PublicystykaAdam Gaafar: Pod sztandarem wroga

Adam Gaafar: Pod sztandarem wroga

Podczas kampanii prezydenckiej w 2005 r. pojawiła się piorunująca wiadomość: dziadek jednego z kandydatów służył w Wehrmachcie. Józef Tusk – nie był jednak odosobnionym przypadkiem, co potwierdza sprawa ujawnionych niedawno epizodów z przeszłości Tony'ego Halika. W szeregach znienawidzonej armii walczyły pod przymusem setki tysięcy Polaków.

Adam Gaafar: Pod sztandarem wroga
Źródło zdjęć: © Domena publiczna
Adam Gaafar

W dniu 21 września 1942 r. do Włodzimierza Kałdowskiego, 19-letniego fotografa-amatora z Bydgoszczy, przyszedł niespodziewanie telegram od brata Henryka. Z treści wynikało, że musi jak najszybciej udać się do rodzinnej miejscowości i stawić się wraz z najbliższymi na przesłuchaniu w niemieckim urzędzie. Spotkanie, które odbyło się trzy dni później, Włodzimierz zapamiętał następująco: "Doprowadzali do każdego stolika osobę: mamę, siostrę, brata. (…) Pytają siostrę, czy zna język niemiecki. Nie zna. Brata, czy zna niemiecki. Ja odpowiadałem: ,nie zna‘. Mama, czy ma jakichś krewnych w Niemczech. Mówię: ,nie ma’. A mama miała brata w Berlinie, który po I wojnie światowej – jako Polak – został w Berlinie i ożenił się z Niemką. Przez cały czas tam mieszkał".

Volkslista

Zgodnie z zasadami wyłożonymi w planie germanizacji polskiego społeczeństwa, członkowie rodziny Włodzimierza powinni zostać wpisani na volkslistę III kategorii (tzw. Eingedeutschte, do której oficjalnie zaliczano częściowo spolonizowanych autochtonów oraz Polaków niemieckiego pochodzenia). Stało się jednak inaczej. Przez blef Włodzimierza jego rodzina jako jedyna w okolicy nie otrzymała tzw. palcówek – dokumentów pełniących rolę niemieckich dowodów osobistych. Postawa Kałdowskiego była w tym czasie bardzo rzadkim przypadkiem – na tak stanowczy akt sprzeciwu decydowali się z reguły ludzie samotni, którzy nie musieli się obawiać, że narażą na niebezpieczeństwo swoich najbliższych.

Wpisanie na volkslistę było niezmiernie korzystne z punktu widzenia Wehrmachtu. Polacy, których na niej umieszczono, podlegali prawu niemieckiemu, a więc także ustawie z 1935 r. o obowiązku służby wojskowej. Na terenach RP anektowanych do Rzeszy wprowadzono ją oficjalnie w marcu 1941 r. jako Narodową Listę Narodowościową (Deutsche Volksliste, w skrócie DVL). Wbrew powszechnej dziś opinii procedurą tą nie były objęte wyłącznie osoby świadomie kolaborujące z okupantem, dlatego stawianie kwestii "dziadka z Wehrmachtu" na równi z narodową zdradą i posługiwanie się nią w celu wzbudzenia poczucia wstydu u potomnych, nie znajduje żadnego uzasadnienia. Co więcej, SS i NSDAP przyznawały niektórym grupom niemiecką kategorię narodowościową już od samego początku okupacji, a więc jeszcze przed pojawieniem się tzw. folksdojczów.

Żołnierze mimo woli

Ponieważ posiadanie niemieckiego obywatelstwa było warunkiem koniecznym stawianym wszystkim mężczyznom w wieku poborowym, okupant wywierał na Polakach pewne formy nacisku. Wehrmacht nie miał wprawdzie dużego wpływu na politykę okupacyjną, ale urzędnikom w równym stopniu zależało na wzroście liczebności niemieckiej armii. Z tego względu stopniowo rewidowano sztywne reguły związane z ustalaniem danej kategorii narodowościowej. W początkach okupacji wpisani do III grupy otrzymywali niemieckie obywatelstwo jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Przez pierwsze dwa lata prowadzono ponadto politykę mającą na celu wysiedlenie Polaków z terenów wcielonych, z wyjątkiem osób przeznaczonych do niewolniczej pracy. Z czasem SS uznało jednak, że na tych terenach może znajdować się "wartościowa rasowo" grupa pośrednia, nadająca się do zniemczenia. Od stycznia 1942 r., gdy wojsko niemieckie coraz mocniej wykrwawiało się w ZSRR, otrzymanie III grupy wiązało się już z tymczasowym obywatelstwem niemieckim na 10 lat. Kryteria, którymi kierowali się Niemcy przy włączeniu danej osoby do tego grona stały się odtąd bardzo uproszczone, żeby nie powiedzieć – niedorzeczne. "Wystarczyło znać niemiecki, mieć rodzinę w Niemczech i automatycznie dostawało się III grupę. (…) Wszyscy z naszej ulicy dostali III grupę, wszyscy byli w wojsku, nawet synowie policjantów" – wspominał po latach Kałdowski. On sam uniknął ostatecznie wcielenia do Wehrmachtu, ale zapłacił za to wysoką cenę: trafił do obozu koncentracyjnego w Elblągu.

Wielu rekrutów traktowało służbę w znienawidzonych barwach jako etap przejściowy przed dołączeniem do armii polskiej, ale byli też tacy, którzy przyzwyczajali się nowego stylu życia i nawiązywali przyjaźnie z niemieckimi towarzyszami broni. Niemniej niechęć Polaków w stosunku do poboru była powszechna, o czym świadczą nie tylko wspomnienia wcielonych i ich rodzin, ale również oficjalne niemieckie dokumenty. W sprawozdaniu sporządzonym w marcu 1943 r. przez Służbę Bezpieczeństwa Rzeszy z Katowic czytamy: "To, że nowe powołania mogą zostać przeprowadzone często przy wyraźniej niechęci [powoływanych, uwaga red.], a często z użyciem środków przymusu, jest zjawiskiem powszechnie występującym. (…) Tak można wywnioskować szczególnie na podstawie opinii małych dzieci (6–8 lat) z całych klas; powołanie traktowane jest jako wielkie nieszczęście, które spotkało rodzinę, i z tego powodu trzeba płakać". Niektórzy poborowi traktowali jednak służbę w Wehrmachcie jako pewien rodzaj młodzieńczej przygody.

"Problemy rasowe" Wehrmachtu

Podpisanie volkslisty było dla Polaków rozwiązaniem pragmatycznym, z czego zdawały sobie sprawę również władze RP na uchodźstwie. Zgodnie z relacją Joachima Cerafickiego, poborowego z Grudziądza, polski rząd w Londynie przekonywał rodaków, że "należy stwarzać wrażenie uległości wobec okupanta, aby ponieść jak najmniejsze straty". "Polska bez Polaków nic nie będzie znaczyła" – miał powiedzieć gen. Władysław Sikorski na antenie brytyjskiego radia BBC. Tymczasem Niemcy szybko zaczęli borykać się z problemami formalnymi, wynikającymi ze zbyt szybkiej i niezbyt roztropnej polityki mobilizacyjnej. Urzędnicy skarżyli się na chaos organizacyjny, a dowódcy Wehrmachtu nie mieli często pomysłu jak uporać się z podejściem do osób, którym przypadła III grupa narodowościowa. Był to istotny kłopot zwłaszcza przed 1942 r., gdy należący do tej grupy żołnierze nie mieli jeszcze przyznawanego obywatelstwa niemieckiego. Niemniej w latach późniejszych byli postrzegani niewiele lepiej, jako obywatele drugiej kategorii. Na nieszczęście dowódców w armii niemieckiej pojawili się również poborowi zakwalifikowani do IV grupy, do której zaliczano spolonizowane osoby niemieckiego pochodzenia, biorące przed wojną aktywny udział w polskim życiu polityczno-społecznym. Ponieważ w Rzeszy powszechnie nazywano ich renegatami, pewne było, że nie zyskają oni szacunku u niemieckich żołnierzy.

Z czasem pojawiły się sugestie, aby osoby te zwolnić ze służby w Wehrmachcie. Jak zauważył prezydent rejencji katowickiej: "Szczególnie jaskrawo wypływa ten fakt w przypadku synów [powstańców], którzy znajdują się w wieku poborowym bądź są już powołani do Wehrmachtu, na froncie zostali już sprawdzeni albo ranni. Stale napływają [w tej sprawie] podania z placówek wojskowych, które stawiają się za takimi żołnierzami". Ostatecznie Niemcy postanowili przyznawać osobom, które nie wypełniły jeszcze ankiety DVL (a kwalifikowały się do IV kategorii) grupę II lub III. Miało to – jak tłumaczono – zapobiec negatywnemu wpływowi na "ducha walki", którą mogłaby przynieść niekorzystna dla żołnierzy decyzja w sprawie obywatelstwa.

Życie w Wehrmachcie

W powojennych relacjach Polaków wcielonych do Wehrmachtu nieustannie powtarza się jeden istotny motyw: podpisując volkslistę nie uważali, że dokonują czynu heroicznego, ale też – nie twierdzili, aby czyn ten okrywał ich hańbą. Bardzo wyraźnie widać to we wspomnieniach Cerafickiego, który służąc w armii Hitlera nie czuł się ani bohaterem, ani ofiarą. "Jeśli czytelnik odniesie wrażenie, że byłem człowiekiem odważnym, to oświadczam, że się myli" – podkreślał we wstępie swojej autobiografii. Uważał – podobnie jak inni poborowi, że jedynie starał się dopasować do zaistniałej sytuacji.

Dopasowanie to okazało się nad wyraz skuteczne, Niemcy uznali bowiem Ślązaków i Pomorzan za wyjątkowo walecznych żołnierzy. Oczywiście panowała też wobec nich nieufność, stąd w Gdańsku i Wrocławiu – kluczowych dla Wehrmachtu okręgach wojskowych, w których rekrutowano Polaków – wydano dowódcom specjalne instrukcje dotyczące żołnierzy z DVL III. W instrukcji wrocławskiej z 1 lipca 1943 r. wyjaśniano: "Jako żołnierze Górnoślązacy według wszystkich frontowych ocen i doświadczeń są oceniani doskonale (…), o ile tylko nie są traktowani ze względu na ich nazwisko lekceważąco i szyderczo. (…) Duma i ambicja w sposób odpowiedni pobudzone, doprowadzą tych ludzi samych do tego, by publicznie prezentować się jako niemieccy żołnierze i rozmawiać tylko po niemiecku". W instrukcji gdańskiej podkreślano natomiast, że "zaufanie wpisanych na DVL III łatwo uzyskać poprzez otwartość, sprawiedliwość i roztaczaną nad nimi opiekę". Jednocześnie intryguje, że Niemcy nie wykluczając przypadków dezercji byli przekonani, iż nie będą one wynikały z wrogości wobec Rzeszy, lecz niejasnego dla żołnierza statusu dotyczącego przyznania mu obywatelstwa.

Obraz kreowany przez niemiecką propagandę był jednak bardzo daleki od rzeczywistości. Poborowi czuli zwykle lęk i niepokój związane z długą rozłąką z rodziną oraz osadzeniem w całkowicie obcym środowisku, jakim był niemiecka armia. Pomimo niemieckich starań przy wyjeździe poborowych śpiewano polskie piosenki, a na Pomorzu znany był nawet przypadek żegnania ich przy akompaniamencie polskiego hymnu. Aby uniknąć tego typu sytuacji, Niemcy zmuszeni byli wkrótce wprowadzić zakaż żegnania rekrutów na dworcach. Z listów poborowych wynika, że przechodzili ciężkie szkolenie wojskowe. Dodatkowo każdy wpisany na DVL III musiał odbyć kurs języka niemieckiego. Pomimo prób asymilacji, antagonizmy polsko-niemieckie były na tyle silne, że niekiedy dochodziło z tego powodu do bójek pomiędzy żołnierzami. Wszelkie różnice zacierały się szybko już po trafieniu na front – zwłaszcza wschodni. Polacy coraz bardziej ulegali antybolszewickiej propagandzie, a ich wolę walki wzmocniły dodatkowo doniesienia o mordzie katyńskim.

Po wojnie

Niektórzy żołnierze zdezerterowali pod koniec wojny do polskich oddziałów, w których nie zawsze chętnie przyznawali, że służyli wcześniej w Wehrmachcie. Od 1943 r., gdy klęska Niemiec zdawała się nieunikniona, dochodziło do coraz większego oporu wobec poboru. Chociaż przed tym okresem sytuacja znacznie utrudniała zdecydowanie się na taki krok, po wojnie służba Polaków w niemieckiej armii traktowana była ( i wciąż jest) jako temat wstydliwy. Zwykle przedstawiano te osoby jako ofiary, co – jak już zostało wspomniane wcześniej – nie zawsze pokrywało się z opiniami samych wcielonych. W pierwszych latach powojennej Polski starano się jednak ten wątek zatajać usuwając np. niemieckie napisy na grobach poległych żołnierzy oraz informacje o przyczynach ich śmierci.

Z czasem wątek Polaków w Wehrmachcie próbowano wpisać w naszą rodzimą martyrologię. Pomorski historyk Konrad Ciechanowski widział w nich mickiewiczowskich Wallenrodów, którzy mieli od środka osłabiać siły wrogiego państwa. Warto zwrócić jednak uwagę, że wielu z poborowych nie wskazywało w powojennych wspomnieniach na postawy patriotyczne, ale zwykłą chęć przeżycia i zapewnienia bezpieczeństwa najbliższym. Bez względu na postawy jakie przyjmowali, jedno jest pewne: skomplikowane losy wcielonych winny dziś służyć wyłącznie historycznym refleksjom, a nie politycznym rozgrywkom.

Adam Gaafar, Wojna Revue

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)