Sudan Południowy - najmłodsze państwo świata pogrąża się w chaosie
Żołnierze armii Sudanu Południowego gwałcili, a następnie palili żywcem młode dziewczyny - krzyczały na początku lipca nagłówki artykułów, po tym, jak raport ONZ opisał zbrodnie, do których doszło w ostatnich miesiącach w najmłodszym państwie świata. Niestety, pełna lista okrucieństw była znacznie dłuższa. Zawierała grupowe gwałty, puszczanie z dymem całych osad, torturowanie kobiet i małych chłopców oraz werbowanie dzieci. Między innymi.
O tym, że wojska wierne rządowi Ludowego Ruchu Wyzwolenia Sudanu (SPLM) dopuszczają się wielu potworności, wiadomo było od dawna. Większość doniesień z frontu, trwającej od półtorej roku wojny domowej, skupiała się jednak na grzechach partyzantów, walczących pod banderą zbuntowanego SPLM-IO (In Opposition, W Opozycji). To ich regularnie oskarżano o ludobójcze wręcz praktyki. Opowieści 115 świadków ofensywy, którą rozpoczęły w kwietniu w stanie Unity siły rządowe, nie pozostawiają złudzeń: południowosudańska armia bywa tak samo bestialska, jak jej wrogowie.
Dla kraju, który dopiero uzyskał niepodległość, oznacza to jeszcze więcej udręki.
Płonne nadzieje
Gdy 9 lipca 2011 roku Sudan Południowy ogłaszał niepodległość, obserwatorzy z zewnątrz dzielili się na dwie grupy. Pierwsi przewidywali, że młode państwo rozleci się na kawałki w mgnieniu oka. Jego mieszkańcy tworzyli ponad sto grup etnicznych, które nawet walcząc o wolność z okrutnym islamskim rządem w Chartumie potrafiły rzucać się sobie do gardeł. Ofiary międzyplemiennym masakr, zwłaszcza w latach 90., nierzadko trzeba było liczyć w dziesiątkach tysięcy.
Czasu, by stworzyć wspólną tożsamość - lub chociaż zapomnieć o krzywdach - było po prostu zbyt mało. A nikt nie mógł zagwarantować, że sudański reżim Omara al-Baszira zostawi swych dawnych wrogów w spokoju.
Druga grupa widziała to inaczej. W trakcie prawie półwiecznej wojny o odłączenie się od muzułmańskiego Sudanu, na Południu zginęło około dwa miliony ludzi. Optymiści wierzyli, że to wystarczy; tragiczne doświadczenia miały być przestrogą i gwarantem przyszłej stabilność. W kraju brakowało szkół, dróg i szpitali, ale w jego gospodarce drzemał potencjał: dysponował sporymi zasobami ropy i niewydobywanym jeszcze złotem, każdego roku otrzymywał miliardy dolarów pomocy rozwojowej, a do tego nie miał zagranicznych długów.
Przy odrobinie szczęścia, wsparcia i - przede wszystkim - mądrym przywództwie, to mogło wystarczyć, by Sudan Południowy wyszedł na prostą.
Niestety, rację mieli pesymiści. Właściwie w stu procentach.
Falstart
Pierwsze problemy zaczęły się niemal natychmiast. W sierpniu 2011 roku w północnym stanie Dżunkali doszło do starć etnicznych, w których zginęło ponad 700 osób. W paru innych regionach tliły się mniejsze i większe rebelie; jedne miały podtekst polityczny (wielu weteranów wojny o niepodległość czuło się pominiętych przy rozdawaniu stołków w Dżubie), w kolejnych chodziło przede wszystkim o dostęp zasobów: ziemi, bydła albo po prostu wody. Niektóre powstania dogasały po paru tygodniach, lecz kilka ciągnęło się miesiącami pochłaniając setki lub tysiące istnień. W międzyczasie wybuchła też krótka wojna z północnym sąsiadem - poszło o podział zysków ze sprzedaży ropy. Mimo że Południe dysponuje znacznie większymi złożami, do dzisiaj musi korzystać z rurociągów biegnących przez Sudan.
Położenie młodego państwa było fatalne. Ale najgorsze miało dopiero nadejść.
W grudniu 2013 roku prezydent Salva Kiir oznajmił, że oddziały rządowe udaremniły właśnie próbę zamachu stanu. Stać miał za nią były wiceprezydent Riek Machar. Nim ktokolwiek zdążył zweryfikować te doniesienia (nadal się to zresztą nie udało), w południowosudańskiej stolicy doszło do krwawych pogromów na współplemieńcach oskarżonego, Nuerach. W ciągu trwającej kilkadziesiąt godzin rzezi żołnierze z największego w kraju ludu Dinków, z którego pochodzi również Kiir, wymordowali nieznaną ciągle liczbę cywilów; lokalni i zagraniczni reporterzy pisali później o ciężarówkach wyładowanych okaleczonymi ciałami.
Machar zdołał jednak opuścić Dżubę i uciec do centrum kraju. Tam zwołał swoich zwolenników. Wkrótce dokonali pierwszych odwetowych masakr. Tak jak wielu przewidywało, Sudan Południowy zaczął rozszarpywać się sam. W listopadzie zeszłego roku instytut badawczy International Crisis Group szacował, że w konflikt kosztował życie co najmniej 50 tysięcy ludzi. A od tego czasu przelało się jeszcze wiele krwi.
Cios za cios
Chociaż wojna trwa już prawie 20 miesięcy, na horyzoncie nie widać rozwiązania. Od początku starć w mediacje między Macharem a Kiirem bardzo mocno zaangażowały się państwa regionalnej Międzyrządowej Organizacji ds. Rozwoju (IGAD), zwłaszcza Etiopia i Kenia. Przez półtorej roku negocjacji w Addis Abebie południowosudańscy emisariusze podpisali siedem porozumień o zawieszeniu broni. Wszystkie były bezwartościowe - rozejm zrywano niekiedy w parę godzin po wyschnięciu atramentu na dokumentach (do tego dwa razy papierów nie udało się w nawet parafować).
Główny problem stanowi praktycznie całkowity brak gotowości do kompromisów - obie strony wymagają od przeciwników bezwarunkowej kapitulacji.
Mimo że w kraju cierpią tysiące ludzi, rozmowy potrafią tygodniami stać w miejscu. Aby zachęcić południowosudańskich gości do pośpiechu, etiopskie władze wymeldowały ich niedawno ze stołecznego Sheratona i przeniosły do znacznie tańszych hoteli. Efektów na razie nie ma. “Następnym razem trzeba im rozbić obóz w środku dżungli. Drogie hotele nie służą pokojowi w Sudanie Południowym” - ironizował na łamach kenijskiego “The Nation” publicysta Charles Onyango-Obbo.
Rozstrzygnięcia nie przynosi też to, co dzieje się na froncie. Wiele miast, na przykład Bentiu i Malakal, przechodziło z rąk do rąk już kilkukrotnie; najwyższą cenę płacili przy tym zawsze ich mieszkańcy. Kiir okopał się w Dżubie, gdzie dodatkowo chronią go trzy tysiące żołnierzy podesłanych przez sojuszniczą Ugandę (ale opłacanych z południowosudańskiego budżetu). Rebelianci Machara w razie potrzeby wycofują się z kolei do baz na trudno dostępnym północnym-wschodzie kraju. Oni również, mając kłopoty, mogą liczyć na pomoc: według raportu londyńskiego Conflict Armament Research z czerwca tego roku, regularnie otrzymują amunicję od Sudanu (Machar kolaborował z reżimem al-Baszira już w przeszłości, podczas poprzedniego rozpadu w SPLM w latach 90.). Rządowe ofensywy - w tym ta rozpoczęta w kwietniu - są zbyt słabe, by rozbić dozbrajanych z zewnątrz partyzantów.
Ich jedynym widocznym rezultatem jest więc coraz więcej destrukcji i krzywd; zdemoralizowania armia nie oszczędza ludności cywilnej, a zirytowani dowódcy nierzadko sięgają po taktykę spalonej ziemi. Na przełomie czerwca i lipca organizacje międzynarodowe donosiły, że na wielu obszarach doszło de facto do czystek etnicznych.
Skutkiem bardziej ukrytym jest za to nienawiść, która może nigdy nie wygasnąć.
Wyrodne dziecko
Po pierwszym miesiącu walk ONZ obliczało, że konflikt zmusił do ucieczki z domów ponad 200 tysięcy ludzi. Dzisiaj liczba przesiedleńców jest przeszło dziesięciokrotnie wyższa, a w zagranicznych obozach przebywa już ponad 700 tys. południowosudańskich uchodźców (w Ugandzie 86 proc. z nich to kobiety i dzieci). Pomocy żywnościowej potrzebują ponad cztery miliony cywilów, lecz zagraniczne rządy nie są już tak hojne jak parę lat temu. Sudan Południowy rozczarował; pracownicy humanitarni kwaśno żartują, że Dżuba to miasto o najwyższym zagęszczeniu luksusowych SUV-ów w przeliczeniu na kilometr utwardzanych dróg. Korupcja politycznych elit skutecznie odstrasza darczyńców. Już przed wojną miliony podarowanych dolarów rozpływały się w niewyjaśniony sposób. Teraz tym bardziej nie ma nad nimi praktycznie żadnej kontroli.
Choć Kiir co jakiś czas dokonuje pokazowych zmian w administracji (w tym roku wyrzucił m.in. ministra finansów), SPLM straciło cały kredyt zaufania przyznany mu przez społeczność międzynarodową. Czara goryczy przelała się, gdy w czerwcu Dżuba wydaliła z kraju czołowego przedstawiciela ONZ, Toby’ego Lanzera, który skrytykował południowosudańskie władze za brutalność i niegospodarność. Z powodu walk i uszkodzeń infrastruktury wydobycie ropy z niektórych pól spadło o 60 proc., a po znacznym obniżeniu światowych cen czarnego złota państwo zarabia na baryłce zaledwie 10 dol. Innych źródeł dochodu praktycznie nie ma. Stosowane od roku dodrukowywanie pieniędzy pozwala pokryć część wydatków na liczącą dziś ponad 200-tysięcy żołnierzy armię, ale obciąża zwykłych obywateli rosnącą inflacją i kosztami życia. Ponad 80 proc. południowosudańskich rodzin przeznacza trzy czwarte domowego budżetu na jedzenie.
Mimo ewidentnych porażek w tak wielu dziedzinach, SPLM nie ma zamiaru rezygnować - lub chociaż poddać się ocenie rodaków. W lutym parlament w Dżubie odwołał planowane na czerwiec wybory powszechne i przedłużył kadencję Kiira. W tym tygodniu, parę dni po obchodach czwartej rocznicy niepodległości, prezydent przedstawił przetasowany skład rządu. Zamiast prezentu urodzinowego, mieszkańcom Sudanu Południowego podarowano perspektywę kolejnych trzech lat z ludźmi, którzy doprowadzili do obecnej tragedii.
Tytuł pochodzi od redakcji.