PublicystykaAndrzej Pilecki o ojcu: uczył nas, że trzeba służyć

Andrzej Pilecki o ojcu: uczył nas, że trzeba służyć

Wydaje mi się, że w jakimś sensie go zawiodłem. Nie przejmowałem się za bardzo tym, czego chciał mnie nauczyć. Miałem swoje pomysły. Dopiero potem, kiedy go zabrakło, zacząłem się zastanawiać nad tym co i w jaki sposób robię. On nas uczył, że trzeba służyć. Służba i stosunek do niej - to jego największe przesłanie - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Andrzej Pilecki, syn rotmistrza Witolda Pileckiego, współautor książki "Pilecki. Śladami mojego taty". Pilecki, zapytany, czy ma żal, że na 70. rocznicę wyzwolenia Auschwitz jego rodzina nie została zaproszona, odpowiada: "Nigdy nas nie zapraszano, W tym roku urzędnicy, już po informacjach medialnych, nawet chcieli wysłać po mnie helikopter, ale im powiedziałem: "O nie, kochani, nie będę ratował waszej sprawy!".

Andrzej Pilecki o ojcu: uczył nas, że trzeba służyć
Źródło zdjęć: © WP | Konrad Żelazowski
Ewa Koszowska

24.09.2015 | aktual.: 25.07.2016 17:23

WP: Ewa Koszowska, Wirtualna Polska: Jest pan porównywany do taty?

Andrzej Pilecki: Czasami ktoś rzuci: "A ty masz taką iskrę jak ojciec". Razem z siostrą jesteśmy bardzo ruchliwi, podobnie jak tata. Mówiono o nim "Kak czort letajet na kanie". A my też się kręcimy w tym naszym świecie. Staramy się mówić o ojcu jak najwięcej i zrobić jak najwięcej tak jakby pod jego dyktando. On nas uczył, że trzeba służyć. Służba i stosunek do niej - to jego największe przesłanie. Ale nie wszyscy to rozumieją i nadużywają swoich stanowisk. Zamiast służyć społeczeństwu, bliźnim, to myślą o sobie.

WP: Co Witold Pilecki myślałby o dzisiejszej Polsce?

- Dalej chciałby ją naprawiać. Dużo zostało zrobione, co do tego nie ma wątpliwości, ale nie spocząłby na laurach. Myślę, że chciałby mieć też realny wpływ na nadchodzące zmiany.

WP: Tata został panu wcześnie odebrany. Zdążył go pan poznać?

- Nie zdążyłem. Wydaje mi się, że w jakimś sensie go zawiodłem. Nie przejmowałem się za bardzo tym, czego chciał mnie nauczyć. Miałem swoje pomysły. Dopiero potem, kiedy go zabrakło, zacząłem się zastanawiać nad tym co i w jaki sposób robię. Ojciec mawiał: "Jeśli się za coś zabierasz, rób to dobrze od początku do końca. Jeśli widzisz, że nie masz szans tego dokończyć, nie bierz się za to!" To przesłanie honorowałem, ale dopiero potem, jak byłem starszy.

WP: Bawiliście się z ojcem?

- Nie mieliśmy zbyt wielu koleżanek i kolegów, z którymi byśmy się mogli bawić. Mieszkaliśmy na odludziu, w majątku w Sukurczach. Mama była nauczycielką. Jeździła do szkoły do pracy, a my w tym czasie spędzaliśmy czas z ojcem. Ojciec wymyślał takie zabawy, które mogły nas rozwijać. Uczył nas, w jaki sposób rozpoznać, czy zboże jest dojrzałe. Jeździliśmy z nim w pole, przyglądaliśmy się, jak opiekował się zwierzętami. W ten sposób chciał nas przygotować do dorosłego życia. Wpajał nam różne wartości: religijność, posłuszeństwo, prawdomówność. Kiedy mama wracała po południu do domu, tata znikał, bo miał dużo innych obowiązków. Takich, o których nam wtedy nie mówił.

Obraz
© Witold Pilecki z żoną Marią i synkiem Andrzejem w Ostrowi Mazowieckiej, 1933 rok (fot. mat. prasowy)

WP: Był surowy?

- Wychowanie, które wpajał nam ojciec, wyniósł z harcerstwa. Tak bardzo je ukochał, że nawet w dorosłym życiu był dalej harcerzem. Wprowadzał wojskowy dryl. W wychowaniu był zdecydowany. Uczył nas pływać, jeździć konno, chodzić wyprostowanym. Musieliśmy z Zosią składać meldunki.

WP: Jakie meldunki?

- Z porannych obowiązków: o zaścieleniu łóżek, ubraniu się, myciu zębów, modlitwie. Dopiero po zameldowaniu, że wszystko zostało zrobione, mogliśmy zasiąść do śniadania.

WP: Na które była owsianka?

- Której nie cierpiałem (śmiech).

WP: I za którą dostał pan lanie?

- To już stało się standardem, że ja mówię o tym jednym laniu, które dostałem. Należało mi się, bo okłamałem ojca. Lubiłem kombinować. Jak kazali mi jeść coś, co mi nie smakowało, to wcale się do tego nie paliłem. Jak była okazja coś "skręcić", to się "kręciło" (śmiech). Tego dnia chciałem się pozbyć owsianki i kiedy tata wyszedł na chwilę, wepchnąłem zawartość miski w mysią dziurę. Kiedy wrócił i zapytał, czy zjadłem, ja odpowiedziałem, że tak. Niestety, ojciec był bystry i zauważył resztki jedzenia przy mysiej dziurze. Skarcił mnie porządnie. Musiałem ściągnąć gacie i poddać się torturom (śmiech). Dostałem nie za dokarmianie myszy, ale za kłamstwo. A kłamać nie wolno!

WP: Wysłanie przez dowódców Witolda Pileckiego do obozu koncentracyjnego w celu zbadania, jak tam jest, miało sens?

- Na pewno tak, bo wtedy o obozach nic nie wiedziano. Był rok 1940. Mówiło się: "jakiś obóz". Nie wiadomo było nawet, gdzie się znajdował. Powstał pomysł, by jakoś się tam dostać, a ojciec najlepiej się do tego nadawał. Miał tam zorganizować ruch oporu.

WP: Miał wątpliwości przed tą misją?

- Na pewno się zastanawiał. Podjęcie tej decyzji było niezwykle trudne. Wiedział też, że jest to bardzo ważne zadanie. Trzeba jednak pamiętać, że to nie była samowolna misja, wysłało go tam dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego. A on tę misję podjął. Już po miesiącu pobytu w Auschwitz wysłał na zewnątrz pierwszy meldunek.

WP: Co sprawiło, że się zdecydował?

- Całe życie dążył do tego, by Polska była wolna i niezależna. Kiedy wzywała, trzeba się było na jej wezwanie stawić. Nawet jeśli to oznaczało rezygnację z własnego szczęścia. Wszystko temu poświęcił. Podjął to ryzyko, ale nawet nie przypuszczał, że będzie to tak straszne miejsce i przyjdzie mu żyć w tak okropnych warunkach.

WP: Często błędnie się podaje, że Witold Pilecki dołączył do ludzi zatrzymanych w łapance. Dlaczego?

- Ta legenda o ulicznej łapance była potrzebna tacie dla zapewnienia lepszego bezpieczeństwa sobie i rodzinie, nam. Dzięki temu uchodził za przypadkową ofiarę represji. Kiedy zaczęła się łapanka, do mieszkania wujenki, gdzie nocował tata, wbiegł dozorca. Chciał ukryć ojca w kotłowni, ale on się na to nie zgodził. Czekał na żandarmów na miejscu. Kiedy Niemcy stanęli w drzwiach, wyszedł im naprzeciw. Nie ukrywał się. Zdążył powiedzieć wujence: "Zamelduj gdzie trzeba, że rozkaz wykonałem". Opisał to w swoich raportach z Auschwitz.

WP: Opowiadał wam o pobycie tam?

- Nie. Po pierwsze nie miał kiedy. Poza tym chciał nam oszczędzić tak drastycznych przeżyć. Po latach dowiedzieliśmy się o wszystkim z jego zapisków i z relacji historyków. Pobyt tam był dla niego szokiem: bicie, wyniszczająca praca, głód, nieustanny wrzask i ponaglanie. Po przyjeździe, jak tylko dostał tabliczkę z numerem obozowym, stracił dwa zęby. Bo tabliczkę z numerem trzymał w rękach, a nie w zębach, jak mu kazano.

WP: Pamięta pan, kiedy zobaczył tatę po pierwszy po wyjściu z obozu?

- Widywaliśmy się z nim, ale szczegółów nie pamiętam. Spotykaliśmy się na krótko, pomagał mamie w pracy i w domu. Chciał nas jak najwięcej nauczyć. Wcześniej, gdy mieszkał z nami w Sukurczach wiedzę przekazywał nam bardzo ostrożnie, nienachalnie. Po obozie stosował metody, które nie bardzo wtedy akceptowałem (śmiech). Trudno. Taki był i w jakiś sposób chciał przyspieszyć moją edukację, wpoić mi pewne zasady. Był wymagający, ale też troskliwy. W efekcie, potem, chciałem mu jakoś zaimponować, ale nie było już na to czasu.

WP: Czym mu chciał pan zaimponować?

- Pływaniem. Ojciec potraktował mnie po kozacku, próbował uczyć mnie pływać, stosując nietypową metodę. Nazywał ją tatarską. Kiedy pławiliśmy konie, on niespodziewanie rzucał mnie z konia do wody. To było dla mnie szokiem, a nie nauką.

Dopiero potem, jak już nie miałem z ojcem kontaktu, w dołach za Ostrowią Mazowiecką, sam nauczyłem się pływać. Pływałem z kolegami w czasie obozu harcerskiego. I stało się to moją pasją. Co ja wyprawiałem! Poczułem się wolny od jakichkolwiek ograniczeń. Jak był sztorm, to się wysoko na falę pchałem, potem z niej spadałem na głowę. Było kilka takich wypadków, gdy mało co nie straciłem życia. Któregoś dnia na Helu, gdy już byłem żonaty, wypłynąłem na morze i nie umiałem wrócić. Nie wiedziałem, co robić. Pomyślałem, że muszę płynąć równolegle do brzegu morskiego i spróbować wydostać się z wody w innym miejscu. I tak zrobiłem. Okazało się, że wylądowałem na terenie wojskowym, poza drutami. Odpocząłem, jeszcze raz wszedłem do wody i przypłynąłem na miejsce. Tam była taka pani z Wrocławia, która mnie znała. Jak mnie zobaczyła, to była w szoku: "Pan żyje?" - pytała z niedowierzaniem. Żona już naszego trabanta oddawała, żeby ratownik wypłynął mnie szukać. Ale nie chciał. Nie opłacało się. Co tam trabant! (śmiech).
Żona to wtedy strasznie przeżyła. Dzieci także. Od tamtej pory uspokoiłem się trochę.

WP: Udało się panu poznać Tomasza Serafińskiego, którego danych używał pański ojciec podczas pobytu w Auschwitz?

- Niestety, nie. Ale poznałem żonę pana Tomasz - Ludmiłę Serafińską. Powiedziała, że ani mąż, ani reszta rodziny, nigdy nie mieli pretensji do mojego taty. Serafiński nawet został aresztowany, kiedy myślano, że jest zbiegłym z obozu więźniem. Na szczęście, po interwencji rodziny, został zwolniony z więzienia. Sytuacja, do której doszło, była bardzo ryzykowna i niemądra. To wina organizacji, że nie przygotowała tego należycie. Jak można było nie sprawdzić, czy Serafiński jest osobą zmarłą czy nie? Potem tata zaprzyjaźnił się nawet z panem Tomaszem. Pokochali się i na filmie "Pilecki", który premierę będzie miał 25 września 2015 roku, jest to pokazane.

W 1991 roku byliśmy na pogrzebie Wincentego Gawora i w drodze powrotnej zajrzeliśmy do Serafińskich. Rozmawiałem z córką pana Tomasza - Marią. W pewnej chwili jej mąż (Stanisław Domański - przyp. red.) zwrócił się do Marysi: "Masz okazję". Nie wiedziałem, o co chodzi. Pani Maria wyszła i za chwilę wróciła z książką, z trzema pięknie oprawionymi tomami "Pism" Ignacego Chodźki z 1894 roku. Na pierwszej stronie była dedykacja, którą napisał kiedyś Tomasz Serafiński: "Gdybym mógł, to ofiarowałbym tę książkę synowi Witolda Pileckiego, żołnierza pułku ułanów w Baranowiczach, zamieszkałemu w swym majątku w okolicach Lidy. Piątek dz. 3.X.1944". Okazało się, że ojciec w czasie ukrywania się u Serafińskich po ucieczce z obozu, często korzystał z ich biblioteki. Kiedyś, gdy przeglądał "Pisma", powiedział, że bardzo by chciał, by jego syn mógł je przeczytać. Tomasz Serafiński to zapamiętał.

WP: Kim był Wincenty Gawron, na którego pogrzebie pan był?

- Był przyjacielem ojca z jednej pryczy. Spotkali się w obozie. Tata uratował mu życie. Kiedy się z nim widziałem, to czułem, jakbym rozmawiał z ojcem. Był już stary, chory. Kazano mu dużo spacerować, więc z nim spacerowałem. Odprowadzał mnie na dworzec, potem ja jego odprowadzałem, potem znowu mnie odprowadzał. I tak sobie chodziliśmy. W końcu mnie objął i opowiedział o pierwszym spotkaniu z ojcem w Auschwitz. Gawron był bardzo wierzący i wtedy chory na pęcherz. Chciał spać przy wyjściu, żeby w nocy w razie potrzeby mógł "wyskakiwać" z bloku. Ojciec miał funkcję - wydawał sienniki. Gawron poprosił więc Pileckiego, by mógł zostać koło drzwi. Ojciec do niego: "To miejsce jest zajęte proszę pana". Na to Gawron odpowiedział: "Jak Bóg pozwoli, to się pan zgodzi". Wtedy Pilecki się zainteresował i zapytał: "To wierzycie w Niego?" Tamten potwierdził że tak. I zaczęli rozmawiać. Od tego momentu nawiązała się wielka przyjaźń między nimi.

WP: Auschwitz zostawił w Witoldzie Pileckim jakiś ślad?

- Tak. Pamiętam, że po obozie tata trzymał w kieszeniach kulki utoczone z chleba. Bywało, że nerwowo po nie sięgał. Z obozu nigdy nie wychodzi się do końca. Osoby, które tam przebywały, są jakby częścią siebie, łączy je niewidzialna więź. Jak ciężko było, tylko one wiedzą naprawdę.

WP: Uwolnienie więźniów z Auschwitz stało się trochę obsesją dla Witolda Pileckiego. Projekt ataku na obóz nie zyskał aprobaty dowództwa. Myśli pan, że ta misja naprawdę była bez szans?

- Chciał, żeby świat dowiedział się o tym obozie. Sporządził listę siedmiuset nazwisk więźniów obozu, którzy albo zmarli z wycieńczenia, albo po prostu ich zabito. Nie nazwałbym tego obsesją. To był jednej z jego planów, który - wydaje mi się - byłby bardzo trudny do zrealizowania. Bez wsparcia zagranicznego nie miałoby to sensu. A nawet gdyby się udało, to co zrobić z uwolnionymi więźniami? Gdzie schować tysiące wycieńczonych ludzi? Ojciec opisał swoje wspomnienia. Dzięki nim świat dowiedział się o tym obozie. Był to winien wszystkim, których znał lub spotkał przelotnie w Auschwitz.

WP: Czytał pan notatki ojca?

- Czytałem. Mimo tego, że uważam się za twardziela, popłakałem się kilka razy.

Na przypadającą w tym roku 70. rocznicę wyzwolenia Auschwitz pańska rodzina nie została zaproszona. Mieliście o to żal?

- Nigdy nas nie zapraszano, więc dlaczego w tym roku miałoby być inaczej? W ostatniej chwili, jak już media zaczęły o tym mówić, to urzędnicy nawet chcieli wysłać po mnie helikopter, ale im powiedziałem: "O nie, kochani, nie będę ratował waszej sprawy!". I koniec. Nie chciałem.

Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska

Obraz
© (fot. mat. prasowy)

Andrzej Pilecki - syn rotmistrza Pileckiego. Ma dziś 83 lata. Absolwent Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej. Pracował w Instytucie Maszyn Matematycznych, zajmował się komputerami w Polfie, a potem jako główny inżynier elektronicznych maszyn cyfrowych w Instytucie Chemii Przemysłowej i Ośrodkach Obliczeniowych Ministerstwa Chemii. Właśnie ukazała się książka "Pilecki. Śladami mojego taty" (wyd. Znak Horyzont). 26 września natomiast będzie miała miejsce uroczysta premiera filmu "Pilecki" (w reż. Mirosława Krzyszkowskiego).

Witold Pilecki - urodzony 13 maja 1901 w Ołońcu. Walczył z bolszewikami w 1920 roku. Bronił Polski we wrześniu 1939. Był jednym z pierwszych organizatorów konspiracji. Na ochotnika poszedł do Auschwitz, by zaświadczyć o ludobójstwie. Po ucieczce służył w AK i walczył w Powstaniu Warszawskim. Gdy upadło, trafił do Sił Zbrojnych na Zachodzie. Ale wrócił do kraju. By nie dopuścić do wyniszczenia narodu. Tu dopadli go agenci UB. Polska Ludowa odpłaciła mu hańbiącym procesem, torturami i strzałem w tył głowy. Zmarł 25 maja 1948 w Warszawie.

Źródło artykułu:WP Opinie
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (395)