Żydzi, którzy wrócili
Gdy Żyd wraca do Polski, inni Żydzi pukają się w czoło. W głowie im się nie mieści, że można chcieć takiej ojczyzny, co to nie potrafi szczerze zatęsknić za Żydem Polakiem, za to dziwi się, że Żyd o niej nie zapomniał.
10.03.2008 | aktual.: 10.03.2008 12:43
W tym tekście o nim nie napiszę. O pewnym Żydzie, ale i Polaku. O wieloletnim emigrancie. – Nie pisz, bo nie mam już siły gęsto się tłumaczyć, dlaczego wróciłem – prosi. – Bo tak naprawdę gówno was to powinno obchodzić, dlaczego Żyd na przekór wszystkiemu i wszystkim wciąż czuje się Polakiem. Tak, jestem też Żydem, w dodatku religijnym, w dodatku syjonistą. Aha, i jeszcze jestem bardzo przywiązanym do swojego kraju Polakiem niekatolikiem. A kuku!
Nie wystąpi w tym tekście również ani jedna Żydówka Polka z tych, które 40 lat temu, po wydarzeniach marcowych, wyjechały z Polski, a potem wróciły. Odmówiły. Mówią, że ze strachu.
Cztery razy wyjazd
Oni dali o sobie napisać: 1. Marian Lichtman (rocznik 1944), były muzyk zespołu Trubadurzy, zwany czasem ojcem polskiego disco polo. Dziś jedną nogą w Polsce – dwa mieszkania, w Łodzi i w Warszawie – drugą w Danii. Dawno temu odnosił sukcesy z Krzysztofem Krawczykiem. Do Danii wyemigrował pociągiem, urżnął się z tego nieszczęścia tak, że jak wsiadł w Warszawie, to obudził się w Kopenhadze. Na obczyźnie grywał do kotleta, ale i ze znanymi jazzmanami. Wrócił po upadku PRL. Kilka lat temu próbował odnieść śpiewający sukces z Andrzejem Lepperem. Znów nagrywa. Właśnie wydaje kolejną płytę. Muzykę wcale nie discopolową, lecz orientalną. Ciekawą.
2. Andrzej Kudesz (rocznik 1945), w dalekiej przeszłości piosenkarz i kompozytor w studenckich kabaretach, przez wiele lat izraelski inżynier budowlany, dyrektor projektów i przedsiębiorca, obecnie hodowca kóz, wytwórca ekologicznych kozich serów. W Polsce od sześciu lat. W wiejskim gospodarstwie pod Wrocławiem mieszka wraz z drugą żoną. Przeniósł się na wieś, bo o tym marzyła żona.
3. Krzysztof Topolski (rocznik 1946), były biznesmen, który zrobił w Kanadzie majątek na samochodach. Wrócił na początku lat 90. W 1988 roku odwiedził Polskę – premier Mieczysław Rakowski w ramach odwilży zaprosił do Poznania biznesmenów z różnych stron świata. Topolski zwiał ze spotkania, by w stroju kelnera w restauracji pod Warszawą przywitać dawnych kolegów, w tym opozycjonistów z marca 1968 roku. Dziś mieszka na Mazurach z drugą żoną, pisarką Iwoną Jurczenko oraz z trójką adoptowanych polskich dzieci. Dzieci, o których ich nowa mama napisała niezwykłą książkę „Bociany przylatują zimą”. Topolski pomaga kilkudziesięciu innym polskim dzieciom, funduje im stypendia. Żyje z tego, co kiedyś zarobił. 4. Aleksander Rozenfeld (rocznik 1941), poeta, który wraz z innym poetą Rafałem Wojaczkiem mieszkał przed wyjazdem z Polski na dworcu we Wrocławiu, a po wyjeździe sprzątał w Izraelu ulice. Po powrocie do Polski był zatrudniony w warszawskiej restauracji Gesslerów jako brylujący po sali i zabawiający gości
konwersacją. Doradzał również prezydentowi Polski Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w kwestiach żydowskich. Dziś doradza samorządowcom, jak przywrócić w miastach i miasteczkach pamięć o ich dawnych mieszkańcach. W tym Żydach.
A 40 lat temu każdy z nich zapamiętał jeden dzień, który zaważył na całym jego życiu.
Zwijaj się, suko
– Ty, żydek, uważaj, bo źle skończysz! – pogroził Lichtmanowi na ulicy pan w czarnych okularach. Obok przechodziła studencka manifestacja. Lichtman nie był studentem, lecz muzykiem. I to popularnym. Śpiewał dla Polaków przeboje bez jednej nutki zahaczającej o politykę. O „rysunku na szkle” albo że „znamy się tylko z widzenia”. Przechodził koło demonstracji, bo tam mieszkał. Cztery lata później wyemigrował z rodzinnego kraju – gdy pan w czarnych okularach kolejny raz dał mu do zrozumienia, że ani on, ani jego muzyka nie są w Polsce mile widziani.
– Nie miałem żalu do Polaków – zapewnia Lichtman. – Ale tamta Polska nie była już moja, stałem się dla niej obcy.
Krzysztof Topolski był studentem. Jemu też, jak Lichtmanowi, grozili. Nawet poważniej, bo ośmioma latami więzienia. Trafił do niego na półtora roku uznany za syjonistę. Bo kiedy po raz kolejny podczas protestów studenckich na Politechnice Warszawskiej usłyszał, że wszystkiemu są winni Żydzi, zapytał głośno, czy przypadkiem kilku polskim problemom nie są przypadkiem winni polscy szmalcownicy. Czyli ci, którzy w czasie wojny urządzali polowania na ludność żydowską.
– W więzieniu nauczyłem się odmawiać odpowiedzi na niektóre pytania, znosić ludzką pogardę i nienawiść oraz pędzić bimber – wylicza. Potem, jak już wyszedł z więzienia, nauczył się udawać przez kilka miesięcy wariata, by nie zostać wcielonym do armii. Bo wcześniej, jeszcze w celi, dowiedział się, że polskie wojska wkroczyły do Czechosłowacji. Wtedy po raz pierwszy pomyślał, że oprócz Polski istnieją także inne miejsca na świecie. Na przykład Szwecja, do której wyemigrowali jego rodzice. Albo Izrael.
Andrzej Kudesz przez wiele lat nie wiedział, co oznacza słowo Żyd. – Kto to jest ten Żyd? – zapytał matkę, po tym jak w szkole kolega przezwał go tym niezrozumiałym przekleństwem.
– Porządny człowiek – odpowiedziała krótko matka, której cała rodzina zginęła w Holocauście. I która sądziła, że jeśli ukryje przed synem pochodzenie, zaczaruje jego los. Los, który nie będzie już losem żydowskim, straconym. Kilka lat później 16-letniemu Andrzejowi postarano się wytłumaczyć, że nie jest Polakiem, jak dotąd myślał, ale należy do żydowskiej mniejszości narodowej. A Żydzi zawsze byli utalentowani muzycznie. Pewien reżyser zaprosił go do udziału w spektaklu w roli chasyda z Kazimierza. – Ostatecznie zrozumiałem, że w jakiś dziwaczny sposób odróżniam się od innych – wspomina Kudesz. Jak dziwaczny, dowiedział się w 1968 roku. Miał 22 lata, żonę i dziecko. Żydzi nadal kojarzyli mu się z hollywodzkimi produkcjami o Mojżeszu. Byli mu obojętni. Zajmowały go ważniejsze sprawy. Miał wziąć udział w eliminacjach do prestiżowego festiwalu. Wieczorami pisał wiersze, w dzień pracował jako urzędnik w firmie budowlanej. I wtedy zorganizowano w jego miejscu pracy otwarte zebranie partyjne. Działacz odczytywał z
kartki przemówienie, z którego wynikało, że strajki studenckie w Polsce są dziełem jakichś bliżej nieokreślonych syjonistów, podobnie jak strajki studentów we Francji, a nawet rewolucja kulturalna w Chinach. Powiedział też, że Żydzi, którzy nie trafili do obozów śmierci w czasie wojny, współpracowali z gestapo. Kudesz trzasnął drzwiami. A potem z całą rodziną, włącznie z żoną nie-Żydówką, zaczął pakować walizki. Z końcem 1969 roku w krakowskiej komendzie Milicji wręczono im papier upoważniający do jednorazowego przekroczenia granicy w bardzo krótkim czasie i informujący, że „posiadacz niniejszego dokumentu podróży nie jest obywatelem polskim”.
Dla Aleksandra Rozenfelda ważny okazał się pewien piątek w 1968 roku. Jeszcze w czwartek pracował w domu kultury w Kielcach. Wcześniej za zasługi dla polskiej kultury otrzymał nagrodę, o czym nawet napisała prasa. A następnego dnia już nie pracował. Ważne były też inne dwa dni. Ten, w którym na zawsze wyjechała do Izraela jego rodzina, i ten, w którym satyryk Józef Prutkowski odprowadzał na Dworzec Gdański swojego żydowskiego przyjaciela Arnolda Słuckiego. Satyryk wtedy krzyknął: „Panie dyżurny, z którego peronu odchodzi pociąg do Treblinki?”.
Dla Rozenfelda to był prawdziwy chichot historii.
– Jak wychodziłem z domu, miałem wrażenie, że powinienem szybko znaleźć dla siebie jakąś kryjówkę – wspomina.
Z tamtych czasów zapamiętał jeszcze dowcip: Żyd daje ogłoszenie w prasie: „Szukam pana, który przechował mnie w czasie wojny w szafie. Znów aktualne”.
Ale czasy nie skłaniały do żartów. – Zwijaj się, suko – usłyszała Helena, siostra Aleksandra Rozenfelda, gdy w marcu 1968 roku wychodziła z podwrocławskiej szkoły, w której uczyła. Potem młodą nauczycielkę, która z wypiekami na twarzy czytała polskich klasyków, ktoś obrzucił kamieniami. Pierwszy raz zrozumiała, że jest też Żydówką. Czym wcześniej wcale się nie przejmowała. Helena wyjechała z rodzicami do Izraela. – Ojciec umierał w Tel Awiwie-Jafie w łóżku, nad którym wisiał obrazek warszawskiej Starówki – wspomina Aleksander Rozenfeld. Matkę poety znaleziono lata później na izraelskiej autostradzie. Szła z balkonikiem z bardzo przyzwoitego izraelskiego domu starców. W stronę lotniska, z którego chciała wrócić do Polski. – A ja broniłem się przed wyjazdem z Polski rękami i nogami – przyznaje Rozenfeld. Choć pisał w wierszu „Memento /40 lat po/”: „(...) i jeszcze pamiętam słowa ojca:
tutaj nie masz co szukać, nic dobrego cię nie spotka w kraju, w którym wciąż nie mogą odróżnić Żyda od człowieka, honoru od gnoju”.
– Ale gdy wybuchł stan wojenny, a ja byłem w Solidarności i pisałem niepokorne wiersze, dostałem od władzy proste ultimatum: albo wyjadę, albo poważnie dobiorą mi się do skóry – wspomina.
Wyjechał w 1982 roku z żoną i córką. W Izraelu urodziły mu się kolejne dzieci. Miało być miło i wygodnie, ale nie było. – To cholerne nieszczęście. Nie ma nic gorszego, niż urodzić się i Żydem, i Polakiem – wyjaśnia. – Ale najgorsza z możliwych kombinacji to urodzić się Żydem, Polakiem i jeszcze do tego poetą. Zrozumiałem, że nie mogę żyć w innym kraju, bo mieszkam w jednym języku. Pech sprawił, że to język polski. Po powrocie w 1987 roku Rozenfeld znów pisał i wciąż pisze wiersze, także o tym, jak bardzo Polska go wkurza. – Wkurza mnie, że nikt nigdy nas, Polaków, w drugiej kolejności Żydów, za to, co stało się 40 lat temu, nie przeprosił – irytuje się. – Że politycy mają gęby pełne frazesów, a moi przyjaciele z Izraela i innych części świata wciąż muszą składać żenujące podania o przywrócenie obywatelstwa, choć przecież nigdy z własnej woli Polakami być nie przestali. Wkurza mnie, a właściwie wkurwia, że nikt nie tęskni za ludźmi, którym złamano życie. Bo proszę mi wierzyć: ci, którzy wtedy przymusowo
musieli opuścić swoją ziemię, nigdy już nowej, własnej ziemi nie odnaleźli.
Andrzej Kudesz próbował odnaleźć się w Izraelu. Miał świetną pracę, pieniądze. Chciał stworzyć polskojęzyczny kabaret, ale szybko się okazało, że nie ma dla kogo. I tak się skończyły jego marzenia o karierze kabaretowej.
Krzysztof Topolski nie obejrzał w Kanadzie ani jednego polskiego występu. Nie był na żadnym polskim koncercie. – Nie chciałem rozgrzebywać ran – opowiada. Nie udało mu się.
Gdy 15 lat temu wrócił do Polski (na chwilę, jak mu się wydawało), najpierw poczuł zapach zasiarczonej benzyny. Taki, jaki zapamiętał z polskich ulic sprzed 20 lat. A potem znalazł w Warszawie dziurę w płocie, przez którą przeskakiwał do szkoły. Nikt jej przez kilkadziesiąt lat nie załatał.
Zrozumiał, że dotarł do swojej dziurawej ojczyzny. Zamknął w Kanadzie wszystkie interesy i pod pretekstem robienia nowych w Polsce wrócił do Warszawy. A potem z kobietą, której oświadczył się po dwóch godzinach od pierwszego na nią spojrzenia, wyemigrował na Mazury. Mieszka tam z rodziną już od 17 lat. Nie zamierza się stamtąd wynosić.
– Choć ta moja Polska wciąż jest bezczelna, zadufana w sobie, prowincjonalna, czasem głupia – mówi Topolski. – Polska, w której ciągle ktoś mnie pyta: po co i dlaczego. A ja nie wiem, dlaczego ciągle mam się tłumaczyć? Z moich osobistych decyzji, z mojego szaleństwa, z miłości?
Lichtman wrócił, bo w Danii nikt nie potrafi zanucić „Rysunku na szkle”. Bo jego kumple z Trubadurów nigdy się od niego nie odwrócili, bo tęsknili za nim tak samo jak on za nimi. Bo choć w Łodzi, w której częściowo mieszka, wciąż widzi antysemickie napisy na murach, to w końcu są to jego – łódzkiego Żyda – mury.
– Nawet jeśli są spróchniałe, nawet jeśli ciągle czuć od nich smród zgnilizny – dodaje.
Intruz lub idiota
Tylko Andrzej Kudesz nie wie jeszcze, czy w Polsce zostanie na zawsze. Bo wiele mu w tej nowej Polsce przeszkadza. Bo żyje mu się tu znacznie biedniej niż w Izraelu. Bo Polska nie zapewni mu emerytury, nawet za lata tutaj przepracowane, ani godnej starości. Bo tu Polak żydowskiego pochodzenia, który prosi, by oddać mu jego obywatelstwo, traktowany jest jak intruz albo idiota.
– Bo to nie takie proste wrócić do miejsca, z którym wiąże się tyle bolesnych wspomnień, w którym cię szanują, kiedy przedstawiasz się jako Izraelczyk, a pogardzają, gdy mówisz, że jesteś polskim Żydem – wyjaśnia. Choć z drugiej strony najbliższe plany Kudesza są dość konkretne – w najbliższym czasie planuje kupić na swoją polską wieś kolejne polskie kozy.
Anna Szulc