A gdyby to Polska była celem Rosji? Też byłoby "głębokie zaniepokojenie"?
A gdyby to w Polsce pojawiły się zielone ludziki, a rosyjska flota staranowała polski statek, który podpłynąłby zbyt blisko ujścia Zalewu Wiślanego i portu w Bałtijsku? Czy świat wyraziłby coś więcej poza "głębokim zaniepokojeniem" i "najwyższym oburzeniem" oraz wezwaniem "obu stron" do "deeskalacji konfliktu"?
Zmieńmy aktora konfliktu - z Ukrainy na Polskę. Przenieśmy akcję znad Morza Azowskiego nad Bałtyk, z Cieśniny Kerczeńskiej nad Zalew Wiślany, z jedynym ujściem przez terytorium Rosji. Przenieśmy akcję z obwodów donieckiego i ługańskiego na inny obwód – kaliningradzki – i na graniczące z nim polskie województwa warmińsko-mazurskie i podlaskie. A konkretnie na tzw. przesmyk suwalski – wąski pas łączący Polskę z Litwą, spinający terytorium UE i NATO. I rozdzielający odcięty od matuszki Rosji Kaliningrad od sojusznika Kremla – Białorusi.
Coś świta? Może to, że, jak od lat zwracają uwagę stratedzy także samego NATO, ta północna flanka Sojuszu to potencjalnie jeden z najtrudniejszych do obrony punktów zapalnych na mapie Europy? Może to, że polska marynarka jest zbyt słaba, by przeciwstawić się rosyjskiej flocie bałtyckiej? A może to, że jeśli nagle na granicy polsko-rosyjskiej zaroiłoby się od "zielonych ludzików", to wcale nie będziemy w wiele lepszej sytuacji niż Ukraina?
Na papierze wszystko jest w porządku. Należymy od kilkunastu lat do Unii Europejskiej i Paktu Północnoatlantyckiego. Gospodarczo i politycznie wrastamy coraz bardziej w Zachód, jesteśmy bardzo ważnym partnerem handlowym rozdających karty w UE Niemiec. Militarnie sami oczywiście nie jesteśmy w stanie przeciwstawić się Rosji. Na polskiej ziemi mamy jednak rotacyjną obecność amerykańskich żołnierzy, no i jako członka NATO chroni nas art. 5 Paktu Waszyngtońskiego, który głosi, że atak na jednego członka Paktu jest atakiem na wszystkich i spotka się z odpowiedzią Sojuszu.
To ja tylko przypomnę, że Artykuł 5 Paktu Waszyngtońskiego został zastosowany od momentu powstania NATO raz. Kiedy dotyczył kraju, który i tak umiałby się sam obronić przed każdym innym na kuli ziemskiej. Po zamachu na WTC 11 września 2001 roku zastosowali go sami Amerykanie. A w dzień eskalacji rosyjsko-ukraińskiego konfliktu obecny prezydent USA, zamiast wyrazić solidarność z Europą, przypomniał jej o tym, że ma płacić więcej na NATO. No miód nie sojusznik.
A teraz przypomnijmy sobie, co UE zrobiła od 2014 r. przeciwko Rosji? Wprowadziła sankcje gospodarcze oraz listę person non grata w UE – fakt. I tyle. Niemcy w najlepsze budują Gazociąg Północny. Potężne kraje Unii, jak Włochy, otwarcie kontestują antyrosyjski wektor unijnej polityki i same dogadują się z Kremlem. A ktoś wyłamał się z igrzysk olimpijskich w Rosji? Albo z mundialu? No właśnie.
Doskonale pamiętam moment najostrzejszej konfrontacji rosyjsko-ukraińskiej kilka lat temu. Byłem wtedy w Brukseli. Nikomu tam nawet przez myśl nie przyszło jakiekolwiek szybkie militarne wzmocnienie Kijowa. Unijni dyplomaci i europosłowie z krajów zachodniej Europy szermowali odmienianym przez wszystkie przypadki słowem "deeskalacja". To był kolejny sprytny wytrych po "głębokim zaniepokojeniu" i "oburzeniu". Amerykanie wysłali sprzęt, ale żołnierzy nie. Ukraina nie była w NATO i płaciła straszliwy tego koszt. A potem były negocjacje, ale nie w czworokącie Waszyngton-Bruksela-Kijów-Moskwa. Nie, kiedy przyszło do starej dobrej Realpolitik, pokojowy deal, który zresztą wcale nie zakończył hybrydowej wojny, dobity został przez tradycyjne mocarstwa, jak w XIX wieku. Liczyło się zdanie Francji, Niemiec i Rosji. Z tym, że obecnie tylko Rosję z tego grona można by uznać za mocarstwo w aspekcie militarnym.
Ośrodek Studiów Wschodnich uspokaja – słusznie – emocje, podkreślając m.in., że "incydentu ostrzelania i zatrzymania ukraińskich jednostek nie należy odczytywać jako zapowiedzi rosyjskiej agresji militarnej – koszty polityczne nowej fazy konfliktu zbrojnego byłyby wysokie (możliwe dodatkowe sankcje zachodnie, konsolidacja społeczności międzynarodowej oraz antyrosyjska mobilizacja społeczna na Ukrainie), zaś potencjalne korzyści wątpliwe". OSW w komentarzu dodaje: "nie należy oczekiwać, że Rosja podejmie w najbliższym czasie szeroko zakrojoną ofensywę zbrojną przeciwko Ukrainie, która zjednoczyłaby ukraińskie społeczeństwo w obliczu zagrożenia".
I zapewne ma rację. Kremlowi nie zależy na otwartej wojnie, która skończyłaby się niewielkimi zdobyczami terytorialnymi i ponownym zaognieniem relacji z Europą, której pieniędzy potrzebuje.
Ale otwarcie kolejnego mini-fronciku wojenki hybrydowej? A dlaczegóż by nie! Władimir Putin przejechałby prętem po polskiej klatce z politykami i patrzyłby z odległości Kremla, jak nadwiślańskie polityczne piekiełko osiąga niewyobrażalny jeszcze niedawno poziom. Skończyłoby się pewnie na strachu, gorączkowej dyplomacji europejskiej, negocjacjach pokojowych, jakichś polskich ustępstwach militarnych, politycznych i gospodarczych na rzecz Rosji, np. skończyłyby się marzenia o Fort Trump nad Wisłą. Potem zapanowałby "niespokojny spokój". "Zielone ludziki" w mundurach dostępnych w każdym sklepie co jakiś czas reagowałyby na "prowokacje strony polskiej", a okręty Floty Bałtyckiej co jakiś czas pogoniłyby jakiś polski kuter patrolowy "realizując prawo do ochrony swoich granic".
I tak ustępstwo po ustępstwie, incydent po incydencie, manewr po manewrze, prowokacja po prowokacji, Kreml cierpliwie i skutecznie odbudowywałby dawne sowieckie przyczółki i wpływy w Europie Wschodniej.