Andrzej Milczanowski o sprawie Olina, teczce Bolka i szafie Lesiaka
Andrzej Milczanowski, były minister spraw wewnętrznych i szef UOP opowiada we "Wprost" o swojej wiedzy na temat współpracy premiera Józefa Oleksego z rosyjskimi szpiegami. - Prezydent Wałęsa jeszcze nie wiedział o sprawie. Ministra Bartoszewskiego postanowiłem poinformować najpierw - mówi. Zdradza też, jak doszło do tego, że Antoni Macierewicz ujawnił listę tajnych współpracowników SB.
30.07.2013 | aktual.: 31.07.2013 11:27
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Trzeba mieć nerwy ze stali, żeby wiedząc o współpracy premiera (Józefa Oleksego) z rosyjskimi szpiegami, spotykać się z nim i nie zdradzić się nawet gestem.
Andrzej Milczanowski: To są zupełnie różne sprawy. Chodziło o bezpieczeństwo państwa. Zostały mi tylko dwie osoby, którym mogłem zaufać i o tym powiedzieć – prezydent i szef polityki zagranicznej. Chciałem, żeby na zebrany materiał spojrzał człowiek kompetentny i uprawniony, ale z zewnątrz. Ktoś kto ma świeże oko, żeby nie rozmawiać o tym tylko we własnym sosie. Bałem się zarzutu, że „bezpieka” kombinuje coś we własnym gronie. Za wcześnie jednak było na zawiadomienie prokuratury o przestępstwie. Byliśmy w fazie czynności sprawdzających i nieprocesowych. Prezydent Wałęsa jeszcze nie wiedział o sprawie. Ministra Bartoszewskiego postanowiłem poinformować najpierw.
- Dlaczego Bartoszewski?
- To autorytet, człowiek doświadczony, do którego mam bezwzględne zaufanie. Poprosiłem o spotkanie i pan minister się nie uchylił. Proszę pamiętać – zbliżają się wybory prezydenckie. Zdaje pan sobie sprawę, co mogłoby się stać, gdyby informacje o naszych podejrzeniach wyciekły? To uderzałoby w kandydata SLD i mogło zmienić losy wyborów.
- Bał się pan przecieków?
Wszystko było możliwe. Uważam jednak, że takie ryzyko nie istnieje, gdy o tym wie Bartoszewski. I tak się stało. Do grudnia o niczym nikt nie wiedział.
- Rozważał pan ujawnienie sprawy wcześniej?
Nie, bo byłby zarzut, że próbujemy wpływać na wybory. Od początku moja sytuacja była trudna. To był trup w szafie. I nie było dobrego wyjścia, bo sprawę na poziomie operacyjnym należało prowadzić jeszcze jakiś czas.
- Wcześniej zajął się pan teczkami. Był pan pierwszym ministrem, który tam zaglądał.
Musiałem wiedzieć, kto do tego sejmu idzie. Siłą rzeczy zdobyłem tę wiedzę przed wyborami 1991 roku. Poddałem wtedy weryfikacji sześć tysięcy kandydatów.
- Dlaczego musiał pan to wiedzieć?
Jak to dlaczego? Nie było ustawy lustracyjnej, ale jako szef urzędu miałem prawo wglądu do teczek i możliwość poznania, czy ktoś współpracował z SB czy nie. To była weryfikacja na potrzeby wewnętrzne urzędu. Dla bezpieczeństwa państwa.
- Czy ta wiedza nie zatruła panu życia? Dowiedział się pan przecież o współpracy z SB swoich kolegów z podziemia, na przykład Mariana Jurczyka, przywódcy szczecińskiego strajku.
Znałem historię Jurczyka i mam na ten temat własne przemyślenia. Część ludzi, którzy poszli na współpracę, to byli nieszczęśnicy, uwikłali się z powodu przypadków losowych. Na to trzeba patrzeć chłodnym okiem. Byli też tacy, którzy się ześwinili, ale w każdym środowisku są ludzie porządni i świnie, tchórze i bohaterowie, karierowicze i nikczemnicy. W Solidarności też były kanalie. Obrazek, że my jesteśmy tacy dobrzy, a oni tacy źli, jest zupełnie fałszywy.
- Macierewicz mówił, że 90 proc. jego listy pokrywa się z pana typowaniami.
Ja nie publikowałem żadnej listy agentów. To była wiedza na wewnętrzne potrzeby urzędu.
- Co się stało z ta wiedzą?
Macierewicz do niej dotarł i wszystko ujawnił.
- I umieścił na liście agentów nawet Lecha Wałęsę. Znał pan teczkę Bolka?
Dotarły do mnie te dokumenty w postaci kserokopii przed drugą turą wyborów prezydenckich w 1990 roku. Czytałem je nie raz. Jako szef UOP przekazałem je do laboratorium kryminalistycznego policji. Odpowiedzieli, że nie są w stanie potwierdzić ich autentyczności, bo są to tylko kserokopie.
Więcej na Wprost.pl