ŚwiatBarack Obama - i chciałby, i boi się

Barack Obama - i chciałby, i boi się

Albo Barack Obama rzeczywiście chce być prezydentem wszystkich Amerykanów, albo nie ma pomysłu na swoją prezydenturę i balansując między prawą a lewą stroną sceny politycznej, chce zyskać na czasie.

Barack Obama - i chciałby, i boi się
Źródło zdjęć: © AFP

22.12.2008 | aktual.: 22.12.2008 11:41

Sondaże opinii publicznej są zdecydowanie nadużywanym miernikiem oceny efektywności działań polityków. W dobie 24-godzinnych mediów, ważniejsze jest, jak się mówi i jak się działa, niż co się mówi i co się działa. Dodatkowo, gdy zarówno polityka, jak i gospodarka, przenosi się z rzeczywistości realnej do wirtualnej, wyniki sondaży także obarczone są wirtualnym obciążeniem.

Wyborcy, a więc ci, którzy opinię w sondażach wyrażają, też coraz większą część swego życia spędzają w internecie. Tam robią zakupy, rozmawiają z ludźmi, pracują, oglądają filmy. I uczestniczą w szeroko pojętym życiu politycznym. Tymczasem prawdziwa polityka tkwi ciągle w "realu". I nie zawsze przystaje do swojej internetowej wersji 2.0.

Jedną z ważniejszych zasad kreowania wizerunku jest spójność komunikatu.O taką spójność trudno, gdy stoi się w rozkroku między światem wirtualnym - światem współzależności i nieskończonych możliwości, a niezgrabną, anachroniczną Realpolitik. W takim rozkroku stoi teraz Barack Obama. Stoi i nie zamierza się ruszyć - nie wie, w którą stronę.

Zwrot ku liberalnej polityce zagranicznej mógłby doprowadzić go w końcu do zamknięcia w szufladce idealistycznego fantasty, co z pewnością - z globalnego punktu widzenia - nie polepszyłoby i tak już mocno nadwątlonej pozycji USA jako światowego mocarstwa. Byłby najwyżej ozdobą zjazdów głów państw, rozdającym uśmiechy na prawo i lewo, niezmiennie nawołującym do "zmiany". Trochę jak Dalajlama - każdy szef państwa chce się z nim sfotografować, ale żaden nie jest gotów poprzeć przywódcy Tybetu w "prawdziwym" życiu.

Malowanego prezydenta zdominowałaby Hillary Clinton, która takich okazji marnować nie zwykła. Skończyłoby się na tym, że główna światowa potęga mówiłaby dwoma głosami w polityce zagranicznej. Że to mało korzystne dla kraju jako całości, wiemy z własnego doświadczenia.

Dlatego Barack Obama nie idzie w lewo. W prawo też nie - na jego oczach dogorywa bowiem prezydentura George'a W. Busha, który znowu poszedł za bardzo w prawo. Obama musi dbać o własną legendę. Nie chce skończyć jak Bush - w upokorzeniu.

John L. Gaddis napisał kilka miesięcy temu, że prezydenta Busha dużo lepiej oceni historia niż dzisiejsi publicyści. Że to możliwe widać na przykładzie Richarda Nixona, który - chociaż skompromitowany aferą Watergate - jest pamiętany przez pryzmat otwarcia na komunistyczne Chiny.

Ale Obama, póki nie dokona przełomu w polityce zagranicznej, musi samodzielnie tworzyć przyszłą pamięć o swojej prezydenturze. Wybrał strategię konsensusu. Prezentuje się jako polityk środka, otwarty na poglądy i rady płynące z obu stron sceny politycznej. W założeniu - świetny pomysł. Barack Obama w ten sposób miał jawić się jako osoba ciekawa świata, nie skażona ideologią - jakże to dalekie od zaściankowego neokonserwatyzmu Busha!

Dzięki takiej postawie Obama wygrał wybory. Ale trwając dalej w takim ideologiczno-politycznym rozkroku, Barack Obama nie będzie w stanie sprawować prezydentury. Nie da się wszystkich zadowolić i nikomu nie narazić. Nie może istnieć wieczny kompromis. Bo ludzie są różni, czasy zmienne, a świat coraz bardziej przyśpiesza.

Z jednej strony - polityka zagraniczna wymaga od Obamy dużego zaangażowania. Z drugiej - poza Ameryką "zaangażowanie" Stanów Zjednoczonych utożsamiane jest z agresją, niepopularnym Bushem i jeszcze bardziej niepopularną inwazją na Irak.

Barack Obama ma więc unikatową szansę, by prowadzić łagodną, ale zaangażowaną i niedefensywną, politykę zagraniczną. Dostał szansę. Ci, którzy do tej pory z Bushem - radykałem nie rozmawiali, będą gotowi do rozmów. Ci, którymi Bush pomiatał - docenieni przez Obamę, pójdą za nim w ogień.

Nowy prezydent USA ma ponoć wyjątkowy dar zjednywania sobie ludzi. Niech więc ich zjednuje, niech oprze politykę zagraniczną na zjednywaniu - nie tylko innych głów państw, ale i całych społeczeństw - co jest dużo prostsze, dzięki nowoczesnej komunikacji.

Obama nie może stać dłużej z założonymi rękami i opracowywać teoretycznych planów i koncepcji politycznych. Polityk nauczy się efektywnego działania tylko w praktyce, obserwując wyniki swoich działań w realnym świecie, na własne oczy. Bolesne skutki własnych błędów to najlepsza nauka, czasami nie do uniknięcia, ale bardziej miarodajna niż konstrukcje i modele prezydenckich doradców.

John F. Kennedy, po bolesnej nauczce z operacji w Zatoce Świń, wyciągnął odpowiednie wnioski i dzięki temu umiejętnie odsunął widmo wybuchu wojny nuklearnej podczas kryzysu kubańskiego. Wbrew sporej części doradców, postawił na swój naturalny instynkt polityczny, na ludzki instynkt samozachowawczy. Zaryzykował i wygrał.

Ale działał, nie czekał na gotową ekspertyzę z wytycznymi. Barack Obama, który tak często jest przecież porównywany do JFK, powinien wziąć przykład z Kennedy - prezydenta i polityka. Kennedy - legenda właściwie narodził się przecież po śmierci samego JFK, więc po co Obama ma się śpieszyć do własnej legendy?

Źródło artykułu:WP Wiadomości
pszpolitykaprezydent
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)