ŚwiatAmerykański "naszyjnik" wokół Chin - USA zwiększają obecność w Azji

Amerykański "naszyjnik" wokół Chin - USA zwiększają obecność w Azji

Wydarzenia na Ukrainie i wokół niej przysłoniły nam świat. Tymczasem - jak pisze dla Wirtualnej Polski sinolog, prof. Bogdan Góralczyk - niedawna wizyta prezydenta Baracka Obamy w Azji powinna była zwrócić większą uwagę. Dowiodła bowiem, że amerykańskie zapowiedzi skoncentrowania się na tym regionie należy brać poważnie - i to niezależnie od tego, co jeszcze zrobi prezydent Władimir Putin.

Amerykański "naszyjnik" wokół Chin - USA zwiększają obecność w Azji
Źródło zdjęć: © AFP | Noel Celis
prof. Bogdan Góralczyk

Cztery przystanki na trasie tej podróży były starannie dobrane i dowodzą jednego: źródłem strategicznego niepokoju USA w regionie Azji i Pacyfiku stają coraz bardziej asertywne i pewne siebie Chiny. Obama odwiedził Japonię i Koreę Południową, a więc dwa kraje gdzie stacjonują amerykańskie kontyngenty wojskowe (odpowiednio 50 oraz 28,5 tys. żołnierzy), a na koniec udał się na Filipiny, gdzie amerykańska obecność wojskowa była mocno zaznaczona przez niemal cały XX wiek, z wyjątkiem okupacji japońskiej, aż do 1992 r., gdy opuszczono dwie bazy Subic Bay i Clark. Teraz Amerykanie wojskowo na Filipiny wracają, czego dowodzi podpisane w przeddzień wizyty prezydenta dwustronne porozumienie.

Gdy do tego dodamy fakt, że niedawno Amerykanie utworzyli niewielką bazę na terenie Australii, już od kilku lat współpracują wojskowo z Wietnamem, a w tym roku po raz pierwszy zaprosili na manewry w regionie przedstawicieli birmańskiej armii Tatmadaw (tej samej, którą jeszcze do niedawna - nie bez uzasadnienia - wymieniano jako najokrutniejszą w Azji, obok północnokoreańskiej), obraz staje się przejrzysty. Wojskowa obecność USA na obszarze Azji i Pacyfiku wyraźnie rośnie.

Jest też specyficznie budowana. Wydaje się, że amerykańscy stratedzy powrócili do raportu Departamentu Obrony z 2004 r. na temat przyszłości energetycznej w Azji, w którym twierdzono, że stawiające sobie jako nadrzędny cel zabezpieczenie surowców energetycznych na rzecz prowadzonego procesu modernizacyjnego, Chiny tworzą wokół siebie "sznur pereł", mających takie surowce zapewniać. Sporo na ten temat pisał Robert D. Kaplan w wydanej i u nas książce "Monsun".

Tymczasem teraz odnosi się wrażenie, że to Amerykanie tworzą taki naszyjnik, otaczający z kolei Chiny w sensie militarnym.

Chińskie koncepcje

Przy czym, co godne odnotowania, w amerykańskiej strategii na Azji i Pacyfiku z jesieni 2011 r. nie ma mowy o Tajwanie. Tę kwestię najwyraźniej pozostawiono podmiotom po obu stronach Cieśniny Tajwańskiej.

Jednakże podpisane w czerwcu 2010 r. ramowe porozumienie o wolnym handlu między ChRL a Tajwanem, zwane ECFA, a przede wszystkim budowa największej, bowiem obejmującej prawie 2 mld mieszkańców, strefy wolnego handlu Chin z państwami ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), zwanej CAFTA (jej budowa ma być zakończona do końca br.), najwyraźniej wzbudziła amerykański niepokój.

Chiny zaczęły wychodzić z własnymi koncepcjami rozwiązań instytucjonalnych w regionie, zwiększać swą obecność gospodarczą, a przy tym szybko zbroić się. To nie mogło ujść uwadze w Waszyngtonie. To dlatego prezydent Obama, jako pierwszy gospodarz Białego Domu w dziejach, tuż po ponownym wyborze w listopadzie 2012 r., udał się do Mjanmy (d. Birmy), a następnie Kambodży, na szczyt Azji Wschodniej. Zrozumiano, że nieobecni nie mają racji. Amerykańska odpowiedź

Równocześnie, w odpowiedzi na zwiększoną chińską aktywność, Amerykanie włączyli się w istniejący od 2006 r. projekt, mocno forsowany przez Nową Zelandię, zwany Partnerstwem Transpacyficznym (TPP). Początkowo obejmowało ono tylko cztery podmioty: Nową Zelandię, Brunei, Chile i Singapur. Kiedy jednak w 2011 r. Amerykanie potraktowali ten projekt za swój, zainteresowanie TPP znacznie się wzmogło. Tym razem chodzi bowiem o strefę wolnego handlu forsowaną przez USA, a w orbicie TPP jest już 12 państw (obok czterech założycieli i USA są to jeszcze: Australia, Japonia, Kanada, Malezja, Meksyk, Peru i Wietnam). Z większością z nich prowadzone są jeszcze na ten temat negocjacje.

Najtrudniejsze, jak się wydaje, są rozmowy z Japończykami, bowiem mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni zawsze byli oporni w otwieraniu swego archipelagu. Wizyta prezydenta Obamy przyniosła dla Japończyków ważne przesłanie, bowiem - jako pierwszy gospodarz Białego Domu - potwierdził on amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa nie tylko dla archipelagu Riukiu, ale także stanowiących jego przedłużenie wysp Senkaku (Diaoyu), będących przedmiotem otwartego sporu z Chinami, co w Tokio przyjęto z zachwytem.

Jednakże prowadzone przez ekspertów rozmowy nt. TPP żadnego przełomu nie przyniosły. Wątpliwości wokół TPP ma też Seul, bowiem Korea Południowa w ostatnich latach bardzo mocno związała się gospodarczo z Chinami (ChRL to pierwsze źródło tamtejszego importu - ok. 26 proc. ogółu). Pojawiały się tam obawy, otwarcie wyrażane w mediach i publicznym dyskursie, czy nadmierne związanie się gospodarcze z USA w ramach TPP nie przyniesie uszczerbku dla intratnych i ważnych powiązań z Chinami.

Podobne obawy wyraża się też Malezji, chociaż tam z nieco innego względu, gdyż jest to kraj, obok Singapuru, o bodaj największym odsetku chińskiej mniejszości (24 proc.), jak w całym regionie zajmującej kluczowe stanowiska w biznesie i gospodarce. Negocjacje z Kuala Lumpur wloką się więc jak te z Seulem - i to dlatego amerykański prezydent, jako pierwszy na tym stanowisku od 1966 r., udał się do tego muzułmańskiego w większości kraju.

"Zacieśniający się naszyjnik"

Jak widzimy, przy układaniu tej wizyty nałożyły się na siebie dwie ściśle skorelowane ze sobą logiki: budowy TPP, będącej odpowiedzią na chińskie inicjatywy w handlu w regionie Azji i Pacyfiku, oraz zwiększenia amerykańskiej obecności wojskowej na tym obszarze, coraz bardziej przypominającej zacieśniający się naszyjnik wokół Chin.

Nic dziwnego, że Chińczycy przyjęli tę wizytę z mieszanymi uczuciami, a dowód frustracji dał oficjalny "Dziennik Ludowy", pytając, czy Obama udał się do Azji jako wysłannik pokoju (peacemaker), czy może siewca niepokojów (troublemaker). Oczywiście, w Pekinie nacisk położono na ten drugi termin - i to mimo tego, że niedawno z tygodniową wizytą w Chinach przebywała małżonka amerykańskiego prezydenta wraz z córkami. Tym razem gałązkę oliwną i pozytywny PR przysłoniła aura rywalizacji. Wiele wskazuje na to, że tak pozostanie.

Prof. Bogdan Góralczyk dla WP.PL

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)