Bankomania czy bankomatnia?
"To są polityczne interwencje!" - grzmiał Charlie McCreevy, unijny komisarz ds. rynku wewnętrznego i ochrony konsumenta. Te słowa nie zostały wygłoszone ostatnio pod adresem polskiego rządu, tylko (niemal rok temu) do Antonia Fazia, szefa włoskiego banku centralnego. Włoskie prawo przewiduje, że każdą transakcję, w której zmienia właściciela więcej niż 5% akcji banku musi zaakceptować szef banku centralnego - pisze Jan Piński i Krzysztof Trębski we współpracy z Dominiką Ćosić w tygodniku "Wprost".
20.03.2006 | aktual.: 20.03.2006 13:36
Fazio, z cichym poparciem premiera Silvia Berlusconiego, ignorował KE i nie zgadzał się na przejęcie kontrolnych pakietów dwóch włoskich banków przez holenderski ABN Amro i hiszpański BBVA
Europejskie rządy blokują wejście zagranicznego kapitału do sektora bankowego. Według raportu KE, tylko co piąta fuzja w sektorze finansowym UE ma charakter międzynarodowy. W innych sektorach gospodarki takie fuzje to prawie połowa wszystkich połączeń. Gdy dziś McCreevy mówi "Wprost", że w żadnym z krajów unii nie ma prawnej możliwości wpływania przez państwo na wielkość udziałów zagranicznych inwestorów w bankach, to są to jego pobożne życzenia, a nie opis stanu faktycznego. Sytuacja Włochów, skutecznie blokujących przejęcie ich banków, była znacznie gorsza niż rządu polskiego.
Planowane tam przejęcia nie pociągały za sobą złamania umów prywatyzacyjnych, jak jest w wypadku łączenia Pekao SA i Banku BPH. Mówienie o polskim nacjonalizmie gospodarczym w tej kwestii jest absurdem. Polski rząd nie tyle broni się przed obcym kapitałem (oba banki są kontrolowane przez zagranicznych inwestorów!), ile wykorzystuje zapisy umów prywatyzacyjnych, aby utrzymać konkurencję na rynku usług bankowych.
Dlaczego więc błahy spór przerodził się w otwartą wojnę, w której prezes NBP Leszek Balcerowicz kreuje się na ofiarę nacisków politycznych, a zjednoczeni w komicznym sojuszu politycy PO i SLD wieszczą niemalże wprowadzenie dyktatury? "Nie rozumiecie ani demokracji, ani wolnego rynku, ani - nie boję się tego powiedzieć - liberalnej gospodarki. (...) Nie rozumiecie też Unii Europejskiej, bo chcecie od niej tylko kasy" - pouczała w Sejmie posłów PiS Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Otóż w tym sporze nie chodzi o zagrożenie niezależności banku centralnego czy o wolny rynek, ale o groźbę realizowaną przez PiS i LPR powołania nowej komisji śledczej, która zbada, jak powstawał i działał sektor bankowy w III RP. Szansa na to, aby w Sejmie znalazło się chociaż dziesięciu posłów, którzy znają się na tyle na ekonomii i prawie, aby odkryć nieprawidłowości, jest bliska zeru. Komisja ma posłużyć politykom PiS do zadawania przed kamerami trudnych pytań czołowym politykom PO, SLD oraz menedżerom z ich zaplecza.
Prywatyzacja nomenklatury
Uwłaszczenie nomenklatury na bankach, co chce badać PiS, rozpoczęło się w lutym 1989 r. Wówczas z NBP wydzielono dziewięć banków, m.in. Bank Śląski, Bank Zachodni, Bank Gdański, Bank Przemysłowo- -Handlowy, czyli odgórnie utworzono instytucje, które miały dać początek prywatnemu sektorowi w bankowości (początkowo były to banki państwowe, dwa lata później przekształcono je w spółki skarbu państwa i w następnych latach prywatyzowano). Zaraz potem powstawały takie instytucje, jak Bank Inicjatyw Gospodarczych Bogusława Kotta, pierwszy "prywatny" bank komercyjny, założony za pieniądze m.in. z Fundacji Rozwoju Żeglarstwa, utworzonej w końcu lat 80. przez Mieczysława Rakowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego i Kotta.
Historia BIG doskonale obrazuje grzech pierworodny polskiej bankowości. Sukces wielu powstałych wówczas banków, takich jak BIG, polegał na tym, że zaprzyjaźnieni PRL-owscy notable nakazywali państwowym przedsiębiorstwom lokować w nich depozyty (98% pierwszych wpłat do banku Kotta pochodziło od PZU, Warty, Poczty Polskiej). Poźniej dorzucił się Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego (FOZZ), który 20 lutego 1990 r. przelał do BIG 160 mld starych złotych. Wprowadzanie w sektorze bankowym wolnego rynku zakończyła forsowana w ramach planu Balcerowicza w grudniu 1989 r. ustawa o uregulowaniu stosunków kredytowych, która arbitralnie, a więc niezgodnie z prawem, zmieniła umowy klientów z bankami na niekorzyść tych pierwszych (wiele osób wpadło wówczas w tzw. pułapkę kredytową). Biznes kręcił się, mimo że nie zważano na rachunek ekonomiczny. Na przełomie lat 2000-2001, gdy musieliśmy dostosować sprawozdawczość do standardów z tzw. umowy Bazylea I (dotyczy ona m.in. ryzyka, bezpieczeństwa lokat w bankach,
rachunkowości), przez polskie banki przetoczyła się fala strat. Okazało się, że raporty roczne nierzadko ordynarnie fałszowano, a portfel nieściągalnych lub zagrożonych kredytów dla osób fizycznych sięgał 20 proc. wszystkich pożyczek, dla firm - 30%. Tak zarządzane banki sprzedawano międzynarodowym potentatom. - Dawni aparatczycy, którzy przejęli banki, uznali, że ucieczka pod parasol zagranicznych inwestorów zabezpieczy ich interesy przed zakusami władzy, bo przecież może się ona zmienić na wrogą - ocenia menedżer jednego z banków.
- Gdy wydzielano z NBP banki komercyjne lub prywatyzowano dawne centrale handlu zagranicznego, wraz z nimi "sprywatyzowano" oddelegowanych do nich oficerów SB i siatki ich konfidentów - komentuje prof. Andrzej Zybertowicz z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, autor książki "W uścisku tajnych służb". W PRL pełnili oni funkcję swoistych regulatorów gospodarki, w III RP stali się przedsiębiorcami, tyle że szczególnego rodzaju. Wystarczy przejrzeć tzw. listę Wildsteina, by odnaleźć osoby o imionach i nazwiskach identycznych z imionami i nazwiskami ludzi należących do czołówki zarządzających największymi bankami w Polsce lub byłych "cudownych dzieci bankowości".
Kapitał z paszportem
Prywatyzacja polskiego sektora bankowego doprowadziła do stworzenia swoistego holdingu. Choć działa u nas kilkadziesiąt większych banków i co rusz przekonuje się nas o ich zaciekłej rywalizacji, nie bardzo odczuwamy to w portfelach.
W twierdzeniach polityków PiS, mówiących w Sejmie o obcym kapitale drenującym kieszenie Polaków, jest ziarno prawdy. Jak wynika z raportu Capgemini o bankowości detalicznej z marca 2005 r., w Polsce, gdzie do banków kontrolowanych przez inwestorów zagranicznych należy 70 proc. wszystkich aktywów bankowych, ceny usług bankowych są najwyższe w Europie i należą do najwyższych w świecie. Roczne wydatki Polaka na koszyk najpopularniejszych usług bankowych (opłaty za prowadzenie rachunku, wydanie kart, przelewy, pobranie gotówki z bankomatu itp.) sięgają 2,1% PKB per capita. Drożej jest tylko w Chinach. W Niemczech i we Włoszech, gdzie mieszczą się centrale banków będących właścicielami największych instytucji finansowych w Polsce, koszyki najpopularniejszych tam usług są - odpowiednio - pięciokrotnie i czterokrotnie tańsze. Opłaty i prowizje bankowe są mniejszym niż dla nas obciążeniem dla zamożniejszych Amerykanów, Francuzów, Hiszpanów lub Szwedów.
Jeśli porównamy średnią cenę ujednoliconego dla wszystkich koszyka usług, nie odnosząc jej do poziomu zamożności społeczeństwa, okaże się, że najdroższe banki są we Włoszech - przeciętne wydatki obywatela wynikające z korzystania z usług banków sięgają tam 252 euro rocznie; dalej lokują się banki niemieckie, których klienci płacą przeciętnie 223 euro rocznie. W Polsce cena podobnego koszyka usług sięga 101 euro rocznie i przekracza średnią dla kilkudziesięciu państw, ujętych w raporcie Capgemini (taniej jest m.in. we Francji, Kanadzie, Wielkiej Brytanii). Nasuwa się zatem pytanie: czy włoscy, niemieccy i inni zagraniczni inwestorzy nie narzucają w Polsce opłat wzorowanych wprost na tych, które stosują we własnych krajach? Dla klientów banków w Rzymie, Berlinie, Amsterdamie lub Brukseli mogą one w porównaniu z ich pensjami nie być wygórowane, ale w polskich realiach są horrendalne (tymczasem koszty działalności banków u nas są dużo niższe). Podobna sytuacja jest w innych państwach Europy Środkowej, gdzie
miejscowy kapitał nie kontroluje już niemal żadnego banku. Na przykład w Czechach klienci skarżą się na wysokie ceny usług, narzucane przez całkowicie dominujące na rynku trzy banki: Ceska sporitelna (kontrolowany przez austriacką grupę Erste), CSOB (belgijska KBC) oraz Komercn banka (francuska Societe Generale). W 2005 r. przedstawiciele czeskiego urzędu antymonopolowego dokonali nalotu na siedziby tych banków, a minister finansów Bohuslav Sobotka postawił im ultimatum, żądając obniżenia cen i ujednolicenia nazw usług tak, by klienci byli w stanie porównać ich oferty.
Dowodów na zmowę cenową nie znaleziono i nic się nie zmieniło. "Kiedy zaczniemy zarabiać na odsetkach, opłaty bankowe spadną" - zapowiedział w wywiadzie dla "Mlada Fronta Dnes" prezes Ceska sporitelna Jack Stack. Tyle że stopy procentowe spadają, a szansa, że oprocentowanie pożyczek wróci do poziomu z lat 90., jest w istocie żadna. Warto dodać, że inwestorzy nie mogą się tłumaczyć potrzebą zamortyzowania wydatków poniesionych na podźwignięcie kupionych dawnych państwowych molochów. Wszystkie wielkie banki w Czechach inwestorom sprzedano bowiem bez długów i nieściągalnych kredytów, które wzięło na siebie państwo (oddłużono je na łączną sumę 17 mld euro!).
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że brak konkurencji na polskim rynku usług bankowych jest także "zasługą" kolejnych rządów. Banki w Polsce pożyczyły państwu ponad 150 mld zł. Stały się więc bankierem skarbu państwa, który jako najpewniejszy dłużnik wyparł słabszych klientów. Obsługa klientów indywidualnych to dla krajowych banków działalność uboczna - pisze Jan Piński i Krzysztof Trębski we współpracy z Dominiką Ćosić w tygodniku "Wprost".