Aleksander II Gnuśny
"Prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy" - brzmiała dewiza byłego premiera. Jego finał już znamy. Teraz obserwujemy końcówkę kadencji prezydenta Kwaśniewskiego, kolejnego lidera postkomunistycznej formacji - pisze Bartosz Jałowiecki na łamach najnowszego "Wprost".
20.09.2004 07:20
Aleksander Kwaśniewski zawsze miał słabość do polityki zagranicznej, ale przez pierwszą kadencję i połowę drugiej nie nadawał tonu tej dziedzinie życia publicznego. W Polsce od chwili odzyskania niepodległości istniał konsensus w sprawie głównych kierunków polityki zagranicznej - wejścia do NATO i Unii Europejskiej.
Prezydent trzymał się linii kolejnych rządów, chociaż niektórzy jego postkomunistyczni koledzy starali się o lewicową oryginalność. By podważyć sens przystąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego, proponowali przeprowadzenie referendum, a innym razem odwiedzali towarzyszy Slobodana Milos˙evicia w Belgradzie. Kwaśniewski dbał tylko o to, by być zapraszanym i by bez kontroli rządu móc zapraszać zagranicznych polityków do swojej rezydencji w Juracie.
Król dyplomacji
Sprawy nabrały nieco innego obrotu po odejściu rządu Jerzego Buzka i wyborczym zwycięstwie SLD w 2001 r. Jako patron postkomunistycznej lewicy Kwaś-niewski postanowił zwiększyć wpływy w polityce zagranicznej. Może liczył na to, że będąc aktywnym graczem na scenie międzynarodowej, zapewni sobie po opuszczeniu Pałacu Prezydenckiego wysokie stanowisko w NATO, ONZ lub MKOl? A może obawiał się, że Leszek Miller, mając niewielkie zagraniczne doświadczenie, nie da sobie rady? Dzięki prezydentowi szefem MSZ został Włodzimierz Cimoszewicz, dawny adwersarz Millera.
Zaczęło się sterowanie polityką zagraniczną z tylnego, choć prezydenckiego fotela. I z nowym układem pewnie nie byłoby większych kłopotów, gdyby przyjaźń między Millerem a Kwaśniewskim była mniej szorstka, a USA nie podjęły walki z terroryzmem na skalę globalną. To zmusiło Warszawę do podejmowania trudnych decyzji. Pierwsze dotyczące wysłania polskich żołnierzy do Afganistanu nie budziły większych kontrowersji. Kolejne - w sprawie zaangażowania w Iraku - wywoływały dużo emocji.
Iracki slalom
Początkowo w kwestii obalenia reżimu w Bagdadzie prezydent Kwaśniewski zajął jednoznaczne stanowisko. W wywiadzie dla niemieckiej gazety "Der Tagesspiegel" stwierdził, że ma "nieograniczone" zaufanie do prezydenta Busha, a celem operacji w Iraku jest - jak wyznał przed polskimi żołnierzami - "obrona demokracji przed dyktaturą, prawa przed bezprawiem, wolności przed strachem i tyranią". Gdy siły międzynarodowe napotkały w Iraku trudności i Amerykanie, tracąc setki ludzi, skupili się na ograniczeniu strat, a nie rozdawaniu prezentów członkom koalicji, Aleksander Kwaśniewski oświadczył nagle, że w sprawach irackich był "zwodzony".
Poczuł się urażony tym, że z zaangażowania w Iraku nie czerpiemy wymiernych korzyści. Nie przyznał jednak, że przed wysłaniem wojska na Bliski Wschód ani on, ani rząd nie negocjowali z USA warunków naszego militarnego zaangażowania. W miesiącach poprzedzających amerykański atak na Bagdad na linii Waszyngton - Warszawa nie było mowy o zniesieniu wiz lub kontraktach na odbudowę Iraku.
Krytyczne uwagi Aleksandra Kwaś-niewskiego zdziwiły niektórych Amerykanów. Przecież jeszcze w maju zeszłego roku przy okazji wizyty George'a W. Busha w Krakowie prezydent RP wyrażał się jasno: "Od początku byliśmy z panem, panie prezydencie, od początku stanęliśmy u boku Ameryki. W obronie bezpieczeństwa - własnego i międzynarodowego - czasem trzeba działać daleko od ojczystych granic. To właśnie dlatego wysłaliśmy do Iraku naszych polskich żołnierzy". Ale także podczas tej wizyty nie było mowy o korzyściach płynących dla Polski z zaangażowania w Iraku. Gdy teraz na łamach "The New York Times" Aleksander Kwaśniewski krytykuje USA i upomina się o spełnienie polskich postulatów, brzmi mało przekonująco.
A kiedy dodaje, że nie chce, by "Ameryka kierowała się ideami izolacjonistycznych neokonserwatystów", to wprowadza poważnych ludzi w zakłopotanie. Zaliczani do czołowych neokonserwatystów Paul Wolfowitz i Douglas Feith w Pentagonie, John Bolton w Departamencie Stanu, Lewis "Scooter" Libby i Elliot Abrams pracujący na rzecz Białego Domu, William Kristol wydający wpływowy tygodnik "Weekly Standard" czy członkowie American Enterprise Institute: Richard Perle, Jeane Kirkpatrick i Joshua Muravchik, przez lata byli krytykowani za antykomunizm, propagowanie demokracji w Europie Środkowej i Wschodniej oraz na Bliskim Wschodzie. Często słyszeli, że są syjonistami, zwolennikami unilateralnej polityki USA i budowniczymi imperium.
Ale chyba pierwszy raz dowiedzieli się, że chcą Amerykę izolować od reszty świata. Brak orientacji prezydenta w realiach amerykańskiej polityki skutkuje marną polityką wobec USA, czego najlepszym przykładem jest awantura o wizy. Polskie władze słusznie domagają się ich zniesienia. Polscy obywatele nie powinni podróżować do USA na gorszych warunkach niż obywatele państw UE. W sytuacji, gdy USA nie zgadzają się na zniesienie wiz dla Polaków, Warszawa powinna przypomnieć Waszyngtonowi, że dysponujemy instrumentem, dzięki któremu moglibyśmy wprowadzić wymóg posiadania wiz przez Amerykanów na całym terytorium Unii Europejskiej. Nic z tego. Zamiast dążyć do zmniejszania nierówności w polityce wizowej, działania prezydenta Kwaśniewskiego tylko je potęgują. W styczniu prezydent ogłosił jako wielki sukces wprowadzenie wstępnej amerykańskiej kontroli paszportowej na polskich lotniskach.
W tym miesiącu ten dziwny pomysł został zrealizowany. Domagamy się zniesienia wiz ze względu na zasadę wzajemności, a nie z powodu wyjątkowej uciążliwości procedur. Tymczasem o polskich kontrolach paszportowych - nawet wstępnych - w USA nie może być mowy. I jak Amerykanie mają zrozumieć konieczność równego traktowania obywateli, jeżeli na życzenie polskiego prezydenta do starych nierówności dochodzą nowe?