Tylko w WP. Oficerowie BOR o wypadku Szydło i łamaniu procedur
Powtarza się "syndrom smoleński" i podejście "może znowu się uda", kierowcy są przepracowani, a względy bezpieczeństwa pomijane - mówią Wirtualnej Polsce oficerowie BOR po wypadku Beaty Szydło. - Sam przysnąłem za kierownicą wioząc jedną z najważniejszych osób w państwie - przyznaje jeden z nich.
Zbliża się piątek. W "pentagonie", jak określa się w slangu borowców ich siedzibę, robi się nerwowo. Grupę ochronną Beaty Szydło jak co weekend czeka wyjazd z szefową rządu do jej rodzinnego domu w Przecieszynie, a z grafiku wypada dwóch najbardziej doświadczonych kierowców.
Ten, który miał jechać z premier, idzie na zwolnienie, a drugi odbiera wolne dni za nadgodziny. Średnio w miesiącu funkcjonariusze mają ich 200, choć nie powinni mieć więcej niż 160. Zapada decyzja, że pancerne audi A8 będzie prowadził funkcjonariusz, który zwykle nie jeździ premier, ale w jednym z dwóch samochodów ochronnych.
- Brakuje mu doświadczenia, ale nie było innego wyjścia. Chyba nie ma nawet wszystkich wymaganych szkoleń, bo na samochód pancerny, którym jeździ premier są specjalne szkolenia - mówi Wirtualnej Polsce oficer BOR. Według niego w grupie ochronnej Szydło jest za mało doświadczonych kierowców i są oni za bardzo obciążeni pracą.
- Starsi są przemęczeni, młodsi dają radę, ale są mniej doświadczeni. Powtarza się syndrom smoleński - dodaje.
Dramat dotyczy tego i poprzedniego rządu
Według innego oficera po katastrofie w Smoleńsku politycy się nie nauczyli, że trzeba szanować procedury dotyczące bezpieczeństwa.
- Jest dramat. Dotyczy to zarówno poprzedniego, jak i tego rządu. Powtarza się też problem z przekazywaniem informacji, bo politycy ze wszystkiego robią tajemnicę. A my dopiero w ostatniej chwili dowiadujemy się, gdzie jedziemy. Tak było za Platformy i tak jest teraz - podkreśla oficer.
Nie zmienia się też to, że funkcjonariusze, którzy pracują w grupie ochronnej polityka, są podzieleni na trzy zmiany. Gdy jedna jest z politykiem, druga się szkoli, a trzecia odpoczywa. O zamianie decydują sami borowcy.
Może znowu się uda
Oficer BOR: - Czasem to wygląda tak, że pracujemy od rana, a wieczorem VIP nagle oświadcza, że chce jechać do domu kilkaset kilometrów od Warszawy. Wtedy musimy sobie załatwić podmianę. Jeden woli jednak udowodnić ochranianemu, że jest zdolny do pracy po godzinach, bo liczy na pomoc w staraniach o awans. Inny chce pokazać, że jest hardy, nie chce wieczorem ściągać kolegi i woli sami jechać. Może znowu się uda.
Z takim podejściem nie zgada się inny funkcjonariusz. - Jak ktoś jest głupi, to może tak zrobić, ale odpowiedzialność bierze na siebie - podkreśla.
Inny przyznaje, że taki "wyskok" ma za sobą. - Nie chcieliśmy ściągać w nocy kolegów i pojechaliśmy w trasę. Wszyscy posnęli. Sam też przysnąłem za kierownicą ze zmęczenia. Na tylnym siedzeniu siedziała jedna z najważniejszych osób w państwie – przyznaje borowiec.
Prawo jest dzikie
W BOR jest procedura, która ogranicza liczbę pracy kierowcy, jednak pod uwagę bierze się wyłącznie czas spędzony za kółkiem. - Nieraz się zdarza, że trzeba długo czekać na VIP-a pod Sejmem. Kierowca ma broń, musi pilnować samochodu, a jak po całym dniu takiego czekania ma jechać w Polskę, to ryzykuje. Takie prawo jest dzikie - ocenia borowiec.
Zauważa, że zupełnie inne zasady obowiązują w amerykańskich służbach. -To niebo a ziemia. Agenci Secret Service zmieniają się co 2 godziny, bo tylko przez taki czas człowiek zachowuje najwyższą czujność. My jesteśmy cyborgami, możemy pracować 14 godzin - denerwuje się oficer.
Kpt. Grzegorz Bilski z zespołu prasowego BOR w odpowiedzi na pytania WP o godziny pracy kierowców w BOR odpowiada, że zgodnie z ustawą o BOR "czas pełnienia służby przez funkcjonariusza jest określony wymiarem jego obowiązków, z uwzględnieniem prawa do wypoczynku". Funkcjonariusze przyznają, że po katastrofie w Smoleńsku w BOR pojawiły się nowe procedury wprowadzone po to, by prokuratura "nie miała się do czego przyczepić" - Teraz na każdy wyjazd samochodu musi być wystawiony kwit. Jest o tyle lepiej, że wysyła się go drogą elektroniczną. Choć i tak przy niektórych wyjazdach ad hoc jak się nie zdąży z kwitem, to się go dostarcza po przyjeździe - mówi borowiec.
Nikt tu nie chce pracować
Zmiany pod pewnym względem przyniósł też rząd PiS. - Dla poprzedniej ekipy ważny był PR, więc unikali dużej ochrony. Teraz się tym nie przejmują i przynajmniej kupili więcej samochodów - przyznaje funkcjonariusz.
Według informacji Wirtualnej Polski obecnie w użyciu jest też więcej drogich w eksploatacji samochodów opancerzonych. Te inwestycje nie mają jednak wpływu na zarobki funkcjonariuszy. Początkujący dostają niewiele ponad 2 tys. zł.
Najbardziej doświadczeni kierowcy, którzy jeżdżą z najważniejszymi politykami, dostają ponad 3 tys. zł. i muszą z własnych pieniędzy płacić za ubezpieczenie samochodu, bo samochody mają tylko OC, ale nie mają autocasco.
- Jak się rozbije samochód warty grube pieniądze, to można stracić trzy pensje. Dlatego każdy woli płacić 50 zł miesięcznie. Ludzie nie chcą tu pracować. Marne pieniądze, dużo pracy i nie ma już takiego prestiżu, jak kiedyś - ocenia jeden z kierowców.
Dziadostwo jest, było i będzie
Zdaniem funkcjonariuszy to, że samochody Andrzeja Dudy i Jarosława Gowina "złapały gumę" nie było przypadkiem.
- W tych samochodach co chwilę coś się dzieje. Dziadostwo jest, było i będzie. Jak przyjeżdżają serwisanci z BMW i Audi to otwierają oczy, jak takie samochody mogą być trzymane w tak kiepskich warunkach - przyznaje jeden z nich.
Według niego wszystkie nowe samochody nie mają kół zapasowych tylko opony run flat (można na nich jechać bez ciśnienia) . - Da się na nich kawałek przejechać, ale potem i tak trzeba zmienić samochód. Problem polega na tym, że nie zawsze jest drugi. Większe grupy (prezydenta i premier - WP) je mają, a w mniejszych trzeba kombinować - mówi.
Kombinacji wymaga też - jak zaznacza - wzywanie pomocy do samochodu BOR, który uległ wypadkowi.
- W prywatnym samochodzie mam assistance. Jak złapię gumę, to dzwonię i zmieniają mi koło.
U nas z oszczędności wygląda to inaczej - wysyłają naszą lawetę. Zanim znajdą kierowcę, który mieszka przykładowo w Siedlcach, to po dwóch dniach laweta jest na miejscu - śmieje się funkcjonariusz.
I dodaje: - Przynajmniej laweta jest przykrywana. Chowają taki samochód, żeby nie było widać, jak jest rozbity.
Do wypadku z udziałem kolumny rządowej doszło w piątek wieczorem w Oświęcimiu. MSWiA zapewniło, że samochodem premier kierował "doświadczony funkcjonariusz, który jest w służbie od 2002 r. i był kierowcą w grupach ochronnych byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego".