Bóg silniejszy niż argumenty
Gdyby traktować stan polskiej debaty publicznej na tematy etyki i moralności jako probierz możliwych zmian w ustawodawstwie, należałoby uznać, że już niedługo w naszym kraju zostanie zalegalizowana aborcja, pojawią się formalne pary homoseksualne, i nastąpią inne tego typu sodomy.
Przy okazji dyskusji o refundowaniu zabiegów in vitro dowiaduję się na przykład, że zapłodnienie pozaustrojowe jest niewskazane, gdyż „wiele osób poczętych w ten sposób przejawia zaburzenia tożsamości”. Brak niestety źródła badań i szczegółowych informacji na ich temat, ale sugestywny argument jest. Tylko czy to oznacza, że możliwe zaburzenie tożsamości dziecka powinno nas powstrzymać od jego rodzenia? Bo jeśli tak – czy nie jest to argument za aborcją ze względów eugenicznych?
Z kolei z legalizacją związków homoseksualnych walczy po raz kolejny Tomasz P. Terlikowski na łamach "Rzeczpospolitej", przebierając się w szaty apologety "liberalnej" polityki Platformy Obywatelskiej. Liberalnej, czyli takiej, która nie miesza się do życia obywateli. Również do życia seksualnego. Niech sobie homoseksualiści żyją w swoich domach, ale wara im od sfery publicznej.
Argumenty? Proszę bardzo: państwo wspiera małżeństwo i rodzinę ze względu na miliardowe zyski i niepoliczalne skutki społeczne jakie ta forma organizacji społecznej za sobą niesie - pisze Terlikowski. Chodzi o to, że w formalnych związkach rodzą się przyszli podatnicy. Niestety coraz więcej małżeństw na dzieci sie nie decyduje (wcale nie dlatego, że w telewizji raz czy drugi pokazano paradę równości – jak mniemam). Czy zgodnie z logiką Terlikowskiego należałoby bezdzietnym odebrać przywileje fiskalne?
A może lepiej nadać je konkubinatom, w których dzieci się rodzą? Otóż na taki argument publicysta "Rzeczpospolitej" jest przygotowany: "wystarczy przypomnieć, że zdecydowana większość przypadków przemocy domowej ma miejsce w konkubinatach, a nie w legalnych małżeństwach" - pisze Terlikowski. I naprawdę trudno jest uwierzyć, że powtarzając ten stereotyp bez powołania się na jakiekolwiek rzetelne źródła (których po prostu brak), nie zdaje sobie sprawy ze szkód, jakie może wyrządzić swoimi słowami. Utrudnia bowiem walkę z przemocą w rodzinach formalnych i "sakramentalnych", której tam – wbrew zaklęciom konserwatywnych publicystów - nie brakuje.
Trudno w to uwierzyć tym bardziej, że zaraz po "naukowym" argumencie pojawia się argument "zdroworozsądkowy", odwołujący się do "naturalnego" poczucia sprawiedliwości: "przyznawanie konkubinatom uprawnień małżeństw byłoby rażącym promowaniem nierówności i niesprawiedliwości". Jedno krótkie zdanie, a partnerzy, którzy z różnych powodów nie zdecydowali się na ślub, oraz ich dzieci, poznają dokładnie swoje miejsce w szeregu. Drugim.
O tym jak silne i niebezpieczne są stereotypy podane jako "naukowe fakty" można przekonać się przy okazji debaty o kryzysie ojcostwa w "Gazecie Wyborczej". Jacek Pulikowski, mąż i ojciec zajmujący się katolicką formacją do życia w rodzinie stwierdza: "Mężczyzna nie jest partnerem dla kobiety w potocznym rozumieniu tego słowa. Myślę o równym podziale obowiązków. To nienaturalne (...) Dopóki dziecko jest małe, zajmuje się nim kobieta. Mężczyzna przecież nie nadaje się do tego. On nie odróżni jednego z dwudziestu rodzajów płaczu niemowlaka, a kobieta rozumie to bezbłędnie" - głosi Pulikowski.
Poglądy głoszone przez Pulikowskiego są ciekawe z kilku powodów. Po pierwsze bez oporów odwołują się do rzekomo "naturalnego" podziału ról na matkę, która musi dziecko odchować, i ojca, któremu przypada zaszczyt inkulturacji dziecka (i przy okazji reprodukcji patriarchalnego modelu). Po drugie zwalniają w ten sposób ojców z najtrudniejszej i najbardziej niewdzięcznej roboty przy małym człowieku. Po trzecie ustawiają odpowiednio w szeregu kobietę (nie tylko zostaje ona uziemiona na pierwsze lata życia swojego dziecka, ale dodatkowo otrzymuje gratis poczucie winy, jeśli chce być kimś więcej niż "matką" - na przykład biolożką molekularną, albo czlonkinią zespołu muzyki dawnej). I wreszcie po czwarte – nie mają żadnego uzasadnienia naukowego, a co najwyżej ideologiczne.
W każdym społeczeństwie żyją osoby o bardzo rożnych poglądach i ta różnorodność jest wielką łaską. Do społecznej równowagi potrzebni są zarówno wolnościowcy jak i konserwatyści. Warunkiem koniecznym do sensowności rozmowy pomiędzy osobami o skrajnie różnych poglądach jest wypracowanie w miarę spójnego i wspólnego języka. Takim językiem jest między innymi język racjonalnej debaty, ze swoimi metodami weryfikacji i falsyfikacji tez. Osoby, które cytuję powyżej, używają tego języka w sposób bardzo nieumiejętny, narażając na porażkę siebie i głoszone przez siebie poglądy (których mogliby skutecznie bronić jedynie na gruncie swojej ideologii). Wydawać by się więc mogło, że – skoro argumentów konserwatystom brakuje – wkrótce przegrają oni kilka batalii o kluczowe zmiany w polskim ustawodawstwie i praktyce społecznej. Nie stanie się tak jednak, gdyż polska rzeczywistość w bardzo niewielkim stopniu kształtowana jest przez racjonalny dyskurs. Dlatego, panowie Terlikowski, Pulikowski i inni, zamiast silić się na
pseudonaukowe argumenty, powiedzcie bez ściemy: "Bóg tak chce". Polacy to rozumieją. Jeszcze.
Krzysztof Cibor, Wirtualna Polska