10 wydarzeń, które mogłeś przeoczyć w 2011 r.
O tym będzie huczeć w mediach w nadchodzącym roku
Indie zbroją się na potęgę - zobacz zdjęcia
W 2011 roku rozgłos w światowych mediach zdobyła informacja o pierwszym chińskim lotniskowcu, który wypłynął w dziewiczy rejs. Ale nie tylko Chiny zbroją się na potęgę - kroku Pekinowi dotrzymują Indie, na niektórych polach nawet wyprzedzając największego lokalnego rywala. W Azji na dobre rozpoczyna się wyścig zbrojeń, a indyjska armia powoli staję się jednym z liczących się graczy, i to nie tylko w regionie.
Według raportu Sztokholmskiego Międzynarodowego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) z 2011 roku, Indie są obecnie największym importerem broni na świecie - w latach 2006-2009 odpowiadały za niemal jedną dziesiątą wartości całego światowego handlu uzbrojeniem, kupując je głównie w Rosji. Do 2015 roku rząd w New Delhi zamierza przeznaczyć na modernizację armii 80 miliardów dolarów. W szczególności Indie koncentrują się na rozbudowie swoich sił morskich.
W ciągu najbliższych dwóch dekad indyjscy wojskowi planują wydać 45 miliardów dolarów na 103 nowe okręty, w tym niszczyciele i nuklearne łodzie podwodne. Dla porównania, Chiny w tym czasie zamierzają nabyć 135 jednostek, ale za kwotę niemal o połowę mniejszą, bo 25 miliardów dolarów - pisze amerykański magazyn "Foreign Policy" powołując się na dane firmy analitycznej AMI International.
(PAP, wp.pl/tbe)
Kubańska rewolucja słabnie
Gdy w 2006 roku schorowany Fidel Castro zrzekł się realnej władzy na rzecz swojego brata Raula, wielu oczekiwało, że może to być początek liberalizacji reżimu, władającego Kubą od niemal pół wieku. Na zmiany przyszło jednak poczekać i komentatorzy wskazują, że Hawana wyraźnie opiera się na wzorcach wietnamskich, czyli celem jest utrzymanie komunistycznej dyktatury przy jednoczesnym wprowadzeniu ostrożnych reform wolnorynkowych.
I tak Raul Castro, chcąc tchnąć życie w konającą kubańską gospodarkę, zdecydował się w 2011 roku pozwolić obywatelom, po raz pierwszy od początku rewolucji, legalnie handlować nieruchomościami oraz samochodami. Ponadto Kubańczycy mogą zakładać drobne przedsiębiorstwa, zniesiono też niektóre biurokratyczne ograniczenia w podróżowaniu po kraju. Zatrudnienie w sektorze publicznym zmniejszono o 500 tys. pracowników, przy jednoczesnym wspieraniu prywatnej inicjatywy gospodarczej. Wszystkie te zmiany to tylko część liczącego niemal 300 punktów planu reform, przyjętego w kwietniu na kongresie Komunistycznej Partii Kuby.
Liberalizacja skostniałej gospodarki, która w 90% znajduje się pod kontrolą państwa, potrwa pięć lat. Na własny rachunek ma zacząć żyć prawie dwa miliony osób, a władza ma zredukować swoje zaangażowanie w wielu sferach kubańskiej ekonomii. Za to nic nie wskazuje na to, żeby nastąpiły jakiekolwiek zmiany polityczne. Kubańczycy posmakują odrobiny kapitalizmu, ale ani krzty demokracji. Dobre i to, przynajmniej na razie.
Narkotykowa wojna wędruje na południe
Kiedy wojna karteli narkotykowych w północnym Meksyku zbiera coraz krwawsze żniwo, stając się poważnym problemem również dla południowych stanów USA, mało kto zwrócił uwagę, że konflikt powoli przenosi się do innych państw Ameryki Centralnej. Nie dość, że leżą one na trasie przemytu kokainy do Stanów Zjednoczonych, to meksykańskie gangi coraz częściej szukają tam bezpiecznej przystani dla swoich interesów.
W ciągu ostatnich pięciu lat wyraźnie wzrosła liczba zabójstw krajach położnych na południe od Meksyku - w Hondurasie ponad dwukrotnie. W maju Gwatemala była świadkiem największej masakry od zakończenia w 1996 roku wojny domowej: narkotykowe kartele zamordowały 27 osób, a następnie wszystkie ciała pozbawili głów. Z kolei w Salwadorze meksykańskie grupy przestępcze zawiązały sojusze z lokalnymi gangami.
Ponadto do tej pory kokaina produkowana była w krajach, gdzie zbierano liście koki - Boliwii, Peru, Kolumbii. W 2011 roku w Hondurasie odkryto pierwszą w Ameryce Centralnej "fabrykę" tego narkotyku. Według "Foreign Policy" jedno jest pewne - meksykańska wojna narkotykowa nie toczy się już tylko w Meksyku.
Turcja regionalnym mocarstwem
Nie ulega wątpliwości, że jednym z największych beneficjentów Arabskiej Wiosny Ludów na Bliskim Wschodzie jest Turcja. Kraj ten - członek NATO aspirujący do Unii Europejskiej - jeszcze do niedawna postrzegany jako element zachodniego układu sił. Jednak konsekwentnie odpychana przez zjednoczoną Europę, zniecierpliwiona Ankara od kilku lat zaczyna zwracać się w stronę Bliskiego Wschodu, obierając kurs na regionalną mocarstwowość, opartą na neoosmańskiej wizji kraju.
W 2011 roku Turcja ostatecznie przypieczętowała rozszerzenie swych wpływów na Bliskim Wchodzie, stając się rzecznikiem interesów palestyńskich, kosztem zaostrzenia stosunków z Izraelem, jeszcze do niedawna cichym sojusznikiem w regionie. Ponadto od wybuchu rewolucji w Syrii, Ankara wspiera powstańców i nałożyła na reżim prezydenta Baszara al-Asada surowe sankcje, z drugiej strony nie popierając amerykańskiej polityki sankcji wobec Iranu. Turcja coraz bardziej angażuje się również w Azji Środkowej, kreując się na lidera wszystkich państw turkojęzycznych.
Kraj z Azji Mniejszej ma wszelkie podstawy ku temu, aby odgrywać rolę bardziej znaczącą niż dotychczas. Turecka gospodarka przed kryzysem rozwijała się w tempie 7-8% PKB, w ostatnim roku wzrost znów sięgnął niemal 9% - według niektórych ekspertów za 15 lat może być większa niż rosyjska. Turcja ma drugą największą armię w NATO, po Stanach Zjednoczonych, a budżet obronny jest niemal dwa razy większy niż polskie nakłady na wojsko. Jeżeli dodać do tego, że w 2050 roku kraj ten może liczyć ponad 100 milionów mieszkańców, wyrasta nam państwo, które z regionalnego mocarstwa może stać się graczem globalnym.
Piractwo to już problem globalny
Współcześni piraci byli do tej pory nieodłącznie kojarzeni z Somalią, jednak w 2011 roku plaga piractwa rozpleniła się na inne regiony świata. W ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy tego roku doszło do 352 ataków na statki cywilne, co jest niechlubnym rekordem w ostatnich dekadach. I nic nie wskazuje na to, aby nadchodzący rok był pod tym względem spokojniejszy.
U wybrzeży Beninu, Nigerii i Ghany, na statki napadano łącznie ok. 30 razy, podczas gdy rok wcześniej nie odnotowano żadnego takiego przypadku. A są to jedynie oficjalne dane - wiele aktów przemocy nie jest w ogóle zgłaszanych. Piraci z Afryki Zachodniej w odróżnieniu od Somalijczyków przeważnie zadowalają się łupem w postaci zagrabionego ładunku; rzadziej porywają statki i załogi dla okupu.
Wzrost aktów piractwa odnotowany został również w rejonie Indonezji. Nawet u wybrzeży Peru przestępcza grupa nazywająca się "piratami morza" napadła na japoński trawler.
Nowy wróg u bram Europy
Mało kto zwrócił uwagę na to, że na obrzeżach arabskich rewolucji w siłę urosła groźna organizacja, która już wkrótce może zalać Afrykę i Europę nową falą terroru. Al-Kaida Islamskiego Maghrebu, bo o niej mowa, do niedawna jeszcze nie była postrzegana jako realne zagrożenie. Jednak zmieniło się to wraz z wybuchem rewolucji w Libii.
Dotychczas organizacja ta porywała i mordowała zachodnich turystów. Początkowo zdawała się robić to jedynie dla pieniędzy, lecz ostatnio coraz częściej w żądaniach terrorystów pojawiają się postulaty polityczne. Podczas libijskiej rebelii Al-Kaida Islamskiego Maghrebu sprytnie milczała, nie chcąc delegitymizować powstańców w oczach państw zachodnich. Jednak gdy opadł wojenny kurz, Europejczycy zdali sobie sprawę z rosnącego niebezpieczeństwa.
Eksperci od początku zastanawiali się, czy islamiści nie położą rąk na broni z libijskich magazynów. Niestety przynajmniej cześć z tych prognoz się sprawdziła. Ponadto szeregi terrorystycznej organizacji mogą powiększyć się o Tauregów, berberyjskich nomadów, którzy służyli w armii Kadafiego, a teraz szukają zajęcia i pieniędzy. Wzmocniona Al-Kaida Islamskiego Maghrebu będzie poważnym zagrożeniem dla wielu państw regionu i może uczynić z niego matecznik dla terrorystów, z którego mogliby atakować Europę.
Zapomniana wojna w Pakistanie nabiera rozmachu
W cieniu wojny w Afganistanie, walki z talibami i antyterrorystycznych operacji na pograniczu afgańsko-pakistańskim, toczy się zupełnie inna wojna, która w mijającym roku uległa zaognieniu. Od 2004 r. w Beludżystanie, zachodniej prowincji Pakistanu, trwa powstanie licznych separatystycznych grup przeciwko rządowi w Islamabadzie. To już piąty zbrojny zryw od uzyskania przez ten kraj niepodległości w 1947 roku.
Beludżystan jest prowincją, w której znajdują się bogate złoża mineralne, w tym największe w kraju pokłady gazu ziemnego. Rok 2011 był jednym z najbardziej krwawych pod względem ataków i morderstw popełnianych na prominentnych politykach oraz pracownikach przedsiębiorstw naftowych; wiele razy wysadzano też kluczowe dla regionu gazociągi. Jak łatwo się domyślić, odpowiedź sił rządowych była nie mniej brutalna.
Magazyn "Foreign Policy" podkreśla, że prowincja jest tylko w niewielkim stopniu kontrolowana przez Islamabad, a toczący się konflikt ma konsekwencje międzynarodowe. Talibowie wykorzystują panujący chaos do swobodnego przemieszczania się między Afganistanem a Pakistanem, ponadto brak kontroli sprzyja zakładaniu baz i kryjówek przez przemytników narkotyków oraz irańskie grupy rebelianckie. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że beludżystańskich separatystów najprawdopodobniej potajemnie finansują Indie, choć te kategorycznie odrzucają podobne oskarżenia ze strony Pakistanu.
Świat bez broni nuklearnej? Ameryka nie daje rady
Na początku swej prezydentury Barack Obama nakreślił ambitną ideę świata bez broni nuklearnej. Za tę inicjatywę został nagrodzony pokojowym Noblem. Jednak o ile pierwszy element realizacji tego planu, czyli redukcja istniejących już arsenałów, został choć w części zrealizowany poprzez zawarcie nowego traktatu z Rosją, o tyle zobowiązanie do zabezpieczenia i kontroli wszystkich materiałów rozszczepialnych mogących służyć budowie broni jądrowej, staje się czczą mrzonką.
Jak wskazuje magazyn "Foreign Policy" powołując się na oficjalne dane Government Accountability Office, instytucję kontrolną Kongresu USA, Waszyngton nie może doliczyć się ponad 2,5 ton materiałów rozszczepialnych, które w przeszłości zostały przekazane niektórym państwom w ramach pomocy przy ich cywilnych programach nuklearnych. A teoretycznie mogą one zostać wykorzystane do budowy bomby atomowej. Ponadto Stany Zjednoczone w ostatnich latach znacznie zredukowały środki na finansowanie programu zabezpieczania i neutralizacji instalacji nuklearnych na terenie byłego Związku Radzieckiego, co na pewno nie służy globalnemu bezpieczeństwu.
W ciągu ostatnich 15 lat zanotowano ponad 500 prób przemytu substancji radioaktywnych, przypuszczalnie o wiele więcej pozostaje nie wykrytych. Tymczasem jak pisze "Foreign Policy", w amerykańskim Kongresie uchwalenia wciąż nie może doczekać się ustawa, która zaostrza kary za tego typu przestępstwa. Podobnie jest w przypadku ratyfikacji traktatu zabraniającego testów jądrowych, podpisanego jeszcze przez Billa Clintona. Ameryka miała wskazywać drogę ku świetlanej przyszłości bez broni nuklearnej, a okazuje się, że sama ma niemałe grzechy na sumieniu.
Gorączka złota napędza stary konflikt
W Kolumbii wybuchła gorączka złota, jakiej Ameryka Południowa jeszcze nie widziała. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że wydobywane kruszce napędzają stary konflikt, który toczy się tam od kilkudziesięciu lat. W ubiegłym roku zyski z eksportu złota przerosły przychód ze sprzedaży sztandarowego produktu Kolumbii - kawy. Będą one jeszcze większe, bo ceny złota na światowych rynkach biją kolejne rekordy, a jego wydobycie w Kolumbii wciąż rośnie.
Rok 2011 był przełomem, ponieważ dopiero teraz rząd w Bogocie w pełni zdał sobie sprawę, że walczący z władzą centralną partyzanci, głównie z Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) i Armii Wyzwolenia Narodowego (ELN), przejmują kontrolę nad obszarami, gdzie jest wydobywane złoto, i terroryzują kopaczy. Cenny kruszec stał się kolejnym źródłem finansowania krwawej rebelii.
Cały mijający rok upłynął pod znakiem brutalnych akcji wojska i policji przeciwko nielegalnym kopalniom. Jednak w ich wyniku ucierpieli nie tylko partyzanci, ale również zwykli obywatele, dla których pogoń za złotym kruszcem jest jedynym sposobem na wyrwanie się ze skrajnej nędzy. Jedno jest pewne - wojna domowa w Kolumbii daleka jest od zakończenia, tym bardziej, że napędzają ją już nie tylko wielomilionowe zyski z handlu kokainą, ale również z wydobycia złota.
Nowa strefa zdemilitaryzowana
Kiedy świat całą swą uwagę koncentrował na arabskich rewolucjach, na pograniczu tajlandzko-kambodżańskim doszło do gwałtownych starć, które nieomal przerodziły się w otwartą wojnę. Przedmiotem sporu była 900-letnia świątynia Preah Vihear, do której prawo roszczą sobie oba kraje.
W 1962 roku Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ONZ przyznał świątynię Kambodży, jednak nigdy w jasny sposób nie określono, do kogo należy teren wokół niej. Do zaostrzenia sporu doszło w 2008 roku, gdy Bangkok najpierw poparł, a następnie odrzucił propozycję Phnom Penh, aby świątynię wpisać na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Od 2008 roku w okolicy Preah Vihear doszło do kilku potyczek między wojskami obu państw. Nowe starcia rozgorzały w tym roku - najpierw w lutym, później w kwietniu. W ich wyniku życie straciło w sumie kilkudziesięciu żołnierzy, ponadto po obu stronach granicy wysiedlono łącznie ok. 20 tys. osób.
W lipcu ONZ utworzył strefę zdemilitaryzowaną wokół spornej świątyni i nakazał obu państwom wycofanie wojsk z tego rejonu. Kruchy rozejm jest monitorowany przez neutralnych obserwatorów z Indonezji, jednak wciąż nie jest pewne, czy wkrótce nie będziemy świadkami nowego rozdziału w tym sporze.
(PAP, wp.pl/tbe)