Zrabowane dzieci. "Jak się nazywam? Nic nie wiem"
Anna Berezowska ma 74 lata. Chyba 74. Jej data urodzenia jest umowna, miejsce urodzenia - również. Do Polski z austriackiego Oblarn odesłano ją w 1948 roku jako Annę Berezowską. Ale czy to jest Anna Berezowska?
- Widzę ją w tym korytarzu. Mutti - tak do niej mówiłam.
- Siedzi, ręce ma na podołku. I czeka. Zawsze czekała. W tej drewnianej chatynce. Nie wiem, jak do niej trafiłam. Skąd? Gdzie ja się urodziłam, kiedy? Nic nie wiem. Ja nie wiem, kim jestem. Dała mi lalkę na drogę, ubrała w brązową sukienkę. Z takim, o tu - pokazuje - kołnierzykiem. Dlatego otaczam się brązem. Jest mi bliski.
Moja Mutti
Oblarn 26, drewniana chatynka, a obok duże gospodarstwo.
- Zamieszkałam z Mutti w tym drewnianym domeczku. Było tak: korytarzyk, po lewej stronie kuchnia, gdzie znajdowało się palenisko. Pamiętam, że tam się zawsze ogień palił. Po prawej była sypialnia - wielkie łóżko, pierzyna. Zawsze, jak mnie kładła spać, to przy mnie siedziała i coś mi śpiewała albo opowiadała. Moja Mutti, Rossa Stauder.
- W drugim budynku była olbrzymia kuchnia. Stał tam duży stół z ławami. Siedziałam przy nim, jadłam kromki chleba z melasą, popijałam mlekiem. Miałam tam takiego "brata" i on mnie prowadzał za rękę. Trochę się zajmowaliśmy indyczkami, prosiaczkami. Gęsi mnie kiedyś podziobały.
- Kiedyś, to musiało być po Bożym Narodzeniu, bo była choinka i dostałam lalkę Puppe - mama ściągnęła mnie w nocy z łóżka, zaczęła ubierać. Dwóch żołnierzy wzięło mnie na ręce, a ona stała i płakała.
- I więcej jej nie zobaczyłam.
Zatarte ślady
W 1948 roku, gdy odesłano ją do Polski, Anna miała cztery czy pięć lat. Była jedną z tysięcy dzieci - ofiar germanizacyjnej polityki III Rzeszy. Akcja pozyskiwania "dobrej krwi", realizowana na zlecenie szefa SS Heinricha Himmlera w krajach okupowanych podczas wojny, miała na celu zniemczenie uprowadzanych dzieci, które wedle nazistowskich kryteriów spełniały normy aryjskości. Ośrodki Lebensbornu, organizacji przeznaczonej do germanizowania skradzionych dzieci, prowadziły własne urzędy stanu cywilnego i biura meldunkowe. Skutecznie zacierały ślady zbrodni. Zrabowanym dzieciom zmieniano nazwiska, daty urodzenia - najczęściej dodawano im dwa lata. Dla zmylenia tropu, gdyby ktoś z krewnych później szukał.
"Wynosili tobołki"
- Obudziłam się w pociągu. Chyba dawali nam jakieś środki uspokajające, bo niewiele pamiętam. Ale pamiętam, jak wietrzyli wagony i wynosili tobołki. Potem się dowiedziałam, że to były dzieci, które nie przetrwały tej podróży.
- Jak już wylądowałam w Katowicach, w Czerwonym Krzyżu, to po jakimś czasie dzieci "znikały" - wspomina dziś pani Anna. - "Znikały", bo ktoś po nie przychodził, ktoś na nie czekał. Ja nie "zniknęłam", trafiłam do sierocińca.
Zobacz także: Ile Polska straciła w wyniku II Wojny Światowej
"Nic nie stoi na przeszkodzie"
Z Polskim Czerwonym Krzyżem korespondowała od 1947 roku Halina Świerczewska, zainteresowana adopcją dziewczynki. W czasie wojny Niemcy zabili jej męża i dzieci.
"Uprzejmie komunikujemy, że o ile rodzice Anny Berezowskiej, których poszukujemy, nie odnajdą się, nic zdaniem naszym nie stoi na przeszkodzie wzięcia małej przez panią na wychowanie" - czytamy w odpowiedzi Polskiego Czerwonego Krzyża, oddział w Villach w Austrii.
Rodziców Anny Berezowskiej ostatecznie nie odnaleziono i Halina Świerczewska mogła zostać mamą Ani.
Druga mama, trzecia mama…
Drugą mamą Ani była Rossa Stauder. Pierwszej nie udało się ustalić. Po powrocie do Polski pojawiła się trzecia - Hala, czyli Halina Świerczewska. Ta, która była jej opiekunem prawnym. O wszystkich trzech mówi "mama". Ale o pierwszej nie wie nic. Jak to jest zastanawiać się przez 70 lat, kim się tak naprawdę jest?
Na stole leżą dokumenty, jakie otrzymała z PCK, archiwum w Bad Arolsen, listami od archiwisty z Oblarn, który miał jej pomóc w poszukiwaniu informacji na jej temat. Wylicza miejsca, do których trafiła po przyjeździe do Polski w 1948 roku, wymienia kolejne nazwiska osób, które się nią opiekowały. Dużo tego jest, co chwilę poprawia, koryguje. Katowice, Wisła, Jastrzębie Górne, Międzyzdroje, Wisła, pierwsza klasa podstawówki, Rybnik, Kętrzyn.
- Ale namieszałam - mówi.
A później jeszcze był Dom Małego Dziecka w Otwocku, którego nie chce pamiętać. Wtedy już była kilkunastoletnią dziewczyną. "Niemiecki bękart" - często w tych latach słyszała.
Teraz Warszawa.
Strzępy informacji nie składają się w logiczną całość. Tu nic do siebie nie pasuje. Data urodzenia nie pasuje do jedynego zdjęcia, jakie prawdopodobnie zostało zrobione w Austrii. Nazwisko nie pasuje, nie pasują Berezowscy, których jako rodziców wskazało Bad Arolsen. W historii przewija się jeszcze polska robotnica. Ktoś powiedział, że urodziła w gospodarstwie w Oblarn dziewczynkę.
I to by było na tyle.
Trzy miejsca urodzenia
Obecnie jako miejsce urodzenia pani Anna ma wpisaną Warszawę. Ale wcześniej miała już Hargelsberg. Mówiono również o Krakowie. A może w dokumentach Lebensbornu był Poznań? Bo to miasto wpisywano wszystkim dzieciom, w przypadku których nie znano prawdziwego miejsca urodzenia. Czy gdzieś się jeszcze zachowały jakiekolwiek ślady? Czego szukać?
- Tyle osób chciało mi pomóc, ale wszyscy nagle zostawiali mnie w połowie drogi. Przestawali odpisywać na listy, umierali.
Cudowny "Babiszon"
Halina Świerczewska nie przyszła do sierocińca w Katowicach, do którego skierowano dziecko. Sprawowała pieczę na odległość, wysyłając Annę do kolejnych miejsc i tam organizując jej opiekę.
- Nie rozmawiała pani z Halą o przeszłości?
- Nigdy nie umiałyśmy ze sobą rozmawiać. Nie mówiła o przeszłości. Ale była cudowną babcią, bo ja nie nadawałam się na matkę. Nikt mnie tego nie nauczył. Ona mi krok po kroku pokazywała, uczyła. Filip, mój syn, bardzo ją kochał. Jak wiedział, że przyjeżdża "Babiszon", to o 7 rano był na nogach, o 8 stał pod furtką, a ona przyjeżdżała o 11. Stał i czekał.
Ta trzecia mama Anny Berezowskiej, "Babiszon" Filipa - jak o niej czule mówi - była najcudowniejszą babcią na świecie. Pokazała mu kawał świata, spędzała z nim czas. Raz zatrzymała go na dłużej. I kilka dni później umarła na białaczkę.
Prosta
- Wyszłam na ludzi, na prostą. A przecież mogłam wylądować na ulicy. Mam w pamięci taką Urszulę -piękną dziewczynę o filmowej urodzie. Była "damą do towarzystwa". Kiedyś siedziałam w kawiarni i ktoś powiedział: "Ania, ty mnie pewnie nie poznajesz". I to była ta Urszula. Urszula wyglądała jak staruszka, choć była po trzydziestce. Brudna, zaniedbana. To mną tak wstrząsnęło, że postanowiłam się nie dać. Wolałam jeść suchy chleb i przepijać wodą niż skończyć w ten sposób.
- Nie chciała pani odnaleźć swojej drugiej mamy, tej z austriackiego Oblarn? Była już pani przecież dorosłą kobietą - dopytuję.
- Wtedy o tym nie myślałam, bo Filip bardzo chorował.
Oblarn 26 już nie ma
Ale do Oblarn i tak pojechała. Stoi tam dom, należący do gospodarstwa, w którym mieszkała. Ale chatynki drewnianej już nie ma. Nowi gospodarze mają jednak stare zdjęcie. Na nim ta chatynka i Mutti. Rossa Stauder mieszkała tam do chwili, gdy budynek groził zawaleniem. Zabrano ją stamtąd siłą. Trafiła do domu opieki, gdzie zmarła w 1983 roku.
- Wydaje mi się, że ona na mnie czekała.
Nie wiadomo, skąd, w jaki sposób i z jakim nazwiskiem trafiła do Austrii, do niemieckiego gospodarstwa, ta mała dziewczynka. Wiadomo jedynie, że zawsze była Anną. Na listach repatriacyjnych, które znaleźliśmy w Archiwum Akt Nowych w Warszawie, imię "Anna" nie pojawia się często. Na listach dzieci, które przewinęły się przez ośrodek germanizacyjny Gaukinderheim w Kaliszu, "Anna" należy również do tych rzadziej występujących. W ramach akcji "Zrabowane dzieci" rozpoczęliśmy poszukiwania skradzionej tożsamości pani Anny.
Ewelina Karpińska-Morek (interia.pl)/DW