100 dni Trumpa: między chaosem a kursem na ścianę [OPINIA]
Chyba nawet najstarsi komentatorzy nie pamiętają amerykańskiego prezydenta, który w trakcie pierwszych stu dni swojej kadencji generowałby tyle krzyczących nagłówków, pasków oraz "łamiących wiadomości" w telewizji i portalach internetowych, co Trump - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Za sprawą obecnego prezydenta amerykańskie media przypomniały sobie cytat z zapomnianego w nich raczej od dawna Lenina: "są całe dekady w których nie dzieje się nic, a po nich nadchodzą tygodnie, w których dzieją się całe dekady".
Z całą pewnością za sprawą powrotu Trumpa do Białego Domu historia przyspieszyła. Jednocześnie nie wiemy, gdzie i jak daleko ostatecznie zabierze nas to przyspieszenie. Druga administracja Trumpa nieustannie się bowiem miota. Prezydent biegnie pięć kroków w przód, po czym robi trzy wstecz. Albo skacze cztery kroki w boki i robi dwa kroki na ukos. Amerykanie w opublikowanym w zeszłym tygodniu sondażu "New York Timesa" i Siena College, pytani o to, jakim jednym słowem można najlepiej opisać drugą kadencję Trumpa najczęściej (66 proc.) wskazywali "chaotyczna". Trudno nie zgodzić się z werdyktem ankietowanych.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wymowne słowa Trumpa o Krymie. "Oddali go bez jednego wystrzału"
Prezydentowi nie udało się zrealizować swoich kluczowych obietnic. Nie wynegocjował pokoju w Ukrainie ani nowych, znacznie korzystniejszych dla Stanów porozumień handlowych. Jego drugie sto dni z całą pewnością nie wyglądają jak początek okresu wielkiej gospodarczej pomyślności i bogactwa spływającego do każdego amerykańskiego domu – co obiecywał w kampanii rodakom. Cena jajek co prawda spadła, ale wojna celna z Chinami może wkrótce wywołać taki szok inflacyjny, że drożyzna z czasów pandemia będzie wydawała się bajką.
Otworzyć wszystkie fronty
Nie można przy tym zarzucić Trumpowi, że nie próbował w ciągu pierwszych stu dni zrealizować jak najwięcej ze swojej agendy. Wręcz przeciwnie, otworzył wszelkie możliwe fronty. Od pierwszego dnia wypowiedział wojnę temu, co republikanie nazywają "państwem administracyjnym" – wszystkim względnie niezależnym od bieżącej polityki rządowym agencjom Trump wysłał przeciw nim Elona Muska i Departament Efektywności Rządu (DOGE), który, zainspirowany ekscentrycznym prezydentem Argentyny Javierem Mileim, obiecał obciąć przerośnięte amerykańskie państwo przy pomocy piły łańcuchowej.
Nowa administracja od pierwszego dnia znajduje się też na wojennej stopie z mediami głównego nurtu, które, jak przekonany jest Trump, mają być uprzedzone wobec republikanów i rugować konserwatywne głosy.
Czasem wojna ta przybiera pozornie mało poważne, wręcz groteskowe formy – jak odebranie agencji Associated Press dostępu do Białego Domu i prezydenta w reakcji na to, że wbrew prezydenckiemu rozporządzeniu wykonawczemu w swoich materiałach ciągle używa nazwa Zatoka Meksykańska, a nie Amerykańska. Niektóre przypadki są znacznie poważniejsze, jak wojna prezydenta z telewizją CBS i jej flagowym programem informacyjnym "60 minut".
Już jesienią zeszłego roku Trump pozwał stację na 10 mld dol. za wywiad, jaki wyemitowała z Kamalą Harris. Zdaniem Trumpa wywiad miał charakter dezinformacji, mającej bezprawnie wpłynąć na wynik wyborów. W kwietniu Trump zirytował się na to, jak program przedstawiał jego politykę w sprawie Ukrainy i Grenlandii. Publicznie naciskał na nominowanego przez siebie szefa Federalnej Komisji Łączności (FCC) – instytucji regulującej wykorzystanie częstotliwości radiowych i telewizyjnych – by ukarała CBS maksymalnymi karami. FCC musi też wydać zgodę na planowaną fuzję Paramount Global – medialnego giganta kontrolującego CBS – i Skydance Media. Jak donosi "The Guardian", Paramount chce ułożyć się z Trumpem, co nie tworzy atmosfery, w której dziennikarze programów jak "60 minut" mogliby swobodnie patrzeć na ręce działalności Trumpa.
Prezydent poszedł też na wojnę z innymi instytucjami, które republikanie od lat przedstawiali jako wrogie im bastiony lewicy – uniwersytetami. Grożąc wycofaniem federalnego wsparcia Trump próbuje uzyskać wpływ na to, kogo uniwersytety zatrudniają i na nauczane przez nie treści. Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku ugiął się przed jego presją, Harvard odmówił, za co został ukazany zamrożeniem ponad 2 mld dol. rządowych grantów.
W wojennym trybie administracja prowadzi też swoją politykę migracyjną. Nowy sekretarz stanu Marco Rubio udał się w swoją pierwszą wizytę zagraniczną do Ameryki Środkowej, by wynegocjować z prezydentem Salwadoru Nayibem Bukele zgodę na osadzenie deportowanych z USA nielegalnych migrantów w słynącym z drastycznych warunków salwadorskim więzieniu. Wkrótce ruszyły deportacje, przeprowadzane z ostentacyjną brutalnością, bez oglądania się na prawo do uczciwego procesu i inne względy prawne. Próbują ograniczać je sądy, co uczyniło z nich kolejny obiekt ataku prezydenta.
Tylko chaos chroni Stany przed orbanizacją?
Ekipa, przy pomocy której Trump toczy wszystkie te wojny jest tyleż zdeterminowana, co często niekompetentna, pozbawiona pojęcia o tym, jak działa amerykańskie państwo. Często potyka się więc o własne nogi, a jej działania wyglądają jak komedia omyłek. Jak się okazało, np. list zawierający oburzające, naruszające autonomię uczelni żądania wobec Harvardu został wysłany przez prezydenckich urzędników … przez pomyłkę. Niemniej jednak Harvard został realnie ukarany finansowo, gdy zareagował publicznie na pomyłkowo wysłaną korespondencję.
Działania ludzi Trumpa przynoszą jednak realne szkody. Rozmontowanie Agencji Stanów Zjednoczonych ds. Rozwoju, zajmującej się pomocą humanitarną oraz wsparciem dla społeczeństwa obywatelskiego na całym świecie, poważnie uderza w soft power Stanów, możliwości dyskretnego wpływania na sytuację w wielu miejscach globu, wreszcie w programy realnie wspierające ważne humanitarne programy czy środowiska demokratyczne. Cięcia w administracji skłonią wielu utalentowanych, oddanych pracy państwu urzędników do wniosku, że w najbliższych latach nie mają czego szukać w sektorze publicznym i lepiej przenieść się do prywatnego – co negatywnie odbije się na sprawności działania amerykańskiego państwa.
Brutalność służb granicznych nie tylko odstrasza potencjalnych nielegalnych migrantów, ale też turystów – co oznacza wymierne finansowe straty dla sektora ważnego w gospodarce kilku stanów. Wreszcie to, co dzieje się wokół uniwersytetów sprawi, że najbardziej utalentowani uczeni dwa razy zastanowią się zanim przyjmą propozycję prowadzenia badań w Stanach – a Stany dla utrzymania swojej hegemonii potrzebują ściągać najlepsze talenty z całego świata.
Jednocześnie chaos i niekompetencja ludzi Trumpa wydają się często ostatnią barierą przed orbanizacją Stanów. Bo nie można mieć wątpliwości, że do tego dąży Trump w drugiej kadencji. Republikanin i jego otoczenie chcą przebudować amerykański ustrój, tak by maksymalnie skoncentrować władzę w rękach prezydenta, osłabić wszelkie kontrolujące i ograniczające ją instytucje: od niezwisłych sądów, przez niezależne agencje, po patrzące Białemu Domowi na ręce wolne media i uniwersytety zdolne produkować krytyczną wiedzę na temat tego, jak naprawdę wygląda społeczeństwo.
Ta maksymalnie skupiona w Białym Domu władza z jednej strony miałaby chronić biznesowe interesy darczyńców Trumpa – dlatego DOGE bierze na cel takie instytucje jak Consumer Financial Protection Bureau, zajmujące się ochroną praw konsumentów sektora finansowego – z drugiej urządzałaby ideologiczne igrzyska, obsługujące emocje radykalnie prawicowej bazy. Administracja już je urządza, wydając rozporządzenie, że "istnieją tylko dwie płcie", czy zrywając z praktykami mającymi zagwarantować płciową i rasową różnorodność w praktykach zatrudnienia w rządowych instytucjach.
Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi
Chaos rządzi też polityką zagraniczną nowej administracji. Emma Ashford, komentatorka poświęconego polityce zagranicznej pisma "Foreign Policy", próbowała niedawno analizować, jaka właściwie doktryna rządzi polityką zagraniczną obecnego prezydenta. Przyglądała się trzem możliwym koncepcjom, dochodząc do wniosku, że żadna z nich w pełni nie wyjaśnia tego, co robi prezydent. Być może, konkludowała, polityka pierwszych stu dni jest efektem walk wewnątrz trumpowskiego obozu między "realistami" pragnącymi resetu z Rosją i ograniczenia międzynarodowych zobowiązań Ameryki, a starym republikańskim establishmentem pragnącym bardziej tradycyjnej republikańskiej polityki, z jastrzębim podejściem wobec Rosji i Iranu. Trump miałby w myśl tej hipotezy podejmować decyzje w zależności od tego, która z frakcji w danym momencie znajdzie się bliżej prezydenckiego "tronu".
Chaos widać w dwóch kluczowych dla polityki światowej Trumpa obszarach: celnym i w sprawie wojny z Rosją. Trump wielokrotnie miotał się w sprawie ceł. 1 lutego ogłosił 25 proc. cła na większość produktów z Kanady i Meksyku, po czym dwa dni później zawiesił je na 30 dni. 4 marca większość ceł wobec tych dwóch państw wchodzi w życie, by znów zostać zawieszonymi dwa dni później. 2 kwietnia Trump ogłosił "dniem wyzwolenia", obkładając wszystkich partnerów Stanów cłami na podstawie budzącego zdumienie ekspertów wzoru. Po kilku dniach bezprecedensowych spadków cen akcji i problemów na rynku amerykańskich papierów dłużnych Trump zawiesił większość ceł, poza "bazową" stawką 10 proc. dla większości partnerów oraz zaporowym cłem na produkty z Chin.
Trump przekonuje, że toczą się rozmowy z Chinami nad nowym porozumieniem, Pekin zaprzecza. Jak donoszą media, ciężko idą też negocjacje z pozostałymi partnerami handlowymi. Niewykluczone, że zamiast nowego, korzystniejszego dla Stanów porządku handlowego, efektem ceł Trumpa będzie gospodarcze załamanie wynikające wyłącznie ze złej polityki gospodarczej rządu.
Podobnie chaotyczne jest postępowanie prezydenta w sprawie Rosji i Ukrainy. Po konfrontacji z Zełenskim w Białym Domu można było odnieść wrażenie, że Trump porzuca Ukrainę i stawia na reset z Rosją. Od tego czasu Trump zachowywał się jednak jakby kilkakrotnie zmieniał zdanie w kwestii tego, kto tak naprawdę odpowiada za wojnę w Ukrainie i jest dziś barierą dla pokoju.
Można przypuszczać, że Trumpowi bardzo zależało, by w ciągu pierwszych stu dni ogłosić jakieś porozumienie między Rosją a Ukrainę i przedstawić się światu jako globalny lider, który zakończył wojnę, do jakiej doszło wyłącznie przez niekompetencję Bidena. Wynegocjowanie porozumienia do wtorku jest jednak bardzo mało prawdopodobne. W niedzielę sekretarz Stanu Marco Rubio mówił, że w tym tygodniu Trump ma podjąć decyzję, czy kontynuować rozmowy w sprawie pokoju w Ukrainie, czy skupić się na innych zadaniach – gdyby okazało się, że pokoju nie da się wynegocjować. Ta druga decyzja wiązałaby się najpewniej z wycofaniem ze wsparcia dla walczącego Kijowa i zostawieniem Unii Europejskiej z wielkim problemem bezpieczeństwa u jej granic.
Trump już zrobił wiele, by zniechęcić do siebie państwa Unii – od gróźb pod adresem Danii w związku z Grenlandią po politykę handlową. Jak pokazało badanie prowadzone w dziewięciu krajach europejskich w marcu, aż 63 proc. ankietowanych uznaje, że wybór Trumpa uczynił świat mniej bezpiecznym. 51 proc. uznało amerykańskiego prezydenta za "wroga Europy". Podobnych odpowiedzi udzielali nie tylko obywatele tradycyjnie bardziej sceptycznych wobec Stanów państw, jak Francja - za wroga Europy Trumpa uznało 50 proc. Francuzów – ale także uważanych za najbardziej proatlantyckie, jak Holandia (60 proc.) czy Dania (66 proc.) – choć w tym ostatnim wypadku kluczowa mogła być kwestia Grenlandii.
Także coraz większa grupa europejskich przywódców postrzega Trumpa jako problem, a Stany jako coraz mniej wiarygodnego sojusznika. Od czasu George'a W. Busha i wojny w Iraku żaden amerykański prezydent nie był tak źle postrzegany w Europie, żaden tak mocno nie podkopał podstaw amerykańskiej soft power i tak bardzo nie nadwyrężył najbardziej pewnych sojuszy.
Dotyczy to nie tylko Europy. Podobne dylematy mają przywódcy amerykańskich sojuszników w Azji Wschodniej – Japonia, Korea Południowa – skonfrontowani z chaosem polityki handlowej Trumpa i zadający sobie pytania, na ile sojusz z Waszyngtonem ciągle jest wiarygodną tarczą przed ekspansjonistyczną polityką Chin.
Co dalej?
100 dni to ważna symboliczna data dla każdej administracji, bo to wtedy każdy nowy prezydent ma najmocniejszy demokratyczny mandat, największe poparcie i spotyka się z najmniejszym oporem. To, jak będzie wyglądało następne 1361 dni drugiej kadencji Trumpa, zależeć będzie od tego, z jakim oporem spotka się polityka prezydenta.
Wspomniany sondaż NYT/Siena College pokazuje, że prezydent ma wyraźny problem z poparciem. Pozytywnie jego pracę ocenia tylko 42 proc. Amerykanów, negatywnie aż 54 proc. – na tym etapie prezydentury to bardzo słaby wynik. Jednocześnie większość republikanów ciągle stoi przy prezydencie. Co oznacza, że republikańscy kongresmeni – partia kontroluje obie izby amerykańskiej legislatywy – będą bardzo ostrożni w stopowaniu nawet najbardziej szkodliwych pomysłów prezydenta. Możliwe, że z prawdziwym politycznym oporem w Stanach Trump spotka się dopiero w styczniu 2027 roku, gdy zbierze się nowy Kongres wybrany w wyborach połówkowych jesienią przyszłego roku. Do tego czasu administracja i popierająca ją większość może wprowadzić wiele zmian, jakie trudno będzie odwrócić.
Większy opór rzeczywistość może stawiać Trumpowi w wymiarze międzynarodowym. Jak na razie "sztuka robienia dealów" oparta na groźbach, szantażach i eskalowaniu absurdalnych żądań nie przynosi wymiernych efektów, poza osłabieniem globalnego wizerunku Stanów. O ile brak sukcesu w sprawie Ukrainy bardziej zaboli ego Trumpa, niż zaszkodzi mu politycznie w Stanach, to już chaos i recesja wywołane przez nieodpowiedzialną politykę handlową mogą zatopić politycznie administrację Trumpa.
Pewne jest jedno: będzie się działo. I patrząc na to, co robi obecny prezydent trudno powiedzieć, czy bardziej niebezpieczne dla Stanów i świata jest to, gdy jego plany spektakularnie się sypią, czy gdy się spełniają.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek