1800 utajnionych zdjęć ze Smoleńska
Maciej Lasek, wiceszef komisji Millera potwierdza sensacyjne ustalenia Faktu. Rząd ma nigdy nieujawnione dotąd dowody w sprawie katastrofy.
06.05.2013 | aktual.: 07.05.2013 11:00
Rządowa komisja ministra Millera zakończyła swoje prace i ogłosiła swój raport. Rząd ma swojego rzecznika i może odpowiadać na zarzuty opozycji w sprawie Smoleńska. Po co więc pański zespół? Czy ma się zajmować?
- Zespół ma przypominać i tłumaczyć przyczyny, które doprowadziły do katastrofy samolotu Tu-154M. Ma stanowić przeciwwagę dla wszystkich teorii, które nie mają pokrycia w faktach, a pojawiają się w przestrzeni publicznej. Jest to odpowiedź na zapotrzebowanie nie tylko opinii publicznej, ale również dziennikarzy, żeby przypominać ustalenia komisji ministra Jerzego Millera.
Wielokrotnie zarzucano nam, że nie reagując na teorie nie oddające prawdziwego przebiegu katastrofy, oddajemy pole i traci na tym prawda. Dlatego musimy przypomnieć, co było przyczyną katastrofy. Przypomnieć to w sposób nie taki, jak zrobiliśmy ogłaszając raport, ale zrozumiały dla osób które nie muszą znać się na niuansach badania wypadków lotniczych. Zrobiliśmy materiał dla ekspertów, dla środowiska lotniczego. Środowisko lotnicze w pełni zaakceptowało nasz raport, gdyby go nie zaakceptowało, nie przyjęłoby wszystkich zaleceń profilaktycznych. Gdyby przyjąć to, co próbuje nam wmówić zespół parlamentarny Antoniego Macierewicza, teorię, która mówi o dwóch wybuchach, żadne zmiany w transporcie najważniejszych osób w państwie by nie nastąpiły.
Nie czuje Pan, że został rzecznikiem rządu na państwowej posadzie i z niezłą pensją?
- Nie jestem i nigdy nie byłem rzecznikiem żadnego rządu. Jestem specjalistą od badania wypadków lotniczych a nie politykiem. Od początku mojej pracy w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych zmieniło się pięć rządów. Nigdy nie miało to wpływu na pracę komisji. Czuję się natomiast rzecznikiem raportu. Raport nie miał swojego rzecznika. Raport ogłaszała komisja, która zgodnie z przepisami zakończyła swoja pracę, nie było żadnego ciała, które mogłoby przypominać nasze ustalenia. Kiedyś uważałem, że to nie jest nasza rola, bo rola ekspertów powinna ograniczać się do tego, że zbiorą fakty i dowody, przeprowadzą analizę, ustalą przyczyny katastrofy i zaproponują profilaktykę. Natomiast, co się okazało? Że tego typu idealistyczne podejście członków komisji, także moje, okazało się błędem.
Nie przypuszczałem, że pojawią się i u części ludzi znajdą posłuch te wszystkie teorie związane z helem, sztuczną mgłą czy wybuchami, które nie wiadomo, kiedy miały nastąpić. Popełniliśmy błąd nie dementując tych najdziwniejszych teorii, co pozwoliło na ich propagowanie. Zapoznałem się z różnymi opracowaniami zespołu parlamentarnego, ekspertów, którzy wspierają Antoniego Macierewicza i muszę stwierdzić, że teorie te sobie przeczą. W ramach wypowiedzi dwóch ekspertów mamy dwa różne przekazy zupełnie do siebie nie pasujące pod względem zarówno miejsca, czasu, jak i przebiegu. Osoby związane z Antonim Macierewiczem nawet nie są zgodne co do tego, w którym momencie hipotetyczne wybuchy miałyby nastąpić. Jeżeli z tamtej strony nie można przygotować spójnej hipotezy to znaczy, że cała ta akcja jest zaplanowana jako typowa dezinformacja, a nie jako chęć wyjaśnienia okoliczności katastrofy.
Opowiada pan o sobie jako o niezależnym ekspercie i rzeczniku raportu. Ale film Anity Gargas o wątpliwościach dotyczących katastrofy, komentował pan, mówiąc o środkach na potencję, a z propozycji dyskusji z ekspertami Macierewicza pokpiwał pan, proponując „zapasy w kisielu”. Rzecznikowi raportu tak wypada?
- Jeżeli telewizja publiczna zdecydowała się na emisję dwóch filmów w ramach misyjności, a po pierwszym filmie jest 15-minutowy blok reklam i 3 –minutowa dyskusja ekspertów, potem drugi film, znowu blok reklamowy i trzy minuty rozmowy, reklamy i rozmowy kolejnej grupy zaproszonych gości, to ja mam wątpliwość w to misyjne przesłanie. Moja niewinna prowokacja – komentarz o jednej z wyemitowanych po filmie reklam – spotkała się z falą krytyki niektórych środowisk. Ale gdy pewne osoby publicznie nazywają członków komisji zdrajcami, jedna pani poseł porównuje komisję Millera do komisji Burdenki (komisja Nikołaja Burdenki kłamała nt. zbrodni katyńskiej)
, a pan poseł Antoni Macierewicz na posiedzeniu komisji sejmowej nazywał nas zaprzańcami, to jakoś żadnych głosów oburzenia nie słyszałem – jak widać takie wypowiedzi stały się chyba standardem wypowiedzi publicznej.
To zamiast opowiadać o zapasach w kisielu niech pan się po prostu spotka z ekspertami Macierewicza. Uchylanie się od takiej konfrontacji budzi jednoznaczne podejrzenia: boicie się, nie macie argumentów i nie obronicie swojego raportu. Dlaczego nie usiądziecie naprzeciwko i nie pokażecie: to i to się nie zgadza, te obliczenia czy symulacje są błędne itd.?
- Wielokrotnie mówiłem, że rozmowa ekspertów, bez polityków jak najbardziej powinna się odbyć. Bez polityków, na neutralnym gruncie, na warunkach, na które obie strony się zgodzą. Mało kto wie, że pierwsza taka dyskusja, debata z ekspertami Antoniego Macierewicza o katastrofie smoleńskiej była planowana na czerwiec ubiegłego roku. Niestety, nie doszło do takiego spotkania. Wielokrotnie powtarzałem i powtarzam: jesteśmy jak najbardziej za rozmową ekspertów, ale nie za medialnym show. Debata taka mogłaby się odbyć np. w Polskiej Akademii Nauk, co zresztą proponuje prezes PAN prof. Michał Kleiber. Takiego spotkania nie wykluczam. Ale sam poseł Macierewicz wielokrotnie mówił, że o takiej debacie nie ma mowy. Nie zakładam złej woli u ludzi, którzy mają inne poglądy. Uważam, że często inny pogląd wynika po prostu z braku danych do wyciągnięcia wniosków. Myślę, że gdyby eksperci Antoniego Macierewicza spotkali się z nami na takiej zamkniętej debacie, gdzie punkt po punkcie wyjaśnilibyśmy im, że ich teorie nie
wytrzymują konfrontacji z faktami, zmieniliby zdanie. Może tego właśnie boi się pan poseł Antoni Macierewicz - spokojnej rozmowy ekspertów poddanej ocenie niezależnego środowiska naukowego o ogromnym autorytecie.
W raporcie Millera, nad którym także pan pracował, jest mnóstwo niedoróbek. Nawet nie zbadaliście wraku tupolewa na obecność materiałów wybuchowych. Oparliście się jedynie na opinii Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii, który wykluczył materiały wybuchowe, nie badając szczątków maszyny, a jedynie rzeczy ofiar. Jak pan odpowie na takie zarzuty?
- Przy badaniu katastrof lotniczych ocenę przebiegu całego zdarzenia przeprowadza się na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, wbrew temu, co się nam próbuje wmówić, że zawsze przeprowadza się rekonstrukcję wraku – przeprowadza się je niezwykle rzadko. Wraków obu Ił-ów nie zrekonstruowano, boeinga heliosa, który rozbił się w Grecji, także nie. Przede wszystkim ocenia się ślady, jeżeli ślady takie są widoczne. Komisja to wykonała. Sporządza się bardzo dokładną dokumentację wszystkich przeszkód, z którymi zderzył się samolot – pierwsze przeszkody, w które uderzał Tu-154 M znajdowały się jeszcze przed brzozą. Następnie określa się konfigurację zderzenia z ziemią – czyli bada się ślady na ziemi oraz rozrzut elementów samolotu. Potem idzie się dwutorowo: jedna grupa analizuje zapisy z rejestratorów parametrów lotu oraz głosów. Jeżeli są zapisy – bo nie zawsze są np. w pierwszej katastrofie Ił-a 62 rozpadający się silnik odciął zasilanie i ostatnich sekund nie udało się odtworzyć. Druga grupa dokonuje oględzin wraku
samolotu z określeniem konfiguracji, elementów sterowania samolotu, uszkodzeń silników itp. Te wszystkie prace zostały przez naszą komisję wykonane, udokumentowane i zarchiwizowane. Pozwoliły nam na spójne przedstawienie przebiegu katastrofy. Badanie wypadku lotniczego prowadzone jest do momentu, do którego zebrany materiał pozwala na określenie przyczyn wypadku.Jeśli chodzi o trotyl, to prokuratura wojskowa jeszcze nie uzyskała wiarygodnej ekspertyzy pozwalającej na stwierdzenie, czy na szczątkach samolotu znajdowały się materiały wybuchowe, czy nie. Dlatego ciągle poruszamy się w jakimś hipotetycznym temacie. Według oświadczenia prokuratury czujniki reagowały również podczas badania bliźniaczego Tu-154M nr 102, który stacjonuje w Mińsku Mazowieckim czyli samo wykrycie śladów materiałów wybuchowych nie świadczy o tym że był wybuch.Nasze badania wykluczyły wybuch jako przyczynę katastrofy. Jeżeli doszłoby do wybuchu trotylu na pokładzie tupolewa musiałaby się wytworzyć temperatura ok. 3 tys. stopni. To
bardzo wysoka temperatura, w której dural – który jest podstawowym elementem konstrukcyjnym metalowych samolotów – się po prostu topi. Takich nadtopień na szczątkach wraku koledzy, którzy byli na miejscu, nie stwierdzili - zarówno na skrzydle, które odpadło, a na którym są ślady zderzenia z brzozą, jak również na elementach kadłuba. Kolejnym elementem, który sprawdza się ustalając, czy doszło do wybuchu, jest zapis z rejestratorów. W samolocie rejestrowane jest tzw. ciśnienie różnicowe – co pół sekundy rejestrowane jest, na ile różni się ciśnienie wewnątrz kabiny, bo samolot jest zahermetyzowany, od ciśnienia na zewnątrz samolotu. Jeżeli nastąpiłby wybuch, w zapisie zarejestrowałby się jego efekt, czyli wzrost ciśnienia. Wybuchowi towarzyszy bowiem skok ciśnienia czyli fala ciśnieniowa – każdy z pewnością widział, jak przebiega eksplozja, która coś niszczy. Za to niszczenie odpowiada właśnie fala ciśnieniowa.
Otóż rejestrator parametrów lotu nie zarejestrował skoku ciśnienia w tupolewie. Nie odnotowano żadnego, choćby najmniejszego zawahania ciśnienia. Kolejna rzecz, którą się bada, to zapis rejestratora głosu. Odgłos wybuchu bowiem zostałby zarejestrowany na rejestratorze głosu przez mikrofony, które znajdowały się w kokpicie. Nic takiego nie zostało zarejestrowane. Mówię to opierając się nie tylko na ekspertyzie wykonanej dla naszej komisji przez Centralne Laboratorium Kryminalistyki, ale i na opinii sporządzonej przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych na potrzeby prokuratorskiego śledztwa. I kwestia ostatnia: świadkowie i ich zeznania. Żaden ze świadków, którzy znajdowali się na lotnisku nie wspomina nic o huku, jaki towarzyszyłby wybuchowi. Pilot Jak-a, pan Artur Wosztyl, który był na lotnisku mówił, że usłyszał odgłos zwiększającej się pracy silników samolotu, a po chwili – uderzenie i cisza. Jeżeli z tej odległości, w której się znajdował słyszał odgłos zwiększającej się pracy silników, tym bardziej
słyszałby eksplozję.
Eksperci Antoniego Macierewicza zarzucili ostatnio waszej komisji, że dokonaliście po prostu fałszerstwa nagrań z czarnych skrzynek: na nagraniu zamiast całej komendy „pull up” nagrane jest tylko „pull”, a komendę tę system generuje automatycznie. Ponadto zapisy z czarnych skrzynek różnią od zapisu skrzynki ATM o 2 sekundy. Czy sfałszowaliście nagrania, a co za tym idzie stenogramy?
- Komisja żadnych zapisów nie fałszowała. Wykazał to także krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych im. Sehna, który jednoznacznie stwierdził, że zapis jest autentyczny i nie nosi śladów manipulacji, czy sfałszowania. Jeżeli mówimy o momencie nagrania, na które powołują się eksperci zespołu Antoniego Macierewicza, to w naszym stenogramie są trzy kropki, a stenogramie instytutu Sehna jest to określone jako interferencja, czyli nałożenie się różnych dźwięków. Co do zarzutu o różnicę w zapisie rejestratora ATM i tzw. czarnych skrzynek, to jest to pomylenie pojęć. Rejestrator ATM jest rejestratorem eksploatacyjnym, a czarne skrzynki są rejestratorami katastroficznymi. Katastroficzne przestają działać w momencie, gdy odcinane jest od nich napięcie, czyli rejestrują na taśmie magnetofonowej wszystkie parametry do momentu zaniku napięcia. Rejestrator eksploatacyjny – czyli ten ATM – żeby móc zapisać więcej informacji buforuje najpierw te same dane, czyli wczytuje je do pamięci ulotnej. Następnie dokonuje ich kompresji
i dopiero zapisuje je do pamięci nieulotnej. W momencie, gdy następuje zanik napięcia to dane, które są w buforze znikają, bo nie zostały zapisane. I stąd wynika różnica.
Z naszych informacji wynika, że państwa komisja ma materiały, w tym zdjęcia, które nie zostały nigdy opublikowane, nie były dołączone do raportu. To prawda?
- Zawsze zebrany przez komisje badania wypadków lotniczych materiał jest znacznie bogatszy niż ten, który jest publikowany. Publikowany jest tylko taki, który jest niezbędny do tego, żeby w raporcie określić przyczyny wypadku i zalecenia profilaktyczne. Komisja posiada dużo więcej materiałów, niż te upublicznione w raporcie. To ok. 1800 zdjęć i inne materiały. Materiały te co do zasady są nieujawniane i przekazywane w archiwum. Jeżeli nie pojawiają się nowe fakty, które spowodowałyby wznowienie prac komisji, to materiały te pozostają w archiwum.
Naraża pan komisję na zarzut, że ukrywacie dowody?
- Być może takie zarzuty padną. Ale proszę pamiętać o jednej kwestii: komisja badając wypadek lotniczy daje osobom, z którymi rozmawia np. świadkom lub osobom związanym z organizacją lotu, gwarancję, że wiele kwestii pozostanie poufnych, że za to, co powiedzą komisji, nie zostaną np. ukarani. Bo nam chodzi jedynie o poprawę bezpieczeństwa lotów, a do tego niezbędna jest szczerość. Inaczej jest w przypadku prokuratorskiego śledztwa, gdzie prokuratura szuka winnych a prawa przesłuchiwanych osób opisuje kpk. I dlatego nasze postępowania prowadzone są rozdzielnie. Zgodnie z prawem, członków komisji nie można powołać jako biegłych ani przesłuchiwać jako świadków, aby wiedza, którą powzięli w trakcie badania w celach profilaktycznych nie została wykorzystana w procesie karnym. Takie zasady obowiązują w badaniach wypadków lotniczych na całym świecie.
Polecamy wydanie internetowe Fakt.pl:
Kwaśniewski idzie na operację. Boli go...