynika to z danych dotyczących rodzących się dzieci. Na przykład 60-letni mężczyzna żyje obecnie statystycznie jeszcze 19,2 lat – dożywa więc blisko 80 lat, a nie nieco ponad 70. Kobieta, która ma 60 lat żyje jeszcze ponad 24 lata. Dlaczego jest to kluczowe? Bo często padają argumenty: na emeryturze będę żył 6 lat, a jak rząd podwyższył wiek emerytalny to 4 lata;
- w Polsce, ze względu na słabą klasę polityczną dającą łapówki, nastąpił kuriozalny rozrost systemów emerytalno-rentowych. W jego efekcie obecnie niemal co trzeci dorosły Polak (9,4 mln na 30 mln) jest emerytem lub rencistą. Mimo wciąż dobrej demografii;
- z nieco ponad 700 mld zł, które wydaje rocznie rząd, 220 mld to wydatki na emerytury i renty. Przeznaczamy na nie co trzecią złotówkę z publicznej kasy;
- z danych OECD wynika, że biorąc pod uwagę naszą strukturę demograficzną Polska wydaje na emerytury najwięcej na świecie; innymi słowy jesteśmy jeszcze dość młodzi, a już wydajemy na te świadczenia bardzo dużo;
- przywileje – a tak należy określić możliwość wczesnego odchodzenia z rynku pracy – kosztują;
- starsi nie zabierają pracy młodym. Liczba miejsc pracy nie jest w gospodarce reglamentowana i najlepiej dla niej, jeśli pracują wszyscy którzy mogą;
- duża liczba emerytów najbardziej szkodzi młodym – by wypłacić świadczenia trzeba wyżej opodatkować ich pracę, przez co stają się drożsi. A jeśli tak jest, są bardziej narażeni na bezrobocie;
- ZUS już teraz przypomina pacjenta w katatonii – jego wydolność jest na poziomie 70 proc. (tyle pieniędzy, które wypłaca, pochodzi ze składek, reszta z rożnych form dotacji), a jeśli będziemy udawać, że stać nas na wypłacanie świadczeń np. 60-latkom; już za chwilę nie będzie w ogóle żadnych wypłat;
- KRUS i system służb mundurowych są, biorąc pod uwagę ich finanse, żywymi trupami;
- w 2013 r. rozpoczęło się w Polsce demograficzne pandemonium. Ujemny przyrost naturalny wyniósł blisko 18 tys. Nasz wskaźnik dzietności plasuje nas na 212. miejscu (na 224 kraje świata). Do tego nie mamy żadnej polityki imigracyjnej, a z Polski wyjechało ok. 1,5 mln głównie młodych osób. Nasz kraj będzie w przyszłym dziesięcioleciu jednym z najszybciej starzejących się na świecie. A tak naprawdę to demografia decyduje o kondycji systemu emerytalnego.
„To co jest roztropnością w prywatnym życiu każdej rodziny, nie może być chyba szaleństwem w życiu wielkiego królestwa” – pisał Adam Smith w „Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów”. Jeśli spojrzeć na to, co dzieje się w ZUS z perspektywy zwykłej rodziny, to wszyscy powinniśmy popukać się w czoło, gdy słyszymy zapewnienia rządu o „superbezpiecznym ZUS” albo o obietnicach obniżania wiek emerytalnego. Jeśli jakieś gospodarstwo domowe wydaje o ok. 30 proc. więcej niż dostaje, trwa to latami, a perspektywy dochodów są coraz gorsze - to jest na prostej drodze do bankructwa.
Bez względu na to jak skończy się ta zabawa, musisz, drogi Czytelniku, zdawać sobie sprawę, że żyjesz w takim momencie historii, w którym żegnamy się z mitem państwowych emerytur, dzięki którym będziesz mógł dostatnio żyć na starość. To był zaledwie błysk naszej historii. Wynikał z fantastycznego wzrostu gospodarczego po II wojnie światowej, połączonego z fenomenalną sytuacją demograficzną. Wiem, że pogodzenie się z tą ponurą prawdą nie jest łatwe, ale lepiej już teraz pomyśleć, co robić, niż łudzić się nadzieją.
Na nasze usprawiedliwienie, cytat z wybitnego autorytetu, który w latach 60. także uwierzył w emerytalny „raj na ziemi”. W lutym 1967 r. Paul Samuelson, pierwszy amerykański noblista z ekonomii napisał w „Newsweeku” artykuł „Social Security” opisujący sposób działania systemu emerytalnego. Oto fragment:
„Piękno ubezpieczeń społecznych jest w tym, że są one niestabilne aktuarialnie. Każdy, kto osiąga wiek emerytalny otrzymuje prawo do świadczeń, która znacznie przekraczają całą sumę jaką wpłacił. I to przekraczają jego wpłaty ponad dziesięciokrotnie!
Jak to jest możliwe? Wynika to z faktu, że PKB rośnie w postępie geometrycznym i można oczekiwać, że w przewidywanej przyszłości nadal tak będzie. W rosnącej populacji zawsze są starzy i młodzi. Co ważniejsze, przy realnych dochodach rosnących o około 3 proc. rocznie, podstawa opodatkowania, od której zależą świadczenia, jest w każdym okresie znacznie większa niż podatki zapłacone w historii przez pokolenie, które już jest na emeryturze.
Ubezpieczenia społeczne bezpośrednio opierają się na tym co można nazwać ósmym cudem świata – na procencie składanym. Rosnące społeczeństwo jest największą piramidą finansową, jaką kiedykolwiek wymyślono”.
Na naszych oczach ta wizja wali się w gruzy. I lepiej się do tego przygotować niż wierzyć w wypłacalność ZUS, obniżanie wieku, obietnice bez pokrycia.
Bartosz Marczuk dla Wirtualnej Polski
Bartosz Marczuk – zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, społecznie ekspert Związku Dużych Rodzin 3+, autor książki „Nie daj sobie wmówić”