Co się stało ponad drzewami?
Ostatnie ustalenia ekspertów współpracujących z Antonim Macierewiczem brzmią sensacyjnie. Na razie nikt ich nie podważył.
Parlamentarny zespół zajmujący się badaniem katastrofy smoleńskiej powoli kończy prace. Najważniejsze wnioski sformułował w oparciu o badania polskich naukowców mieszkających w USA.
Olbrzymią rolę odegrały też Internet i śledztwo prowadzone przez blogerów. Znani są jedynie z pseudonimów, ale na co dzień pracują jako fizycy, informatycy, a także w lotnictwie. W sieci pojawia się zwykle wstępna faza ich pracy oraz ostatnia. Pomiędzy pierwszymi spostrzeżeniami a ostatecznymi wnioskami, poza przestrzenią publiczną, prowadzą pracę naukową opartą na ogólnodostępnych danych, dotychczas przez nikogo niepodjętą. Prace tej grupy firmuje dr Kazimierz Nowaczyk z Wydziału Biochemii i Biologii Molekularnej Uniwersytetu w Maryland, którego Antoni Macierewicz zna od wielu lat: – Spędzaliśmy razem zimę z przełomu lat 1981 i 1982, internowani w więzieniu w Iławie. Jego los rzucił do USA, gdzie został wybitnym naukowcem. Gdy pojechałem do Stanów Zjednoczonych z panią minister Fotygą, dowiedział się o naszej obecności, spotkaniach z senatorami i kongresmenami. Wtedy ponownie nawiązaliśmy kontakt i tak zaczęła się nasza współpraca. Oddzielne analizy prowadzi prof. Wiesław Binienda, dziekan Wydziału
Inżynierii Uniwersytetu Akron w Ohio, współpracujący z NASA (m.in. przy badaniu katastrofy promu „Columbia”) specjalista w zakresie wytrzymałości materiałów kompozytowych używanych w lotnictwie. To, co przed tygodniem naukowcy zaprezentowali na forum parlamentarnego zespołu, wywraca do góry nogami dotychczas obowiązującą teorię dotyczącą ostatnich sekund lotu Tu-154M.
Inna wysokość i wstrząsy
Według oficjalnej wersji 855 metrów przed progiem pasa samolot lewym skrzydłem zahaczył o brzozę na wysokości 6,2 m nad ziemią. W wyniku zderzenia stracił część skrzydła, która spadła 111 m dalej, zaczął przechylać się na lewą stronę, obrócił się i spadł, rozbijając się na tysiące kawałków. Wyniki badań przedstawione przez prof. Biniendę dowodzą, że taki przebieg wydarzeń nie był możliwy.
Na podstawie żmudnych badań prowadzonych za pomocą programów komputerowych wykorzystywanych w takich przypadkach przez NASA podważa on przede wszystkim możliwość oderwania się kawałka skrzydła w wyniku kontaktu z drzewem o średnicy ok. 45 cm. Jego wyliczenia pokazują, że w tej sytuacji brzoza zostałaby przecięta, a skrzydło lekko uszkodzone na krawędzi, bez poważnego naruszenia całej konstrukcji. Dowodzi również, że skrzydło – zakładając jego oderwanie się – spadłoby kilkanaście (a nie 111) metrów za drzewem. W dodatku nie byłoby szans na jego przemieszczenie się na prawą stronę od osi samolotu. A w takim miejscu – w stosunku do trajektorii lotu – zostało znalezione. Wobec powyższego zastosował badanie odwrotne – biorąc pod uwagę wszelkie czynniki (m.in. wagę skrzydła, kształt, opory powietrza, prędkość samolotu, prędkość pionową), sprawdził, gdzie musiałoby nastąpić oderwanie kawałka skrzydła, aby wylądowało w tym miejscu. Okazało się, że co najmniej 26 m powyżej gruntu i 69 m za brzozą (czyli 42 m przed
miejscem znalezienia).
Trudno uwierzyć w takie wyniki badań? W końcu odpowiadają za nie tylko komputery w laboratorium NASA pracujące na wprowadzonych do nich mocno zawyżonych danych, aby uwzględnić maksymalnie dużą gęstość drzewa, różne opory powietrza czy kąty natarcia. Tyle że znajdują one potwierdzenie w kolejnej analizie przeprowadzonej przez inne osoby – chcących pozostać na razie anonimowymi inżynierów w Polsce współpracujących z dr. Nowaczykiem. Chodzi o trajektorię lotu na podstawie danych TAWS (systemu ostrzegania przed przeszkodami) i FMS (komputera pokładowego), które badano w USA. Na rysunkach zaprezentowanych w raportach MAK i komisji Millera wykresy te są krótsze od naszkicowanych na podstawie zapisów czarnych skrzynek. Nagle się urywają. Nie uwzględniają ostatniego sygnału TAWS (38. zapis) i FMS, a te nie pokrywają się z ogólnie przyjętą wersją. Pokazują, że samolot znajdował się ok. 24 m nad pierwszą brzozą i 20 m ponad gruntem nad drugą.
Według trajektorii sporządzonej na podstawie tych dwóch systemów samolot nawet na moment nie zszedł poniżej poziomu lotniska i cały czas leciał ponad drzewami. I wreszcie trzecia rzecz – być może kluczowa. Według wyliczeń ekspertów parlamentarnego zespołu w momencie, w którym miało dojść do oderwania się skrzydła (na owych 26 m nad ziemią), samolot wykonał dwa gwałtowne wahnięcia (według ekspertów można mówić o wstrząsach), które są widoczne na wykresach zaprezentowanych przez oficjalne komisje. Po nich nastąpiły odcięcie zasilania, półbeczka i zderzenie z ziemią.
Analizy zespołu oponenci Macierewicza komentują jak jeden mąż. W programie „Kawa na ławę” w TVN24 z 27 listopada Krzysztof Kwiatkowski uznał, że „ciągłe odświeżanie tego tematu jest niegodziwe” (mając na myśli teorie „zamachowe”), Ryszard Kalisz zawyrokował, że „sposób, w jaki sprawę katastrofy wyjaśnia Macierewicz, jest nie do przyjęcia”, a Janusz Palikot z charakterystyczną dla niego elegancją stwierdził, że „Macierewicz zasługuje na badania psychiatryczne”.
Identyczne komentarze towarzyszyły tzw. białej księdze katastrofy opublikowanej przed kilkoma miesiącami. Nie dyskutowano z faktami w niej zawartymi, a oczerniano jej autora. Teraz też nie ma próby choćby dotknięcia meritum tematu, a jedynie wysyła się na badania Macierewicza. Problem w tym, że zamiast posłowi badania są potrzebne serwowanym nam od 20 już miesięcy „prawdom” o katastrofie.
Raport amatorski
Ani MAK, ani komisja Jerzego Millera nie dokonały analiz podobnych do zaprezentowanych przez parlamentarny zespół. Nie przeprowadzono symulacji rozpadania się samolotu, nie sprawdzono, jak powinno zachować się skrzydło po zderzeniu z drzewem, nie zbadano wpływu ewentualnego zderzenia na tor lotu Tu-154M, nie ma nawet śladu ekspertyzy samego drzewa, nie pobrano żadnych próbek. Wystarczyło domniemanie.
O tym, jak wyglądała droga tupolewa na ostatnich kilkuset metrach, zdecydował… fotograf amator ze Smoleńska, niejaki Siergiej Amielin. W zasadzie wszystkie znane nam zdjęcia ściętych drzew są jego autorstwa. Zrobił ich ponad setkę. Co ciekawe, nie tuż po katastrofie, ale dopiero 13 kwietnia. W wydanej przez siebie książce tę zwłokę tłumaczy wyjątkowo naiwnie. Jak pisze, mimo wielokrotnych pomysłów, rezygnował z pojechania na miejsce katastrofy w przekonaniu, że… nic nie zobaczy. Fotograf, miłośnik Smoleńska, uwieczniający aparatem życie swojego miasta, trzy dni zastanawia się, czy przejechać kilka przystanków autobusem, by zrobić zdjęcia najważniejszego wówczas miejsca na świecie. Sama ta zwłoka każe z ostrożnością podchodzić do jego twórczości.
Tym bardziej dziwi, że zdjęcia stały się nie tylko trampoliną jego popularności, lecz także koronnym dowodem komisji Jerzego Millera na przedstawienie kluczowych wydarzeń przed katastrofą. Raport PKBWL całą analizę ostatniej fazy lotu opiera na fotografiach wrzuconych do Internetu przez bliżej niezidentyfikowanego mieszkańca Smoleńska. Dodajmy, że dopóki Amielin nie opublikował swoich rewelacji, temat brzozy nie istniał. Na początku pojawiała się nawet teza, że Tu-154M mógł zahaczyć o maszt bliższej radiolatarni. Czy polscy specjaliści weryfikowali uszkodzenia drzew na drodze lądowania przedstawione przez Amielina? Może nie zdążyli, bo – jak wiemy – Rosjanie szybko zabrali się za czyszczenie terenu i wycinkę drzew?
Czas na oficjalne badania
Antoni Macierewicz konkluzję wyciąga jedną: – Trzeba wrócić do hipotezy o działaniu osób trzecich zawieszonej przez pana prokuratora generalnego do czasu pojawienia się nowych okoliczności. Jak mówi, wydarzenia, które zrekonstruowali eksperci, z pewnością nie były wynikiem naturalnego zachowania się samolotu ani wynikiem błędów pilotów. – Załoga nie zeszła poniżej pasa, nie naraziła samolotu na zderzenie z ziemią, uniknęła kontaktu z jakąkolwiek przeszkodą naturalną – wylicza.
Poseł oczekuje, że wynikami badań naukowców w USA zajmą się polscy śledczy. Jednak według rzecznika NPW płk. Zbigniewa Rzepy Wojskowa Prokuratura Okręgowa nie dysponuje tym materiałem: – Już co najmniej czterokrotnie zwracaliśmy się do przewodniczącego parlamentarnego zespołu o przekazanie stosownych materiałów. Jednakże pisma te pozostały bez jakiegokolwiek odzewu. WPO w Warszawie nie otrzymała dotąd żadnych materiałów.
Antoni Macierewicz mówi coś innego: – Materiały pierwszej prezentacji prof. Biniendy przesłaliśmy 30 września, ostatniej – 1 grudnia. Tę nieścisłość zapewne da się szybko wyjaśnić i prokuratura będzie mogła zabrać się do pracy.
Dobrze byłoby również, aby możliwość odniesienia się do wersji zdarzeń z 10 kwietnia, przyjętych przez rząd za ostateczne, miało środowisko naukowe w Polsce. Grupa kilkunastu profesorów z najważniejszych uczelni technicznych w kraju zwróciła się do blisko 30 instytutów naukowych z prośbą o wsparcie w zorganizowaniu konferencji będącej wstępem do rzetelnych prac nad mechanizmem zniszczenia samolotu. W kwestii dotychczasowych oficjalnych ustaleń napisali: „Hipotezy dotyczące tego mechanizmu tworzone przez ludzi pozbawionych wykształcenia w dziedzinie mechaniki z jednej strony podnoszą emocje społeczne, z drugiej zaś budzą oburzenie środowiska naukowego ze względu na prymitywizm i sprzeczność z prawami fizyki”. Narodowe Centrum Badań i Rozwoju odmówiło pomocy w sfinansowaniu przedsięwzięcia.
Politycy (a konkretnie minister nauki) mają możliwość wpłynięcia na decyzję szefa NCBiR. Może warto, aby wreszcie ktoś przeprowadził oficjalne, rzetelne badania, których państwowa komisja się nie podjęła. Cóż stoi na przeszkodzie, by naukowcy – zwolennicy teorii MAK-owsko-millerowskiej – obalili hipotezy ekspertów parlamentarnego zespołu? Dobrze byłoby to zrobić skutecznie i fachowo, bo chyba wszyscy wolelibyśmy mieć pewność, że opisane przez nich wydarzenia nie miały miejsca, a 10 kwietnia w Smoleńsku rzeczywiście doszło do niecodziennej, ale jednak katastrofy.
Marek Pyza