Krzysztof Piesiewicz przerywa milczenie
Krzysztof Piesiewicz po czterech latach od afery, która przekreśliła jego karierę polityczną przerywa milczenie. Właśnie wydał (wspólnie z Michałem Komarem) książkę "Skandalu nie będzie". W rozmowie z Wirtualną Polską znany adwokat i scenarzysta, były senator opowiada, jak to się stało, że padł ofiarą szantażu i jak obyczajowy skandal zmienił jego życie.
22.10.2013 | aktual.: 22.10.2013 11:37
WP:
Joanna Stanisławska: Czym jest dla pana ta książka?
Krzysztof Piesiewicz: Wielokrotnie proponowano mi spisanie wspomnień, ale początkowo nosiłem się z pomysłem, żeby napisać coś dla teatru. Okazało się jednak, że teraz nie mam na to "ciągu". Może kiedyś. Za to w odkrywanie śladów przeszłości wkręciłem się na serio. W czasach mojego dzieciństwa, za stalinizmu w domu nie mówiło się o tym, że ojciec był przedwojennym sędzią, że służył w Związku Walki Zbrojnej a potem w Armii Krajowej, pracował w Polskim Czerwonym Krzyżu, organizował pomoc dla ludności żydowskiej w siedleckim getcie. Rodzice bali się, że mogłoby to na nas sprowadzić nieszczęście. Teraz musiałem to wszystko wydobywać z otchłani niepamięci. To była ciężka robota (śmiech). Na tym etapie życia chyba było mi to potrzebne.
WP:
To spowiedź?
- Raczej terapia.
WP:
Z Michałem Komarem znacie się od lat. Potrzebował pan życzliwego słuchacza?
- Pisanie w samotności to dla mnie męczarnia. Wolę być z kimś, w interakcji z drugim człowiekiem rodzą się lepsze pomysły, tak powstawały wszystkie nasze scenariusze z Krzysztofem Kieślowskim. Kiedy Michał Komar wyraził wolę i ochotę współpracy ze mną, nie zastanawiałem się długo. Jest znakomitym rozmówcą. To była fascynująca przygoda, zbadałem dzieje mojej babci Margarethy, która była Angielką i jej rodziny, dotarłem do dzieci moich ciotek, które osiadły w Kolumbii Brytyjskiej w Kanadzie i tam badają dzieje Indian. Zastanawiałem się, co by było gdyby po I wojnie światowej pojawił się ktoś pokroju Roberta Schumana i już wówczas wykrystalizowała się idea Unii Europejskiej. Czy wtedy Polsce udałoby się wyrwać z dziejowego fatum? A ja może bym kończył studia w Oksfordzie...?
WP:
Miał pan sporo czasu na przemyślenia.
- Chciałem, żeby ta książka nie była tylko chronologicznym przedstawieniem faktów, ale żeby miała głębszy sens. Żeby zawierała refleksje na temat tego wszystkiego, co robiłem i co zostało w mojej głowie. Chciałem opisać pewne sytuacje, środowiska, przypomnieć znakomite osoby, z którymi się zetknąłem, a które popadły w zapomnienie.
WP:
Udało się?
- Nagraliśmy znacznie więcej materiału niż te 320 stron. Wyszły z tego okruchy życia. Myślę, że w przyszłości będę chciał poszerzyć pewne wątki - te poświęcone kinie i mojej pracy w adwokaturze. Gdy ukończyliśmy pracę zrozumiałem, że to książka o świecie, którego już nie ma, choć opowiada o bardzo niedalekiej przeszłości. Bo nie ma już takich uniwersytetów, takiego dziennikarstwa i relacji międzyludzkich... Chciałem też napisać tę książkę, żeby przeciwstawić sprawę intrygi, której padłem ofiarą, tym setkom godzin, które poświęciłem w życiu, jak myślę, znacznie ważniejszym sprawom.
WP: Cztery lata temu przez pańskie życie przeszło tsunami. Jak pan dziś patrzy na tamte wydarzenia?
- Przede wszystkim nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogę budzić aż takie zainteresowanie.
WP: Przecież przez lata żył pan na świeczniku. Jako słynny filmowiec, potem pierwszoplanowy polityk.
- Ale w sejmie zajmowałem się mało widowiskową, żmudną pracą nad ustawami. Zasiadałem w wymagających komisjach - ustawodawczej, praw człowieka. Bardzo to lubiłem. Nigdy nie miałem ambicji, by być przywódcą partyjnym, dlatego obce mi były intrygi, walka partyjna. Wolałem być w cieniu.
WP:
Zmienił się pan?
- Zaczynam lepiej rozumieć świat, który mnie otacza. Coś, co było mi zupełnie obce, te spektakularne mechanizmy, które nim rządzą. Zainteresowałem się też np. cyberprzestrzenią. To państwo w państwie, które nie zostało opisane ontologicznie i normatywnie. Wystarczy kliknięcie i człowiek przenosi się w przestrzeń, gdzie permanentnie popełniane są przestępstwa, które nie są ścigane. Razem z synem zamierzam bliżej przyjrzeć się zagadnieniu prawa i nowych technologii. Z coraz większym trudem oglądam telewizję.
WP:
Bo wolne media, o które pan walczył jednym ruchem skazały pana na śmierć cywilną?
- Bardzo się tym martwię. Sam chciałem iść na studia dziennikarskie, bo uważałem, że to niezwykle szlachetny zawód. Mam ogromny szacunek dla reporterów, którzy wędrują z plecakiem, siedzą gdzieś na końcu świata i opisują zabieganym mieszczuchom zupełnie nieznaną im rzeczywistość. 150 dziennikarzy co roku na świecie ginie na służbie. Takie fantastyczne podejście do tego zawodu jest niestety bardzo dalekie od tego, jak wygląda praktyka funkcjonowania większości mediów. A przecież demokracja jest nic nie warta, jeśli ludzie nie są prawdziwie poinformowani o otaczającym ich świecie. Zresztą na tym polega wielkość i sens tego szlachetnego zawodu.
WP: Miał pan za sobą traumatyczne doświadczenia - przede wszystkim do dziś niewyjaśnioną sprawę zabójstwa pańskiej matki, która zginęła tak jak ks. Jerzy Popiełuszko, ale nie zahartowało to pana.
- Ta sprawa tak mnie trzepnęła, bo wcześniej sytuacja była czarno-biała, zero-jedynkowa. A tutaj przez dwa-trzy miesiące doświadczyłem czystego obłędu. Spektakularnego, półplotkarskiego okładania kijami. Miałem niekiedy wrażenie, że sporo osób stoi po stronie tych, którzy napadli na mój dom.
WP:
Otrzymywał pan jednak liczne wyrazy wsparcia.
- Otrzymywałem listy od wspaniałych ludzi w tym kraju, np. od prof. Władysława Bartoszewskiego. Abp Józef Życiński codziennie mejlował z moją córką. To była wielka rzecz. To mi pomagało, ale bardzo mało, bo wrzask dookoła był tak głośny. Zwłaszcza, że nie mówiono nic o przestępcach, tylko w kółko o moim zdjęciach...
WP: W umysłach wielu osób powstał dysonans: oto znany moralista otacza się ludźmi z półświatka.
- Proszę wskazać jeden scenariusz, jakiekolwiek moje senackie wystąpienie, w którym moralizowałem! We wszystkich moich tekstach jest więcej pytań niż odpowiedzi. WP: Przecież pański "Dekalog" znalazł się wśród 15 filmów o szczególnych walorach moralnych na liście watykańskiej przygotowanej z okazji 100-lecia kina przez Papieską Radę ds. Środków Społecznego Przekazu.
- Zaraz obok Piera Paolo Pasoliniego, co pokazuje jak świetnie to zestawienie skombinowano, można powiedzieć po franciszkańsku. Nigdy nie wskazywałem, jak należy postępować, co jest dobre a co złe. Przyznaję, że zdarzało mi się cytować np. słowa ks. Józefa Tischnera o tym, że największym współcześnie męstwem jest wierność. Zdębiałem, jak mi to powiedział. Uważam, że to stwierdzenie prawdziwe, co nie znaczy, że zawsze udawało mi się mu sprostać.
WP: "Mówił tyle andronów o Bogu i moralności, że nie można było wytrzymać, bo każde kolejne zdanie brzmiało coraz bardziej fałszywie. A fałszu nikt mu nie wybaczy" - to opinia pańskiego kolegi ze studiów.
- To brednie, takie naskórkowe opinie. Podejrzewam, że mówił to ktoś z kim nie zamieniłem pięciu słów. Z Bogiem mam więcej kłopotu niż jasności. Ostatnio przeczytałem biografię Alberta Einsteina i trochę się uspokoiłem, bo okazało się, że nawet największy umysł XX w. zmagał się z licznymi rozterkami. W jakimś sensie bywam często antyklerykalny, ponieważ nie znoszę zbyt wielu złoceń, przepychu, przeszkadza mi, kiedy rytuał jest za bardzo napompowany. Nie do wytrzymania jest też plątanie niekiedy różnych aspektów politycznych z wiarą. Dla mnie wiara to tajemnica, indywidualne przeżycie psychologiczne. Więcej: wiara to możliwość, a nie konieczność. Definiuję wiarę jako tajemnicę zamkniętą w szufladzie wraz z kluczem do niej. Najwięcej na mój temat mieli do powiedzenia ludzie, którzy zetknęli się ze mną incydentalnie, albo w ogóle mnie nie znali.
WP:
Może po prostu był pan nielubiany?
- Jeśli tak, zastanawiam się, dlaczego? Ale myślę, że nie. Zawsze spotykałem się z życzliwością ludzi. Często otrzymywałem od nich więcej, niż na to zasługiwałem.
WP:
"Życzliwi" mówili: bufonowaty, często nie poznawał ludzi.
- Że się noszę? Ale gdyby ci "życzliwi" podali choć jeden przykład takiego zachowania. W senacie zaprzyjaźniałem się z ludźmi z różnych miejsc z Polski.
WP: Może nie poradził sobie pan z życiem na styku dwóch światów - show biznesu, w którym wiele uchodzi i prawa - gdzie trzeba być wolnym nawet od cienia podejrzeń.
- W najgorętszym okresie pojawiło się kilka artykułów pod hasłem "Czy artystom można więcej?". Zestawiano m.in. moją historię ze sprawą Romana Polańskiego. Uważam go za wspaniałego twórcę, który swoje już wycierpiał i po tylu latach nie powinien być ścigany. Ale co to ma wspólnego z moją sprawą?
WP:
Uporał się pan już z tym?
- Do końca nie, choć nie przywiązuję już do tego, co mnie spotkało takiej wagi, jak na początku. Wtedy byłem w szoku. Miałem takie momenty, że nie chciało mi się żyć. Teraz jest lepiej.
WP:
Wciąż jest w panu lęk?
- Nie cierpię na jakieś fobie czy obsesje, ale jestem bardziej wycofany, mam większy dystans do świata. Wcześniej dwie trzecie mojej egzystencji to były dowcipy i śmiech.
WP: Wielu nie mieściło się w głowie, że pan, doświadczony polityk i prawnik mógł być tak naiwny.
- Fantastycznie czuję się wśród typowych warszawiaków, nie znoszę celebryckich spędów, to mnie nie kręci. Zawsze byłem ufny i otwarty. Wydawało mi się, że świat jest dobry, a ludzie życzliwi. Tymczasem przeciwko mnie przez osiem tygodni knuto sprytną intrygę z użyciem specjalnego sprzętu i rekwizytów, przywieziono szminki, stroje. Przygotowywano prowokację, w której - jestem o tym przekonany - musiało brać udział więcej osób, niż te, które zostały zidentyfikowane. Proszę mi wybaczyć, ale kobieta, która to wszystko zainicjowała zupełnie nie różniła się od pani. Była trochę starsza - normalna trzydziestokilkuletnia osoba. Twierdziła, że pracuje w korporacji medialnej, później z aktu oskarżenia okazało się, że była asystentką prezesa spółki.
WP:
Szczególnie uderza rynsztokowy język, którym się posługuje.
- Przecież mamy do czynienia z kopią. A z kopią można zrobić wszystko. To nie jest oryginał.
WP:
Po co pan się z nią umawiał?
- Bo mnie zainteresowała jako kobieta. Zawsze miałem słabość do kobiet, dobrze się z nimi czułem. Spotkałem się z nią dwa razy. To jest bezsporne i udowodnione. I często nie rozumiałem, dlaczego w niektórych mediach twierdzono, że spotykałem się z nią kilkanaście razy. Jak przyszła do mnie po raz pierwszy, przedstawiała się fałszywym nazwiskiem...
WP:
Dlaczego wtedy pan nie zareagował? Stracił pan czujność?
- Być może. Boli mnie, że choć wykonawcy zostali skazani na wyroki po półtora roku więzienia, odbyli albo odbywają karę, wciąż powielane są zarzuty wobec mnie, które były pomówieniami z ich strony.
WP: Może, po tym jak wybuchł skandal, należało wyjść i powiedzieć: "Jestem tylko człowiekiem, poślizgnąłem się. Każdemu, kto nie zachowa ostrożności, może się to zdarzyć"?
- Ale ja to zrobiłem w wywiadzie u Tomasza Lisa dwa lata temu. Może za późno? WP:
Po co przygotowano taką prowokację?
- Mam na to wytłumaczenie. Ale nie chce mi się o tym mówić.
WP: W 2011 r. sąd skazał pańskich szantażystów na kary po półtora roku więzienia, a pan zrezygnował z ponownego startu w wyborach.
- Zapadł wyrok, ogłoszono go i w niektórych mediach elektronicznych były nadal powielane materiały zarejestrowane przez przestępców. Tego nie mogłem ogarnąć. Po wyroku? To kompletny odjazd.
WP:
Tęskni pan za pracą w parlamencie?
- Bardzo lubiłem pracę nad konstruowaniem normy prawnej. To był mój kontakt z prawem, którego mi brakuje. Co nie zmienia faktu, że często mam krytyczny stosunek do obecnie stanowionego prawa, uważam, że w parlamencie jest za mało prawników, w przeciwieństwie do np. amerykańskiego Kongresu, gdzie dominują przedstawiciele właśnie tego zawodu.
WP:
Przerwanie milczenia to próba powrotu do życia publicznego?
- Wiem, że tak to może być odczytywane, ale w ogóle o tym nie myślę. Musiałoby się to wiązać się z uporządkowaniem się w środku. Na dzień dzisiejszy wciąż brakuje mi wewnętrznej determinacji i spokoju.
WP:
Czuje się pan ofiarą?
- Nie chcę budować syndromu ofiary, bo to dla mnie upokarzające. Dałem się wrobić i muszę jakoś przerobić tę lekcję. Mam w sobie często gorycz wynikającą z niesprawiedliwego potraktowania. A może wcześniej byłem mocniejszy przez swoją aktywność? Nigdy się o nic nie prosiłem.
WP: Trudne doświadczenia bardziej niż spokojny czas służą twórczości. Szykuje pan nowe projekty filmowe?
- Mam gotowe trzy scenariusze - dwie części tryptyku o cnotach Boskich: "Wiarę" i "Miłość" oraz "Czyściec", którego tytuł zmieniłem na "Złodziej" - ostatnią nowelę trylogii "Raj", "Czyściec", "Piekło". W związku z tym, że lepiej zrozumiałem cyberprzestrzeń i dyktaturę skrótowego przekazu, mam też pewien zupełnie nowatorski pomysł na kino, ale jeszcze za wcześnie o tym mówić.
WP: Coś pana ostatnio szczególnie poruszyło, na tyle, że pomyślał pan: chciałbym to przenieść na ekran?
- Wstrząsnęła mną historia 17-latka z Koszalina, który przez dwa lata korespondował mejlowo z dziewczyną. Połączył ich intensywny, internetowy romans. Okazało się, że po drugiej stronie komputera był drugi chłopak, który go podpuszczał. Gdy tamten się dowiedział o oszustwie przyjechał i zamordował "ukochaną". Ta konstrukcja jest fascynująca jako zbrodnia popełniona niejako w przestrzeni wirtualnej. Tylko jak na ekranie pokazać dwa lata manipulacji uczuciami? To jest możliwe tylko w filmie dokumentalnym. Namawianie młodego chłopca na takie zwierzenia jest jednak obrzydliwe. Dlatego Krzysztof Kieślowski odszedł od dokumentu na rzecz fabuły, bo miał poczucie, że wykorzystuje swoich bohaterów. Twierdził, że nie wolno wchodzić z kamerą do psychiatryka czy izby wytrzeźwień, bo nie wszystko jest na sprzedaż. Zawsze w kinie najbardziej interesowało mnie, to co wydaje się niemożliwe: jak za pomocą obrazka pokazać to, czego nie widać.
WP:
Afera sprzed czterech lat nie jest dobrym materiałem na thriller psychologiczny?
- W mojej sprawie ciekawe są tylko mechanizmy - przygotowanie intrygi przez kryminalistów, zakup kompromitujących materiałów i ich rozpowszechnienie. To, co dotyczyło mnie bezpośrednio już tak interesujące nie jest: nieprzytomny facet i dwie kobiety, które najpierw ubierają go w sukienkę, a potem malują. To jest zbyt statyczne. Mówię to pani jako fachowiec. To się nadaje na książkę, a nie na film.
Rozmawiała Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska