Życie na bombie
Ewa jest pielęgniarką. Pracuje w szpitalu, do którego przywożeni są pacjenci z podejrzeniem koronawirusa wymagający np. interwencji kardiologicznej, chirurgicznej, ginekologicznej. Ewa i jej zespół czekają na telefon, który może zmienić ich życie.
Marianna Fijewska: Jak wyglądało przeszkolenie do opieki nad pacjentami z koronawirusem w pani szpitalu?
Przeszkolenie to bardzo duże słowo. Odwiedziła nas osoba, która na co dzień nie pracuje z nami, lecz w innym szpitalu zakaźnym. Poprowadziła spotkanie informacyjne na temat wirusa - czym jest, jak się szerzy… Pokazano nam, jak wygląda kombinezon, ale bez żadnej instrukcji obsługi. Zabrakło odpowiedzi na najważniejsze pytania: o śluzy i specyfikę wejść do pacjenta, środki dezynfekujące, ale głównie o kombinezony - o sposób ich zakładania i zdejmowania.
I to wszystko?!
Początkowo tak. Zaczęłyśmy wówczas działać na własną rękę: dzwoniłyśmy do znajomych ze szpitali zakaźnych i starałyśmy się dowiedzieć, jak to wszystko wygląda. Wtedy okazało się, że inne szpitale przekształcone w zakaźne miały takie „szkolenia” i również szukały odpowiedzi na podobne pytania.
Ile to szkolenie trwało?
Łącznie z przekrzykiwaniem się, dezorganizacją i chaosem, to może trzydzieści czy czterdzieści pięć minut, a przekazywanie stricte merytorycznej wiedzy na pewno nie więcej niż piętnaście.
Dopiero później koledzy z epidemiologii poprowadzili nam wewnętrzne szkolenia z zakładania i zdejmowania kombinezonów oraz sposobów zachowania się przy pacjencie. Przechodzimy je od kilku dni. Mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że czerpiemy od kolegów bardzo dużo wiedzy. Rekompensuje to w pewien sposób pierwotny chaos. Przyznam, że na początku każdy z nas myślał, że zostaniemy pozostawieni samym sobie. A świadomość, że trzeba się nauczyć zakładać kombinezon w ciągu kilku dyżurów lub do momentu pojawienia się pierwszego pacjenta, jest paraliżująca.
Czego zabrakło jeszcze?
To moje subiektywne wrażenie: zabrakło empatii, zrozumienia i czasu. Tak wiem – w dobie epidemii myślę o empatii… Ale dla osób, które nigdy nie miały do czynienia z bardzo restrykcyjnymi procedurami obowiązującymi w szpitalach zakaźnych wszystko jest nowe i niewyobrażalne! Podam pani przykład: podczas zwykłego dyżuru lekarskiego zaleca się badania w zależności od potrzeb. Wielokrotnie jest tak, że lekarz po piętnastu minutach przypomina sobie, że od pacjenta trzeba jeszcze pobrać dodatkową próbkę i prosi pielęgniarkę, by to zrobiła. Tam zaś każdy pobyt przy pacjencie ma być bardzo krótki, a każda czynność musi być wykonana z ogromną precyzją. Nie wyobrażam sobie pobierania krwi w kombinezonie i trzech parach rękawic. Mogę ocenić, że szkolenie teoretyczne zostawiło więcej pytań, niż odpowiedzi.
Trudno w strachu i pośpiechu nauczyć się czegoś na tyle dobrze, by nie popełnić błędu.
O błąd jest niezwykle łatwo! Kombinezony są sztywne, naprawdę bardzo ciężko się nimi manewruje.
Jeśli osoba zarażona trafi na pani oddział, może pani zostać wezwana na dyżur i „z marszu” zacząć opiekować się pacjentem?
Tak. Od razu. I to jest straszne.
Dlaczego?
A wyobraża sobie pani, że nagle ktoś każe być pani specjalistą z dziedziny zarządzania i kierować grupą osób hebrajskojęzycznych? To jest taka sama sytuacja. Jestem osobą wykształconą, ale nigdy nie szkoliłam się w zakresie epidemiologicznym. Nigdy nie pracowałam w szpitalu zakaźnym. Podobnie moje koleżanki i koledzy - czy to pielęgniarki, czy lekarze. Do tej pory wykonywaliśmy zupełnie inną pracę. Osoba, która prowadziła przeszkolenie, nie odpowiedziała konkretnie na nasze pytania. Różnice między specyfiką pracy w szpitalu zakaźnym a wielospecjalistycznym są olbrzymie! Zarówno pod względem wyposażenia takiego szpitala, jak i samej jego budowy np. specjalistycznych śluz. Obawiam się, że nie uda mi się uniknąć zarażenia.
To brzmi, jakby była pani tego wręcz pewna.
Pytanie brzmi raczej, kiedy się zarażę. Czasami myślę, że dla mnie i dla mojej rodziny, męża i małych dzieci, najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby odizolowanie się. Jednak w szpitalu zapewniają nas, że w przypadku zakażenia i kwarantanny, uzyskamy od nich pomoc. I ja chcę w to wierzyć.
Obawia się pani o niedostateczną liczbę personelu medycznego zdolnego do pracy w najbliższych tygodniach?
Zdolnych do pracy pielęgniarek i lekarzy będzie szybko ubywało, bo jest olbrzymie zagrożenie zarażenia. Paradoksalnie, bardziej obawiam się o znajomych z niezakaźnych szpitali - oni nie będą wiedzieć, że mają do czynienia z pacjentem z koronawirusem. My przynajmniej znamy zagrożenie i mamy odpowiedni sprzęt. Ogólnie kombinezonów jest za mało, ale przynajmniej na razie powinno nam wystarczyć. A jak będzie później? Wszystko zależy od rozwoju sytuacji.
Czy dostali państwo jakieś wskazówki, jeśli chodzi o sposób zarządzania sprzętem?
Wiemy, że mamy robić to ekonomicznie, co jest zrozumiałe. Jednak dla mnie ekonomicznie oznacza zgodnie z procedurą. Aby zapewnić wykonywanie naszych działań zgodnie z przyjętymi procedurami, potrzebujemy masek typu półmaska filtrująca FFP3, rękawic – najlepiej nitrylowych, ale również specjalistycznych gumowych.
W jaki sposób Polacy mogą pomóc w zabezpieczeniu potrzeb szpitali?
Jeśli są ludzie dobrej woli, którzy są ponad podziałami politycznymi i przy tylu zaniedbaniach, w dobie olbrzymiego kryzysu, chcą pomóc, to mogą finansowo wesprzeć jednostkę szpitali jednoimiennych lub zakupić jakikolwiek sprzęt, który pomoże pacjentom, ale również personelowi, bez którego niestety wszystko się zawali. Jeśli nie ktoś nie wiedziałby, czego potrzebuje dany szpital, zawsze może zadzwonić do konkretnej placówki i zapytać. My z całego serca już dziękujemy ludziom dobrej woli, wspaniałomyślnym, którzy bezinteresownie pomagają.
A co mogą zrobić sami pacjenci, by ułatwić państwu pracę?
Mówić prawdę. Część pacjentów niestety ukrywa fakt pobytu za granicą w rejonach objętych epidemią lub nie mówi, że miało kontakt z osobą zarażoną. W takich sytuacjach wysyłany jest zwyczajny ambulans medyczny, a nie specjalistyczny, dostosowany do osób zakażonych. Co więcej, taki pacjent trafia na oddział ratunkowy w szpitalu niezakaźnym, co nie powinno mieć miejsca. Wydłuża to czas diagnozy i przyczynia się do szerzenia zakażenia. Zespół ratownictwa medycznego to świetni specjaliści, którzy tak, jak my uczą się przystosować do nowej, dynamicznie zmieniającej się sytuacji, ale bardzo dużo zależy od odpowiedzialności społeczeństwa.
Co jest dla pani osobiście w tym najgorsze, najtrudniejsze?
Życie na bombie. Czekam na telefon, aż zostanę wezwana na dyżur do pacjenta z koronawirusem. Bo nie wiem, nikt nie wie, kiedy to nastąpi. Nasz oddział zmienił profil, tak jak większość oddziałów, więc nie chodzę do pracy codziennie. Moje koleżanki niestety masowo biorą zwolnienia, bo tak się boją. To są kobiety po pięćdziesiątce oraz emerytki, obciążone kardiologicznie, neurologicznie, więc znajdują się w grupie ryzyka. Nie dziwię się - ta niepewność przyszłości jest najgorsza.
Stan na dziś jest taki, że mamy minimalną wiedzę praktyczną i czekamy.
Na pewno nie grozi państwu zamknięcie zakładów pracy.
Ale będzie kiepsko również, jeśli chodzi o finanse. Mówi się coraz głośniej o zakazie migracji personelu medycznego celem uniknięcia zakażeń.
Co to znaczy?
To znaczy, że jeśli pracujemy w szpitalu dedykowanym, nie powinniśmy pracować nigdzie indziej. Ale jakim cudem, jeśli często połowa naszych dochodów pochodzi z innych szpitali? Właśnie teraz zostanie obnażona cała niewydolność w kadrach pielęgniarskich. Przecież od lat mówimy o tym, że ciągniemy na kilku kontraktach po dwieście czy trzysta godzin.
A chętnych do pracy w tym zawodzie jest bardzo mało.
Widzę teraz ogromne błędy systemu ochrony zdrowia. My się nie przygotowywaliśmy na takie sytuacje. Na studiach były wzmianki o epidemiach, ale zero praktyki. Chcemy w trzy dni tworzyć działające prężnie szpitale zakaźne, które powinny być tworzone latami. Żeby być gotowym na bardzo ostrą i skuteczną walkę z przeciwnikiem, jakim jest koronawirus, powinniśmy pomyśleć o tym wiele lat wcześniej.
Od autorki: Imię mojej rozmówczyni zostało zmienione.