Tomasz Turowski o Smoleńsku: trzy osoby dawały bezwarunkowe odruchy życia
Ten samolot tak jakby klapnął w błoto, rozbił się o nie. Stąd nie było może i takiego huku. Rosjanie miejsce katastrofy otaczali żółtymi taśmami, zza których wyszedł pracownik Federalnej Służby Ochrony rosyjskiej FSO. Powiedział, że trzy osoby dawały "żyzniennyje refleksy" czyli bezwarunkowe odruchy życia np. drgawki agonalne. Ale to nie znaczy, że ktoś przeżył - mówi w wywiadzie dla Wirtualnej Polski Tomasz Turowski, "nielegał" wywiadu PRL-u i dyplomata, który 10 kwietnia 2010 roku miał witać prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku. Do rozmowy doszło w związku z ukazaniem się książki - wywiadu-rzeki "Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego".
WP:
Ewa Koszowska: W czasie katastrofy smoleńskiej pracował Pan w ambasadzie w Moskwie.
Tomasz Turowski: Nie zostałem tam powołany z dnia na dzień. Przechodziłem szkolenia od lipca 2009 roku.
WP:
Jak Pan się tam znalazł?
- Pisałem dla MSZ opracowania dotyczące naszej polityki wschodniej. W tym czasie powstała pewna luka pokoleniowa. Zabrakło ludzi po pierwsze ze znajomością Rosji, po drugie ze znajomością języka rosyjskiego. Zakres relacji z Rosją się rozszerza i brakuje dostatecznej ilości rąk i głów do pracy. Było to absolutnie logiczne postępowanie ze strony MSZ. Zwrócono się do ludzi - specjalistów w dziedzinie relacji polsko-rosyjskich, m.in. do mnie.
WP:
Brał Pan udział w przygotowaniach uroczystości katyńskich?
- Tak, w ramach zakresu obowiązków, który został mi określony jako wynikający z mojego stanowiska - kierownika wydziału politycznego ambasady. Dokument podpisał 30 marca 2010 roku ambasador Jerzy Bahr.
WP:
Czym dokładnie się Pan zajmował?
- Wśród zakresu obowiązków piątym punktem były kwestie protokolarne, do których należy przygotowywanie wizyt międzypaństwowych. Umieszczenie tego na piątej pozycji po zasadniczych rzeczach, czyli kontaktach z przedstawicielami kręgów politycznych Rosji, z przedstawicielami grona rosyjskiej cerkwi prawosławnej itd., ukazywało realną pozycję tego zadania w skali ważności wszystkich moich zajęć. Chciałbym skończyć z mitem, że pojechałem tam w celu organizacji wizyty premiera Tuska, czy śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Natomiast, jako kierownik wydziału politycznego, zajmowałem się utrzymywaniem korespondencji w sprawie wizyty m.in. z kancelarią prezydenta, gdzie odpowiadał za to podsekretarz stanu pan Mariusz Handzlik, mój bardzo dobry kolega, który zginął w Smoleńsku. Ze strony MSZ kontaktowałem się z wiceministrem Andrzejem Kremerem, odpowiedzialnym za organizowanie tych obu wizyt (też zginął w katastrofie). Nie przydzielono mi roli specjalisty, który zna się na stanie pasa startowego i urządzeń
nawigacyjnych, bo ewentualny stan rzecz należy do attache (dyplomata na placówce zagranicznej, działający w danej dziedzinie - przyp. red.), który powinien wykonać wizję lokalną (za pozwoleniem strony rosyjskiej). Nie jest mi wiadome, czy do tego w ogóle doszło. Nie jestem także specjalistą od spraw lotniczych, ani logistykiem.
WP:
Co w takim razie robi dyplomata?
- Jest listonoszem. Otrzymuje polecenia od centrali, przekazuje je stronie rosyjskiej. Potem otrzymuje odpowiedź od strony rosyjskiej i przekazuje ją do centrali MSZ, czy też do kancelarii prezydenta. Do ostatniej chwili dostawaliśmy zresztą różne listy składu osobowego delegacji, która miała przyjechać. Co chwilę się to zmieniało. Wyraźnie było widać, że wiele osób chce być na pokładzie tego samolotu.
WP:
Pan tam również miał być.
- Był taki moment, że Mariusz Handzlik powiedział: "Dobrze by było jakbyś leciał z nami, bo w ten sposób byś informował prezydenta o tym, jaka jest aktualna sytuacja w Rosji, gdzie on leci i z kim będzie się tam kontaktował". Byłem z tego bardzo zadowolony, ale potem zadzwonił do mnie Mariusz i zakomunikował: "Słuchaj Tomek, są ważniejsi i nie udało się umieścić Cię na liście. Ale postaraj się być blisko pasa, tam gdzie kołuje samolot, bo jak prezydent będzie schodził ze schodków, to powie parę słów z podziękowaniami dla Ciebie". Wszystko jednak skończyło się tragicznie. Krótko mówiąc, ten samolot nigdy nie powinien się tam znaleźć.
WP:
Była inna możliwość?
- Oczywiście, można było lądować na lotnisku zapasowym. Po jakimś czasie, patrząc z perspektywy, stwierdziłem, że tragedia była tym większa, że mgła się rozeszła jakieś 40 minut po katastrofie. Gdyby ten samolot wylądował np. w Mińsku, czy w Witebsku, nawet nie wysadzając pasażerów, odczekał 3 kwadranse, to mógłby kontynuować lot i wszystko potoczyłoby się inaczej.
WP:
Mgła pojawiła się nagle?
- Pojawiła się i gęstniała, jest to zjawisko normalne. W miejscu lotniska jest zagłębienie - parów i jak rośnie temperatura, to podnosi się mgła do pewnego momentu. Potem, jak temperatura jeszcze bardziej rośnie, to mgła się po prostu rozchodzi.
WP:
Rosjanie wyraźnie informowali, że lotnisko nie nadawało się do lądowania?
- Wysłaliśmy claris w tej sprawie do centrali i do kancelarii prezydenta informując, że lotnisko jest technicznie nieprzygotowane na lądowanie samolotów z VIP-mi. Strona rosyjska zapewniła nas jednak, że mimo iż lotnisko było nieczynne, to w dniach 7-10 kwietnia będzie uruchomione.
WP:
Pana zdaniem jak to lotnisko wyglądało?
- Żałośnie. Jakieś baraczki, które udawały wieże, gdzie byli nawigatorzy pilotujący samolot na odległość. Jakieś urządzenia oświetleniowe - dość prymitywne - pasa startowego. Nie wyglądało to zachęcająco. Jednak przy takich niezbyt przychylnych warunkach parę miesięcy wcześniej lądował tam marszałek sejmu Bronisław Komorowski. Tylko nie było tej nieszczęsnej mgły.
WP:
Jest Pan na lotnisku. Mgła już jest?
- Z minuty na minutę gęstnieje. Dwa elementy mi się w tym nie zgadzały. Najpierw słyszałem dolatujący samolot, a więc słychać silniki. Potem te silniki idą z całą mocą, a więc na logikę, ten samolot włącza rewers - przeciwny ciąg, żeby wyhamować. Następnie, w normalnych warunkach, powinna być słyszalna praca silników, bo samolot kołuje, a tam była przerażająca cisza. Nie było wybuchów, huków, tylko cisza. I to mnie przeraziło. Popędziłem do samochodu, który wcześniej podstawiłem. Dojechaliśmy błyskawicznie do końca pasa i tam przebiegłem kilkaset metrów pieszo w błocie.
WP:
Kto był z Panem?
- Obok mnie była pani Emilia Jasiuk - drugi sekretarz ambasady i pani Wioletta Sobierańska - konsul. Nagle pani Jasiuk powiedziała: "Co to za manekiny?" Ja wtedy spojrzałem i zauważyłem, że to są części ciał ludzkich. Ona chciała to filmować, na co powiedziałem jej, by przerwała to filmowanie, bo to jest nieetyczne. To są drastyczne obrazy. Trzeba uszanować ludzi chociażby w perspektywie ich rodzin. To jest niewątpliwie polecenie, które wtedy wydałem. I nie ma nic wspólnego z poleceniem, które było mi przypisywane.
WP:
Co to za polecenie?
- Miałem zlecić służbom rosyjskim odebranie kamery Sławomirowi Wiśniewskiemu z TVP i zniszczenie sprzętu, tudzież nagrania. Okazało się, że rzeczywiście ktoś takie polecenie wydał, ale nie kazał niszczyć sprzętu.
WP:
Co się działo dalej?
- Po paru minutach pojawiły się karetki, jeszcze przed nimi strażacy. Na miejscu katastrofy były niewielkie pola palącego się paliwa. Ten samolot tak jakby klapnął w błoto, rozbił się o nie. Stąd nie było może i takiego huku. Uderzył w glebę podmokłą, dlatego też pożar nie rozprzestrzeniał się za bardzo. Rosjanie miejsce katastrofy otaczali żółtymi taśmami, zza których wyszedł pracownik Federalnej Służby Ochrony rosyjskiej FSO. Powiedział, że trzy osoby dawały "żyzniennyje refleksy", czyli bezwarunkowe odruchy życia np. drgawki agonalne. Ale to nie znaczy, że ktoś przeżył. I taka informację przekazałem naczelnikowi wydziału rosyjskiego naszego MSZ, który był na tym lotnisku, panu Dariuszowi Górczyńskiemu. Ale w szoku można różnie zrozumieć wiele rzeczy. W pewnej chwili usłyszałem jak jakiś przechodzący dziennikarz mówi: "Słyszałem, że troje ludzi przeżyło, a Turowski pojechał z nimi do szpitala". Powiedziałem mu, że Turowski to ja i nikt nie przeżył. Ale legenda już poszła.
WP:
Jak Pan w tej chwili ocenia nasze stosunki z Rosją?
- Są bardzo złożone. Jeśli chodzi o dwustronne relacje, to mieliśmy moment otwarcia i przegapiliśmy go. Przyczyniliśmy się również w jakiś sposób do tego, że pretensje wzajemne się wzmogły, na co niewątpliwe miało wpływ śledztwo smoleńskie i jego przebieg. Było wielkim błędem, że od początku nie znaleziono formuły komisji międzynarodowej, która by ucięła pewne wątki. W rezultacie relacje polsko-rosyjskie zostały zatrute i to na dłuższą metę. Oprócz wymiaru emocjonalnego są kwestie różnic interesów, ale nie ma takich sytuacji konfliktowych, których nie można by było w drodze negocjacji pokonać. Szczególnie jak się ma dobrą dyplomację. Trzeba przyznać, że Rosjanie mają fantastyczną szkołę dyplomatyczną. Można to lubić lub nie, ale trzeba oddać sprawiedliwość.
WP:
W grudniu 2010 roku rozpoczęły się Pana kłopoty lustracyjne?
- To był taki prezent ze strony IPN-u pod choinkę. To zrozumiałe, że w tej sytuacji, mimo że wszystkich powinna obowiązywać zasada domniemanej niewinności, rozwiązany został stosunek pracy ze mną w MSZ i zaczęły się momenty dla mnie i dla moich bliskich bardzo trudne. Sprawa nabierała rozgłosu jednostronnego, a ja świadomie wtedy nie polemizowałem i dalej nie mam zamiaru polemizować. Natomiast muszę protestować, gdy przypisuje mi się coś, co nie jest prawdą.
WP:
Co chciano Panu przypisać?
- Ilość dokumentów, imiennie, czy też kryptonimowo wskazujących wyłącznie na mnie, nie jest tak wielka, jak to się podaje. Notatki wywiadu są sporządzane w ten sposób, że wskazuje się ilość źródeł. Przykładowa notatka z 30 maja 1987 r. liczy stron 9 i jest do niej dołączona karta informacji wywiadu z tego samego dnia, wskazująca na to, na jakiej ilości źródeł została ta notatka oparta. W tym wypadku są to 32 źródła, czyli 32 informatorów. W tym jest również mój numer kryptonimowy 106682. Czy ktoś jest w stanie wskazać które 2 linijki z tych 9 stron są mojego autorstwa? Poza tym ja nie byłem w czasie sporządzenia tej notatki w Watykanie i nie mogłem dostarczyć żadnej informacji bieżącej. Mogłem natomiast służyć jako ekspert, znawca tematu, gdzie o coś mnie spytano i wtedy automatycznie wymieniono mój numer. Publikując w internecie 200 materiałów mi przypisanych, dziwnym trafem zapomniano o załączeniu też karty informacyjnej, że nie byłem tam jedynym źródłem. Naprawdę nie dysponowałem wtedy taką wiedzą.
WP:
Jak to się stało, że został Pan oficerem wywiadu?
- Do wywiadu formalnie wstąpiłem w 1973 roku, kiedy miałem prawo wierzyć wtedy w to, że to państwo będzie się rozwijało w stronę większego dobrobytu i większej suwerenności. Byłem agnostykiem. Nie byłem człowiekiem nastawionym negatywnie do Kościoła, ale człowiekiem, który był "nieprzemakalny dla idei kościelnych". Bo jeśli mamy do czynienia z ateistą, który atakuje, a więc ma stosunek uczuciowy, to jak każde uczucie, można go odwrócić. Może się okazać, że ten ateista, znajdując dyskutanta ze strony wiary, zostanie nagle płomiennym chrześcijaninem i katolikiem. Najgorsza jest obojętność. I ja byłem tym złym przypadkiem - byłem obojętny. Będąc w Związku Młodzieży Socjalistycznej robiłem szybką karierę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na II roku byłem wiceprzewodniczącym Zarządu Uczelnianego UJ i wtedy właśnie zaczął się marzec 1968. 11 marca w Krakowie byłem w pierwszym szeregu demonstracji studenckich, udostępniłem kolegom opozycjonistom powielacze ZTM-owskie, na których drukowano ulotki. Sam pisałem zresztą
niektóre teksty. W związku z tym w pewnym momencie zgłosili się do mnie przedstawiciele Służby Bezpieczeństwa i powiedzieli : "Słuchajcie towarzyszu, wygląda na to, że nie dość, że byliście na demonstracji, to jeszcze używaliście sprzętu do drukowania ulotek opozycji, a co najgorsze, pisaliście teksty". Ja się przyznałem. Moi rozmówcy nie byli tym usatysfakcjonowani. WP:
Wtedy Panu zaproponowano współpracę?
- Zaczęły się moje kłopoty na uczelni. Zostałem z niej wypchnięty i cały system moich wartości zaczął się walić. Wtedy w 69 r. wybrałem się na wieczór autorski Stanisława Wałacha w klubie studenckim Stary Żaczek, gdzie omawiał swoją książkę o działalności partyzanckiej. Podszedłem wtedy do niego (wiedziałem, że był zastępcą szefa SB w Krakowie) i wdałem się z nim w rozmowę. Zaproponował mi spotkanie.
WP:
I to był moment werbunku.
- Po pierwszym spotkaniu na Placu Wolności, gdzie liczyłem, że może wyjaśni moją sytuację, jako studenta z prawie wilczym biletem, on powiedział, że nie ma za bardzo czasu. Zobaczyliśmy się później w mieszkaniu konspiracyjnym (LK). Wtedy pułkownik Wałach powiedział: "Przyjrzeliśmy się panu, zrobiliśmy profil psychologiczny. Wydaje nam się, że mógłby pan coś dobrego dla Polski zrobić. Mógłby pan wstąpić do wywiadu i ma pan 24 godziny na odpowiedź". To były bardzo ciężkie 24 godziny w moim życiu.
WP: Wiedział Pan z czym to się wiąże i że będzie Pan musiał podporządkować temu całe swoje życie.
- Zdawałem sobie sprawę, jak to ograniczy moje życie, zacznę być człowiekiem cienia. Ale w tym momencie nie wiedziałem jeszcze, że będę skierowany do zakonu jezuitów. Powiedziano mi: "Zrób magisterium, bo jeśli nie skończysz studiów, to nie ma żadnej rozmowy. Po paru latach podejdzie ktoś do ciebie i jeśli nie zmienisz decyzji, to zaczniemy poważną rozmowę i szkolenie". Po paru latach taki ktoś się pojawił. Szkolenie zacząłem w 1973 r.
WP:
Kiedy Pan dostał instrukcję wyjazdową do Watykanu?
- O tym, że mam pełnić rolę oficera nielegała (agenta ze zmienioną tożsamością) w środowisku zakonu jezuitów dowiedziałem się w momencie zakończenia szkolenia. Wtedy dano mi tekst, który określał moje zadania. Byłem po przysiędze i działałem nie jako człowiek w pełni wolny, tylko jako oficer wywiadu, który odbiera rozkazy. Nie mogłem powiedzieć: "ta szarlotka mi się nie podoba".
WP:
Czym miał się tam Pan wtedy zajmować?
- Celem samym w sobie było przeniknięcie do zakonu jezuitów i uzyskanie tam takiej pozycji, która pozwalała by mi zostać kapelanem we włoskich służbach specjalnych, zajmujących się ochroną strategicznych punktów NATO na terenie Włoch.
WP:
Jak Pan się dostał do jezuitów i co Panu w tym pomogło?
- Już jako młody chłopak nie byłem anonimową osobą dla ówczesnego biskupa Karola Wojtyły, a po 1968 roku stałem się mu jeszcze bliższy. Miał o mnie relacje z kręgów rodzinnych. W latach 60. przez pewien czas brałem udział w pracach Duszpasterskiego Synodu Archidiecezji Krakowskiej jako laik w zespole pedagogicznym, który zajmował się kwestiami młodzieży. Tak więc kardynał mógł mi z czystym sumieniem dać listy polecające, a z tego typu dokumentami nie jest już tak trudno dostać się do zakonu.
WP:
Jak wyglądało życie codzienne u jezuitów w Rzymie?
- Rano wspólna modlitwa w kaplicy, posiłek, czytanie pism św. Ignacego, obiad, potem spotkania.
WP:
Nie miał Pan oporów z wykonywaniem tych wszystkich rzeczy?
- Są dwa poziomy w działaniu Kościoła. Pierwszy to wymiar instytucjonalny - profanum, który jest tak samo grzeszny, jak cały świat zewnętrzny. Widać to np. w aferach związanych z Bankiem Watykańskim, które pączkowały strasznymi rzeczami w postaci porwań ludzi, samobójstw, czy zabójstw. W każdym środowisku jest mniej więcej ten sam procent ludzi o skłonnościach kryminalnych. Watykan jako państwo, w pełnym wymiarze tego słowa, popełnia grzechy wszystkich innych państw: władzy, pychy, nadużyć finansowych. Natomiast drugi wymiar - sacrum, jak sama nazwa wskazuje, jest święte. Ja zagłębiałem się w wymiar profanum. Złożyłem zresztą tylko pierwsze śluby zakonne: ubóstwa, posłuszeństwa oraz czystości. Nie przyjąłem święceń kapłańskich i nie złożyłem czwartego ślubu - osobistego posłuszeństwa papieżowi.
WP:
Stosował się Pan do ślubów, które przyjął?
- Oczywiście. Może były momenty zachwiania, szczególnie jeśli chodzi o ślub czystości, ale to były incydentalne rozterki. Nigdy nie złamałem żadnego ślubu. To by mogło doprowadzić do katastrofy moją misję wywiadowczą. Zachowywałem się w pełni jak zakonnik.
WP:
Co z codzienną modlitwą?
- Dla mnie były to momenty medytacyjne. Sakramenty są dla wierzących. Jeśli nie wierzysz, to nie popełniasz grzechu. W tym samym czasie, kiedy ja pracowałem w strukturach jezuitów, dziesiątki pracowników wywiadu zachodnich państw (Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Austrii ) prowadziło te same działania, w tym samym Watykanie, który jest państwem o rozgałęzionej dyplomacji globalnej. Spływają tam informacje z całego świata i często są podawane jak na tacy. Wywiad na świecie nie przeszedłby wobec czegoś takiego obojętnie.
WP:
Podejrzewał Pan kogoś, że pracuje dla innego wywiadu?
- Tak. Miałem wrażenie, że niektórzy moi znajomi z kręgów związanych z ambasadą Niemiec przy Watykanie mają do czynienia z wywiadem niemieckim.
WP:
Jak się zachowywali?
- Stosowali zasadę prawdy nienależnej. Przychodzili na mszę w Watykanie, modlili się, przyjmowali komunie i byli wierzący, w odróżnieniu ode mnie. Zasada prawdy nienależnej polega na tym, że jeśli jesteś przekonany, że wykonujesz swoją pracę uczciwie, starasz się o to żeby straty uboczne związane z ludźmi, których te meldunki dotyczą, były dla nich jak najmniej dotkliwe, aby był to wybór między wartością mniejszą a większą (a ja z reguły się o to starałem), to masz prawo zachować informacje o swej pracy przy spowiedzi dla siebie. Nie trzeba spowiednika o tym informować, jest to dla niego prawda nienależna i spowiedź jest ważna.
WP:
Pan się spowiadał?
- Mówiłem o sprawach egzystencjalno-bytowych i to był prawdziwy element spowiedzi, np. gdy pracowałem w radiu w Watykanie musiałem dokonywać selekcji materiałów. W związku z tym pytałem spowiednika, jak mam się zachować wobec wiernych, czy ta selekcja jest właściwa. Pewnego dnia odpowiedział mi, że jak nie wytrzymuję i chcę podać całą informację, to może po prostu powinienem przestać tam pracować.
WP:
Praca w radiu bardzo Panu pomogła.
- To zrozumiałe. Praca w mediach, również kościelnych, daje dostęp do bardzo wielu osób.
WP:
W jaki sposób został Pan dziennikarzem Radia Watykańskiego?
- To było wynikiem mojej biografii. Miałem trochę publikacji na swoim koncie i zakon to wykorzystał.
WP: Przychodzi w końcu ten pamiętny dzień, gdy Karol Wojtyła zostaje papieżem.
- Tak jak większość oficerów, czego dzisiaj wielu nie może zrozumieć, byłem targany sprzecznymi uczuciami. Z jednej strony zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że wybór papieża w sytuacji, kiedy w Polsce już nastają pewne procesy, oznacza kłopoty. Z drugiej strony byłem dumny z tego, że mamy nareszcie Polaka, który pełni funkcję globalną i liczy się na całym świecie.
WP:
Wtedy zmieniono Panu priorytety zadań?
- O ile wcześniej miałem sterować w kierunku NATO, co zresztą nie zostało wyłączone, teraz poproszono mnie o zwrócenie uwagi na działalność papieża, jak również na jego bezpieczeństwo. Opozycja była coraz silniejsza, a u nas zaczęły się wielkie kłopoty. Finanse zostały gwałtownie przerzucone z celów wywiadowczych na cele wewnętrzne. Przygotowanie operacji, np. wysłanie kuriera, to są ciężkie pieniądze, a tych było coraz mniej. Władze partyjne zaczęły mieć również bardzo poważne obawy, że coś złego mogłoby się przydarzyć papieżowi. W trakcie wizyty w Polsce to już koniec - rewolucja gwarantowana. Ale nawet jeśli gdzie indziej, to i tak podejrzenie naszego społeczeństwa padło by na nich. Więc nie z miłości do Ojca Świętego, ale z kalkulacji, jak również z prostego ludzkiego instynktu chęci zachowania się przy władzy, wynikała ich decyzja. W tych skomplikowanych warunkach łączności między mną a centralą, wtedy bardzo pogorszonej, nie powinienem przekazywać informacji o bezpieczeństwie papieża im, tylko
informować bezpośrednio służby na terenie Watykanu, które są odpowiedzialne za bezpieczeństwo papieża. I ja to robiłem.
WP:
Ale do centrali też Pan wysyłał raporty nt. bezpieczeństwa papieża.
- Wysłałem tam jedną informację na ten temat. Mitem jest, że opisywałem bezpieczeństwo papieża, a moje informacje mogły być wykorzystane jako dane logistyczne. Z Rzymu wyjechałem pół roku przed zamachem na Jana Pawła II i byłem już wtedy od dawna w Paryżu. Nie mogłem, nawet gdybym chciał, przesłać informacji tego typu. Jedyna notatka, w której piszę o kwestiach związanych nie z bezpośrednim bezpieczeństwem papieża, ale z bezpieczeństwem perymetru państwa Watykan, to informacja dotycząca zwiększenia liczby policjantów włoskiego komisariatu policji, zajmującego się ochroną granicy między Włochami a Watykanem. I to był mój sukces.
WP: Był Pan dość blisko papieża. Rozmawiał Pan z nim jako oficer, czy zwykły człowiek?
- Niewątpliwie byłem zafascynowany osobowością Karola Wojtyły. To był człowiek, którego im bardziej się poznawało, tym bardziej się zostawało w kręgu jego magnetycznego działania. Mówiłem centrali, że z Janem Pawłem II należy dyskutować, należy się na niego otworzyć i że jest szereg elementów istotnych w jego działaniu, które mogą być pozytywne dla Polski. Budziło to pewne wątpliwości moich przełożonych. Padały pytania, czy jeszcze jestem po właściwej stronie. Spotkania z Ojcem Świętym spowodowały w efekcie to, że nie przyjąłem święceń i zrobiłem coś, czego oficer wywiadu nie powinien robić. Nie informując centrali, wróciłem do Polski, czyli nie wykonałem do końca swojego zadania, a konsekwencje tego mogły być wtedy różne.
WP:
Bał się Pan?
- Oczywiście, że tak. Musiałem wybrać, co jest istotniejsze: przełamanie bariery sacrum, czy też konsekwencje, które mógłbym za swoje postępowanie ponieść ze strony instytucji wywiadu w Polsce. No i przeważyła ta pierwsza opcja.
WP: Czy papież powiedział coś takiego, po czym Pan zdał sobie sprawę, że nie może przyjąć święceń?
- Zmiany w człowieku nie dokonują się błyskawicznie. Proces refleksji, który mnie doprowadził do tej decyzji, trwał. To jest coś takiego jak z osiąganiem masy krytycznej. Ilość pozytywnych sygnałów, która emanowała zarówno z papieża jak i ludzi z kręgu jezuitów spowodowała, że w sposób naturalny nie mogłem się sprzeniewierzyć czemuś, co zacząłem głęboko szanować.
WP:
Jak wyglądało przekazywanie informacji do centrali?
- To było realizowane w bardzo różny sposób. Wykonywałem zdjęcie, zdejmowałem materię światłoczułą z błony filmowej i formowałem z tego mikropunkt. Następnie taką malutką kropeczkę podklejało się np. pod znaczek korespondencji, którą się wysyłało na martwą skrzynkę do Warszawy, czy też umieszczało się ją po prostu gdzieś w tekście.
WP:
Inną formą był tajnopis.
- Była to dość męcząca formuła. Trzeba było szyfrować tekst za pomocą odpowiednich zestawów szyfrowych - gam. Są to grupy pięciocyfrowe (w jednej gamie było powiedzmy 100 takich grup pięciocyfrowych) i te cyfry, albo pojedynczo, albo podwójnie, odpowiadały jednej literze alfabetu. Z tego formułowały się słowa. Były to szyfry losowe jednorazowego użytku, a więc absolutnie nie do złamania. Taki sam egzemplarz istniał w centrali. Po odczytaniu materiału wszystko było od razu niszczone. Jeśli chodzi o tajnopis, zapisywałem tekst na podkładzie ze szkła, żeby nie było wycisku (za pomocą grup cyfrowych). Następnie przykrywałem ten tekst normalnym pismem, a potem jeszcze ten papier zaparowywałem. Wyciski, które mogły zostać po tajnopisie ukrywały się, papier się trochę deformował i było widać tylko to, co mógł każdy przeczytać.
WP:
Przekazywał też Pan teksty przez kurierów.
- To było bardzo ryzykowne. Kurier na ogół nie przyjeżdżał bezpośrednio, tylko przez inny kraj, gdzie w międzyczasie zmieniał tożsamość - przebierał się i wymieniał dokumenty m.in. paszport. I np. jechał pan Jan Kowalski do Wiednia, a potem Hans Müller wyjeżdżał z Wiednia. To dawało duże prawdopodobieństwo, że ewentualny "ogon" został zgubiony. Były ustalone dni spotkań i znaki szczególne oraz hasła. Spotkanie, oczywiście nie polegało na wspólnym biesiadowaniu i rozmowach, było błyskawicznym przekazaniem materiału (BPM).
WP: Gdyby Pan mógł pokierować jeszcze raz swoim życiem, dokonałby Pan tych samych wyborów?
- Przeszłości nie można zmienić. Przypisuje mi się, że jakoby byłem oficerem wywiadu po 1990 roku i zostałem zdekonspirowany w Moskwie jako oficer wywiadu III Rzeczpospolitej. Mówię "jakoby" dlatego, że ja nie mogę tego ani potwierdzić, ani zaprzeczyć. Mnie obowiązuje tajemnica. Do 1990 roku materiały są odtajnione, od 1990 obowiązuje mnie ustawa o ochronie materiałów niejawnych i konsekwencje tej ustawy. Natomiast ciężkim grzechem z mojej strony byłoby, gdyby nawet teoretycznie tak było, a ja bym sobie "hasał" informacyjnie, zdradzając ludzi, z którymi miałem kontakty wtedy i którzy by ponieśli krzywdę z tego powodu. Gdybym podejmował tę decyzję z takim bagażem informacji i wiadomości o świecie, jakie miałem wtedy, gdy ją podejmowałem, zapewne byłaby taka sama. Gdybym wtedy dysponował jednak taką informacją, jaką mam dzisiaj, zapewne moja decyzja byłaby inna.
WP:
Żałuje Pan?
- Mogę wyrazić żal w odniesieniu do kilku konkretnych osób, ale nigdy nie wyrażę żalu z tego powodu, że służyłem państwu. Jestem właśnie tym kretem, który dbał o to, by nikt nie podgryzł korzeni państwa polskiego i robiłem to całe życie. Mogę przeprosić ludzi, których zwiodłem swoją przyjaźnią, działając operacyjnie jako wywiadowca, czy ludzi z zakonu i z otoczenia papieża. Ojciec Święty niebawem będzie kanonizowany i mogę go przeprosić w modlitwie. Jednej rzeczy jednak nie powiem: wybaczcie, że wykonywałem misję dla swojego państwa. Uważam, że tę misję wykonywałem z głębokim przekonaniem i w jakimś stopniu kawałek blatu, z którego zbudowany był Okrągły Stół to była moja zasługa.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska
Książka "Kret w Watykanie. Prawda Turowskiego" została wydana nakładem wydawnictwa Agora.
"Nielegałowie" to jedna z najbardziej strzeżonych tajemnic wszystkich wywiadów świata. Często są to ludzie zwerbowani - tak jak bohater tej książki - we wczesnej młodości, szkoleni w tajnych ośrodkach i wysyłani za granicę. Tam nie od razu przystępują do działania. Nawet kilka lat pozostają "w zamrożeniu", wtapiając się w środowisko, które mają inwigilować. W razie wpadki kraj, który ich wysłał, nie przyznaje się do nich. Dopiero później, w trakcie dyskretnych wymian schwytanych szpiegów, mają szansę na powrót do kraju. Jednak gwarancji nie ma, że tak się stanie.
_**Tomasz Turowsk**i przez szesnaście lat był "nielegałem" wywiadu PRL-u. Dziesięć z tych szesnastu lat spędził za granicą jako kleryk w zakonie jezuitów. Przeszedł przez Rzym i Watykan, stykając się z papieżem Janem Pawłem II i przekazując do centrali informacje na jego temat. Na początku lat 90. przeszedł pozytywnie weryfikację i jako polski dyplomata miał witać prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku_.