Świat48 gwałtów na godzinę - ten kraj to piekło dla kobiet

48 gwałtów na godzinę - ten kraj to piekło dla kobiet

Najnowsze dostępne dane wskazują, że w Demokratycznej Republice Konga każdej godziny gwałconych jest 48 kobiet. To ponad 400 tysięcy ofiar rocznie. Sprawcy zazwyczaj pozostają bezkarni, a Kongijki - bez pomocy.

48 gwałtów na godzinę - ten kraj to piekło dla kobiet
Źródło zdjęć: © AP | Pete Muller

30.06.2011 | aktual.: 01.07.2011 12:55

Grupa amerykańskich badaczy posłużyła się informacjami z rządowego spisu zdrowotnego przeprowadzonego w 2007 roku. Na ich podstawie naukowcy oszacowali skalę problemu w DR Konga. Wyniki przedstawili w "American Journal of Public Health". Są szokujące.

O tym, że przemoc seksualna w sercu Afryki jest codziennością, wiadomo było od dawna. Dekady brutalnej kolonizacji i wyzysku, potem lata dyktatorskich rządów, a na końcu krwawa wojna domowa - w państwie o takiej historii ludzie zawsze cierpią.

Jednym z założeń na temat gwałtów w Kongo było to, że są one sprawką zdziczałych partyzantów i żołnierzy, a zdarzają się przede wszystkim w niestabilnych wschodnich prowincjach. Kobiety są tam traktowane jak łupy wojenne. Seks jest nagrodą za walkę i sposobem na poniżenie przeciwnika.

Wyniki ostatnich badań pokazują, że było to uproszczenie. Za co czwarte przestępstwo seksualne odpowiadają nie ludzie z bronią, a cywile. Czasem są to mężowie lub sąsiedzi ofiar. Do gwałtów dochodzi równie często w spokojnej Prowincji Równikowej na zachodzie, jak i w płonącym Północnym Kiwu na wschodzie.

"Przemoc seksualna jest znacznie powszechniejsza, niż sądziliśmy", przyznają autorzy badań. Co gorsza, jest społecznie akceptowana, a na pewno - przemilczana. Gwałciciele, w większości przypadków, nie ponoszą kary za swe czyny.

Przeraża także rozmiar problemu. Raporty ONZ podawały do tej pory, że w DR Konga dochodzi do 16 tysięcy gwałtów rocznie. Bazowały na statystykach policyjnych i danych ze szpitali. Amnesty International mówiło o 40 tysiącach. Autorzy najnowszego badania twierdzą, że prawdziwa liczba przekroczyła 400 tysięcy. To około 1150 ofiar dziennie. - Ale to i tak ostrożne wyliczenia, ponieważ wielu przestępstw ciągle się nie zgłasza z powodu stygmatyzacji, wstydu i przeświadczenia o bezkarności sprawców - powiedziała BBC dr Amber Peterman, szefowa zespołu naukowców.

Odwrócić wzrok

Konflikt w DR Konga był najkrwawszym od końca drugiej wojny światowej. A właściwie - ciągle jest. Chociaż oficjalnie zakończył się w 2003 roku, walki nadal trwają. Są zacięte, brutalne i zdecydowanie zbyt częste, by mówić o jakimkolwiek pokoju.

Ale chociaż przez ostatnie kilkanaście lat zginęło w Kongu ponad 5,5 miliona osób, świat przez długi czas całkowicie ignorował tę tragedię. Kiedy w mediach co i rusz mówiono o Kosowie, Afganistanie czy Darfurze, w Demokratycznej Republice z powodu wojny umierało 45 tysięcy ludzi miesięcznie. W większości były to dzieci do piątego roku życia. W wieczornych wiadomościach rzadko jednak o tym wspominano.

Aktywiści, którzy chcieli nagłośnić koszmar Konga, nie potrafili zainteresować tym tematem stacji telewizyjnych. Nic dziwnego. Opinia publiczna chce śledzić konflikty, które potrafi pojąć; takie, w których podział na dobrych i złych jest jasny, a geneza i rozwiązanie - wystarczająco proste. Wojna w DR Konga była zupełnie inna. W kongijskiej dżungli walczyło osiem państw, około 50 organizacji partyzanckich i jeszcze więcej grup etnicznych o skomplikowanej historii. Biły się o władzę, minerały, prestiż; z chwilowości, w zemście lub w samoobronie. W kraju panował głód, w zatłoczonych obozach dla uchodźców i przesiedleńców wybuchały zarazy, z dymem szły kolejne wioski. Jeden lud cierpiał, a za chwilę sam mordował. Raz rządowi żołnierze ochraniali miasteczko przed rebelianckim atakiem, a za moment gwałcili jego mieszkanki.

Jak opisać takie piekło? Jak przedstawić je w 30-sekundowym filmie, wytłumaczyć w krótkim artykule, uchwycić na fotografii? W zawiłościach kongijskiej wojny gubili się eksperci i dziennikarze. Przypadkowy obserwator nie miał szans go zrozumieć. Media na całym świecie odpuściły więc sobie Kongo.

Przełom nastąpił w 2007 roku. Wtedy to koalicja organizacji praw człowieka, ze wspieranym przez hollywoodzkie gwiazdy Enough Project na czele, postanowiła zmienić swoją nieskuteczną strategię. Aktywiści zrezygnowali z prób pokazania pełnego spektrum kongijskich nieszczęść. Zamiast tego skupili się na dwóch plagach: "krwawych minerałach" oraz przemocy seksualnej. Był to strzał w dziesiątkę. Nowa kampania przemówiła do zachodniego - zwłaszcza amerykańskiego - odbiorcy. Zainteresowanie tematem wzrosło, podobnie jak liczba darczyńców. W kongijską sprawę zaangażowały się najsłynniejsze nazwiska: Ben Affleck, Angelina Jolie czy Javier Bardem.

Publiczna presja zmusiła Kongres USA do zainteresowania się kryzysem w Demokratycznej Republice. Wielu polityków, w tym ówczesny senator Barack Obama, zajęło się tworzeniem ustawy, która miałaby chociaż trochę poprawić los Kongijczyków. I być może coś się uda w tej kwestii osiągnąć. W tym roku w Stanach w życie wejdzie tzw. akt Dodd-Frank Wall Street, który mocno zaostrzy przepisy dotyczące importu minerałów mogących pochodzić z obszarów wojennych. Ma to ukrócić proceder pośredniego sponsorowania okrutnych watażków przez koncerny wykupujące kongijskie bogactwa naturalne.

Kwestia tysięcy gwałtów przyciągała do tej pory mniej uwagi niż "krwawe minerały". Wyniki badań opublikowanych w "American Journal of Public Health" mogą to zmienić. W anglojęzycznej prasie wywołały już poważną dyskusję na ten temat. A niewątpliwie jest o czym mówić.

Porażka

We wschodnich prowincjach, szczególnie w Północnym i Południowym Kiwu, od lat grasują rozmaite bojówki. Większość z nich nie przestrzega żadnych zasad. Odczłowieczeni przez lata ukrywania się w tropikalnym lesie, partyzanci regularnie napadają na niechronione wioski. Bez skrupułów plądrują, palą i mordują. Gdy gwałcą, to nierzadko w grupach i z użyciem kolb karabinów i kijów.

Wojsko niewiele robi, by temu zapobiec - jest źle wyszkolone, niezdyscyplinowane i brakuje mu sprzętu. Żołnierze sami bywają gwałcicielami, zwłaszcza gdy wkraczają do miejscowości podejrzanych o wspieranie wrogów. Nie jest to zaskoczeniem. Wielu mundurowych to byli rebelianci, którzy w wyniku umów z rządem zostali wcieleni do armii. Przynieśli za sobą stare przyzwyczajenia.

Zgwałcone kobiety znajdują się w tragicznej sytuacji. Mają nie tylko rany psychiczne, ale i bardzo poważne uszkodzenia ciała. Stan kongijskiej służby zdrowia jest fatalny, więc lekarze przeważnie nie są w stanie przeprowadzić bardziej skomplikowanych operacji. Pomoc psychologiczną uzyskują tylko te ofiary, które mają szczęście spotkać pracowników organizacji humanitarnych.

Co gorsza, skrzywdzone kobiety niekiedy zostają zupełnie same. Ich sąsiedzi spoglądają na nie z mieszaniną odrazy i zawstydzenia, a mężowie opuszczają. - Mówią: "nie mogę więcej patrzeć na moją żonę". Za każdym razem, gdy ją widzą, widzą kogoś, kogo nie potrafili ochronić - wyjaśniła w rozmowie z BBC Jocelyn Kelly z Harvard Humanitarian Initiative. - Czują się jak przegrani i nie potrafią sobie poradzić z tym inaczej, niż odrzucając małżonkę i zaczynając od nowa.

Bezkarność

Jak jednak wytłumaczyć skalę przemocy seksualnej w spokojniejszych częściach kraju?

Kongijskie społeczeństwo jest bardzo patriarchalne. To świat zdominowany przez samców. Rola kobiety ogranicza się do rodzenia dzieci i usługiwania mężczyznom. A seks jest traktowany jak jedna z usług. - Podejście jest takie, że seks to święte prawo mężczyzny i nie ma sposobu, by go nie dostał, gdy ma ochotę - stwierdziła Jocelyn Kelly. Kongijczycy biorą zatem to, co chcą. Jeśli trzeba, również siłą.

Prawo nie odstrasza gwałcicieli. Mimo wprowadzenia wielu zaostrzeń w 2006 roku, nadal jest bardzo nieskuteczne. Kodeks automatycznie definiuje dziś seks z osobą poniżej 18. roku życia jako gwałt. Jednocześnie zezwala na zawarcie małżeństwa w wieku 15 lat, co jest w Kongo normą. - Społeczeństwo, a nawet sędziowie, nie uznają nowych praw, bo są niedostosowane do kongijskiej kultury i realiów - powiedziała agencji IRIN Marie Josée Mijinga ze Stowarzyszenia Sędzin.

Chociaż policja ma obowiązek rozpoczęcia dochodzenia w ciągu 30 dni od otrzymania powiadomienia o gwałcie, w praktyce wygląda to inaczej. W zeszłym roku, według ONZ, w Południowym Kiwu zajęto się jedynie co trzecią sprawą. Problemy finansowe są głównym utrudnieniem. Policji brakuje wszystkiego - samochodów, paliwa, sprzętu biurowego. - Jeśli policjant nie ma nawet długopisu do pisania, to nie może prowadzić śledztwa czy pojechać w teren, by zbierać dowody - wyjaśniała Mijinga.

Według niektórych danych, zaledwie jedna na dwadzieścia ofiar zgłasza przestępstwo. Jest ku temu wiele przeszkód. Po pierwsze - pieniądze. Urzędnicy - od mundurowych po sędziów - często domagają się opłat związanych z "kosztami dochodzenia". Po drugie - sprawcy, jeśli już staną przed sądem, dostają zazwyczaj bardzo niskie wyroki. Kobiety obawiają się, że po wyjściu z więzienia ich ciemiężyciele mogliby się mścić za "donos".

Trzecim powodem jest wstyd. W kulturze Bantu zgwałcona kobieta uważana jest za nieczystą. Wiele z nich woli więc milczeć, by uniknąć potępienia. Niekiedy posuwa się to jeszcze dalej. - Tradycyjni wodzowie wiosek albo seniorowie rodów widzą poślubienie młodej dziewczyny przez jej oprawcę za swego rodzaju odkupienie win - opowiadała reporterowi IRIN sędzina Epiphane Zoro. - Czasem nawet takie rozwiązanie wybiera ofiara. Woli to od zniesławienia, a szans na inne małżeństwo praktycznie już nie ma, bo nie jest dziewicą - dodała.

Czy można wyobrazić sobie większe zwycięstwo gwałciciela?

Michał Staniul, Wirtualna Polska

Czytaj również blog autora: Blizny Świata!

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)