PublicystykaZuzanna Ziemska: Dyplomowani głupcy

Zuzanna Ziemska: Dyplomowani głupcy

Jak podaje GUS w roku akademickim 2015/16, w polskich szkołach wyższych kształciło się 1 405 133 studentów. Spora część z nich całkowicie niepotrzebnie.

Zuzanna Ziemska: Dyplomowani głupcy
Źródło zdjęć: © PAP
Zuzanna Ziemska

Profesor historii w moim liceum zwykł dzielić uczniów na tych, którzy nadają się na studia i tych, którzy powinni "uczyć się zawodu". Tych ostatnich posyłał do techników czy zawodówek, choć wnosząc z tonu, właściwie to do diabła. Najwyższą wartość miała dla niego edukacja zakończona tytułem magistra. Najlepiej nauk humanistycznych, stąd wstręt także do techników. Nie był w swoim myśleniu odosobniony.

Moim rówieśnikom (rocznik ‘81) wpajano gradację: zawodówki, technika, licea - przy czym te ostatnie uważano za najlepsze. I analogicznie, przyzwyczajano nas od lat najmłodszych do kategoryzowania ludzi wedle wykształcenia. Kazano wierzyć, że mądrzy i inteligentni kończą studia. Że to właśnie "mgr" przed nazwiskiem świadczy o wartości – dla pracodawców, dla rozmówców, dla partnerki/partnera. Czy można się więc dziwić, że tak ochoczo ruszyliśmy po zdobycie tytułu? Że ruszały po niego kolejne pokolenia? I wreszcie – że robią to nadal?

Ofiary eduoptymizmu

Tyle, że – w moim przekonaniu - spora część robi to całkowicie bez potrzeby. I zupełnie niepotrzebnie jest przez uczelnie witana z otwartymi ramionami.

Jest spora część studentów, która na uczelnie idzie, by faktycznie zdobyć umiejętności w danym zakresie. Chce opuścić alma mater z konkretnym zawodem i niezbędną do jego wykonywania wiedzą. Lub też chce zgłębiać daną dziedzinę na poziomie wyższym, niż zapewnia to szkoła średnia i samodzielne zgłębianie tematu.

Niestety jest też cała rzesza studentów z musu. Ofiar eduoptymizmu – w myśl którego wyższe wykształcenie równa się życiowej dojrzałości, mądrości i otwartym drzwiom kariery. Tych, którym od dzieciństwa wpajano, że po prostu muszą iść na studia, bo tak się robi, jeśli chce się być kimś. Ten trend widać wyraźnie w ustawicznym zaglądaniu w rubrykę "wykształcenie" politykom, gwiazdom czy blogerom. Co jakiś czas tworzone są zestawienia "gwiazdy bez matury" albo wyciągane na wierzch informacje o braku dyplomu jakiegoś posła. Echa afery z absolutorium Prezydenta Kwaśniewskiego przetrwały zakonserwowane w popkulturze: "Więc mam wyższe wykształcenie, chociaż studiów nie skończyłem. Jak prezydent Kwaśniewski (…)" śpiewa Kazik w utworze "12 groszy". Co z tego wynika?

Absolutnie nic. Brak dyplomu można w wielu przypadkach nadrobić innymi formami kształcenia. Oczywiście nie w przypadku lekarzy, inżynierów czy prawników. Ale jeśli chodzi o szereg innych zawodów, w tym polityków – jak najbardziej. Zwłaszcza, że wiedza serwowana na wielu kierunkach często okazuje się całkowicie nieprzydatna w realiach zawodowych albo błyskawicznie się starzeje w świecie galopującej technologii.

Wziąść bul erudyty

Pokutuje jednak przekonanie, że osoba o wyższym wykształceniu, zyskała nie tylko umiejętności w swojej specjalistycznej dziedzinie, ale także wiedzę ogólną. Wystarczy jednak prześledzić chociażby wpadki z pisownią od Prezydentów – Komorowskiego i Dudy, po posłankę Pawłowicz – znakomicie przecież wykształconą, wykładowczynię akademicką, która upierała się przy zapisie "wziąść" (ten i inne przykłady zebrano chociażby tutaj). Jeżeli zaś chodzi o erudycję, warto (chociaż z przymrużeniem oka) obejrzeć materiały takie jak ten, w którym niewykształcony (przynajmniej teoretycznie) kibic, okazuje się dysponować dużo większą wiedzą ogólną, niż studentka AWF. Przypadek? Być może. Manipulacja? Z całą pewnością, w jakimś stopniu tak – tego wymagała formuła programu. Ale zarazem dowód, że studiowanie niekoniecznie przesądza o wiedzy.

Damy i chamy

Edukacja akademicka nie jest też synonimem klasy i ogólnego obycia. Jeśli przy nim jesteśmy, to od razu przywołajmy niedawny skandalik związany z programem "Projekt Lady". O ocenę uczestniczek – dziewczyn aspirujących do bycia damami (cokolwiek to słowo miałoby dziś oznaczać) – poproszono grupę studentów warszawskiej uczelni. Nazwę przemilczam celowo, bo szkoła odcięła się od całego eksperymentu i wykładowcy, który go przeprowadził. Rzecz jednak w tym, że w jej murach pozostali uczniowie, którzy w ankietach oceniających pierwszy raz w życiu widziane młode kobiety użyli następujących sformułowań: "pokazuje, że wszystko ma w dupie", "hej dupeczko, daj numer do siebie, zabawimy się tak, że będziesz chciała więcej i więcej", "ubiór a'la szybki dostęp".

Mimo wszystko, ktoś w programie zadecydował, że niewykształcone dziewczątka "lady in spe", miałyby z pokorą słuchać studentów – tych obytych, kulturalnych młodych ludzi - by zrozumieć swoje błędy. Gorszy słucha lepszego – takie zapewne było założenie. Tylko, sądząc po rynsztokowym języku, coś tu nie wyszło.

Inteligencja ze snapa

Jeśli więc studiowanie nie daje przewagi w formie erudycji i kultury, może więc po prostu inteligencja? Tu, bez szerszego komentarza, po prostu wkleję słynny już w sieci status Uniwersytetu Wrocławskiego, który prosił o niepodsyłanie zdjęć ze snapchatowymi, „zabawnymi” filtrami.

W komentarzach, zarówno na Facebooku, jak i pod artykułami poświęconymi tej sprawie, pojawiały się głosy, wzywające uczelnie do wykreślenia takich osób z listy studentów. Mam jednak przekonanie, że głos im z głowy nie spadnie. Jeszcze. Ale to może zacząć się zmieniać.

Dobra zmiana

Oczywiście, uczelnie potrzebują studentów by istnieć, a liczba studiujących jak podaje GUS, od kilku lat dramatycznie spadała. Jest to oczywiście skorelowane z liczbą osób w danym wieku a niekoniecznie tylko z popularnością studiów jako takich. Im mniej kandydatów startowało na jedno miejsce, tym dramatyczniej wyglądały budżety szkół wyższych. Zwłaszcza prywatnych.

Teraz jednak powoli ta tendencja ma się zmieniać. Przynajmniej w szkołach państwowych. Od 1 stycznia 2017 na jednego nauczyciela akademickiego nie może przypadać więcej niż 13 studentów. A kiedy szkoła przekroczy limit – straci dotację ministerialną.

Lista winnych

To o tyle dobra wiadomość, że nie tylko "ta dzisiejsza młodzież", ale i same uczelnie w pewnym zakresie przyczyniły się do dewaluacji tytułu magistra. W ostatnich latach studiowanie stało się na tyle proste, że uzyskanie dyplomu to betka. Młodzi ludzie, którzy wpisują na Facebooku w rubryce wykształcenie "Wyższa szkoła robienia hałasu", często nie różnią się właściwe niczym od tych, którzy podają tam autentyczną nazwę uczelni. To niezwykle krzywdzące, bo pamiętajmy, że nadal wyedukowani idioci idą ramię w ramię z tymi, którzy zdobywają wiedzę w pocie czoła i na tytuł magistra w pełni zasługują.

System edukacji i pobłażliwe szkoły to oczywiście niejedyny winny. To także kwestia pracodawców, którzy niezwykle często przesadzają z wymaganiami i gloryfikują "papierki" z uczelni. I choć coraz częściej mówi się o rynku pracownika, nadal zdarzają się ogłoszenia z wysokimi wymaganiami na bardzo niskie stanowiska. To z kolei przyczynia się do niepotrzebnego przekonania, że na studia trzeba iść. Koniecznie. Czy się ma na to ochotę, czy się ma ku temu predyspozycje, czy faktycznie wymarzony zawód tego wymaga. Na szczęście i tu czuć już wiatr zmian. Coraz więcej firm rozumie, że nowoczesne kompetencje to niekoniecznie wiedza zaczerpnięta w szkole wyższej. Młodzi specjaliści muszą przyswajać informacje na bieżąco, nie mają czasu na zdobywanie ich godzinami na studiach, w trakcie których wiedza z pierwszego roku staje się całkowicie nieaktualna już na trzecim roku.

Niestety mądre podejście do edukacji wyższej to pieśń przyszłości. Póki co jeszcze długo obok tych, którzy studiować powinni, będą pojawiać się także głupcy z dyplomem. Dyplomem, który za ich sprawą, będzie znaczył coraz mniej.

Zuzanna Ziemska dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)