Znana dziennikarka odsłania tajemnice
Miała zostać aktorką, grała Marię Stuart z Kazimierzem Kaczorem. Nie udało się. Poszła więc na polonistykę z przekonaniem, że zajmie się teatrem jako recenzentka. Polityka wówczas nie była jej w głowie. Oto Janina Paradowska, jakiej nie znacie.
12.09.2011 | aktual.: 12.09.2011 18:13
**Przeczytaj
Nakładem Wydawnictwa "Czerwone i Czarne" ukazał się właśnie pierwszy biograficzny wywiad z damą polskiego dziennikarstwa, wybitną komentatorką polityczną, a także stałą felietonistką Wirtualnej Polski. "A chciałam być aktorką..." to podróż przez życie inteligentki z Krakowa, która przenosi się do obcej Warszawy, by robić karierę w dziennikarstwie, choć początkowo jej zainteresowania byłt zupełnie inne...
Długa droga do polityki
Dziewczyna po polonistyce na UJ, dla której teatr był życiem, fascynował ją Wyspiański, a "Grażynę" Mickiewicza znała na pamięć, wybiera studia dziennikarskie w Warszawie, bo... chce mieć taki zawód, w którym nie trzeba rano wstawać. Na wymarzony kierunek nie dostaje się od razu, dlatego przez rok pracuje jako barmanka w kawiarni "Pod Jaszczurami". "Parzyłam kawę, kładłam ciastka na talerzyki, nalewałam wino - tylko taki alkohol tam był. I to w bardzo ograniczonym wyborze: węgierski riesling Badacsony, pamiętam, że lampka kosztowała 7,60 złotych, Egri Bikavér, Gellala, a szczytem luksusu było greckie rodzynkowe Samos. Byłam wówczas dosyć zamożną kobietą" - wspomina w rozmowie z Martą Stremecką publicystka "Polityki".
Życie szybko weryfikuje jej wyobrażenie o "zawodzie marzeń". "Kurier Polski", w którym zaczynała, był popołudniówką, więc do redakcji trzeba było przychodzić na szóstą rano. "Dziś do 'Poranków' w Radiu TOK FM wstaję o 4.30 i jakoś nie robi to już na mnie wrażenia" - stwierdza po latach. Pisała wtedy do działu "Mieszkalnictwo i remonty" oraz o ochronie zabytków i turystyce. "Zapisałam się do klubu dziennikarzy turystycznych, to była fajna okazja do zwiedzania świata. Przyznaję, nieraz nas Orbis korumpował wycieczkami. I byliśmy w wiecznych rozjazdach. A to jakieś pojezierze się zwiedzało, a to nowy hotel" - czytamy. Szczytem samodzielności były krótkie felietoniki o sprawach miejskich w rubryce "Pod kolumną Zygmunta".
Paradowska opowiada o kolegach dziennikarzach, redakcjach, w których pracowała (po "Kurierze" było "Życie Warszawy", wreszcie "Polityka") oraz o jedynym tekście, którego się wstydzi. "Nie pamiętam z niego ani słowa, nie pamiętam, o czym był, pewnie o prowiancie, radiostacji i dobrym samopoczuciu żołnierzy. Ale pamiętam niestety zakończenie, które umieściłam też jako tytuł: 'Za nasz spokojny dom'. To było z piosenki, którą śpiewano na festiwalu w Kołobrzegu. Tam dalej leciało: za radość matek, żon... Nie dość, że kicz, to jednak to było obrzydliwe, a jeszcze gorzej, że głupie. Jeśli myślę o największym błędzie, który popełniłam w dziennikarstwie, to mówię sobie: kurczę blade, ten tytuł, i to zakończenie..." - mówi o swojej relacji z wizyty w Hradec Králové podczas inwazji na Czechosłowację w 1968 r.
Zdradza też, czy dobrze się zarabiało będąc dziennikarzem: "Zaczęłam dobrze zarabiać w momencie, kiedy media się sprywatyzowały, czyli dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Zresztą zaraz sprawdzę, jak to było z pieniędzmi, bo, jak to prymuska, przechowuję wszystkie dokumenty. O proszę, tu jest pierwsza pensja - 2500 złotych, razem z wierszówką. Ale już dwa lata później 4000. Pod koniec lat siedemdziesiątych wyrabiałam z wierszówką 9000 złotych". Opowiada, dlaczego nie była w opozycji ("nie miałam w sobie na tyle odwagi") oraz dlaczego zapisała się do PZPR ("z jakiejś dziwacznej przekory, ponieważ wszyscy w redakcji się zapisywali do SD, to ja się zapisałam do PZPR").
Słabostki i wielka miłość
Poznajemy Paradowską prywatną, która np. nigdy nie uprawiała żadnych sportów "przez pazury". "To moja słabość - do długich, pomalowanych paznokci. Nie wyobrażałam sobie, żeby cokolwiek mogło je zniszczyć. Ta słabość trwa do dziś" - mówi. Która uwielbia garsonki, sukienki, płaszcze, buty i torebki, a posiada je w ilościach niemal hurtowych. Paradowską, która wspomina tragicznie zmarłego męża: "Istnieją na świecie rzadkie okazy. I mnie w drugiej połowie życia trafił się taki rzadki okaz. Spotkałam fantastycznego człowieka. Było mi z nim dobrze, jak nigdy. Ja potrafię opisywać politykę, ale szczęścia, na dodatek własnego, nie umiem. Więc poprzestańmy na krótkim: byłam z Jurkiem szczęśliwa. (...) I ta śmierć na moich oczach, kiedy kąpał się w morzu w Odessie i nagle po prostu umarł. Tak na wyciągnięcie ręki, tak cicho, tak bez ostrzeżenia, tak bardzo za wcześnie. Ja nie krzyczę, ale wtedy, na plaży w Odessie, strasznie krzyczałam. Zawsze lubiłam życie, ale wtedy, wracając samolotem z Odessy, marzyłam, żeby się
roztrzaskał ze mną na pokładzie. (...) Po śmierci męża uciekłam w szaloną pracę, wszystko nią zagłuszałam. Dziennikarstwo to dobry zawód, żeby zatłuc smutek, żal. Janina Paradowska zawsze jest ubrana, umalowana, konkretna, pozbierana, przygotowana - no to byłam. Twarda Janka, dzielna Janka. Tylko ten strach przed wieczorem - wejść do mieszkania i ominąć pokój Jurka. Nawet nie patrzeć w tamtą stronę. Wypić herbatę w kuchni, wziąć proszek nasenny i spać. Rano wstać, postawić się do pionu i znowu pracą zatłukiwać emocje" - mówi.
"Uwiedziona" przez Wałęsę
Wreszcie dowiadujemy się, jak narodziła się "polityczna Paradowska": "Przez te kilkanaście miesięcy karnawału 'Solidarności' poczułam, co to jest dziennikarstwo. Miałam takie wrażenie, że wszystko to, co robiłam wcześniej, miało z tym zawodem bardzo niewiele wspólnego". Publicystka opowiada o swojej fascynacji Lechem Wałęsą w 1980 r. i jak Tadeusz Mazowiecki z czasem stał się dla niej autorytetem. Zdradza, że na "ty" jest z bardzo wąską grupą polityków. W tym gronie znajduje się m.in. premier Donald Tusk: "Ale ilekroć się z nim teraz spotykam, mówię do niego 'panie premierze', przynajmniej w szerszym gronie, mimo jego żachnięć. Zresztą mam taką zasadę, że jeśli ktoś ze znajomych obejmuje stanowisko rządowe, nawet nie staram się zdobyć nowego numeru telefonu komórkowego. Dzwonię zawsze poprzez sekretariaty, asystentów. (...) Do Tuska też nie mam bezpośredniego telefonu. Nawet namawiano mnie, żebym zdobyła ten numer, bo podobno Monika Olejnik dzwoni do niego bezpośrednio i szybciej załatwia sobie wywiady".
Po 1989 r. z sejmu obserwowała narodziny demokratycznej Polski. Praca tam wyglądała zupełnie inaczej niż obecnie: "Siedzieliśmy głównie w knajpie w Starym Domu Poselskim. I tam oraz w dolnej palarni, która była jeszcze palarnią w dosłownym tego słowa znaczeniu, toczyło się całe życie dziennikarskie. W innym tempie niż teraz, na innych zasadach. Nikt nie biegał za politykami, nie dopadał ich na schodach, na korytarzach. Balcerowicz robił konferencję prasową, to wiadomo, że trzeba było iść, uważnie wysłuchać, zadać swoje pytania". Zwraca uwagę, że wówczas była inna relacja między dziennikarzem a politykiem. "Politycy mieli większe poczucie gwarancji bezpieczeństwa niż w tej chwili. Wiedzieli, że jeśli na coś się umawiamy, to wzajemnie tych granic nie przekraczamy. Wiadomo było, że jak rozmawiamy prywatnie, to rozmawiamy prywatnie i ja nie sprzedam natychmiast tej rozmowy do gazety. W tamtych czasach nie było dziennikarstwa polegającego na zbieraniu komentarza jednego polityka, konfrontowaniu z drugim, a
właściwie szczuciu tego drugiego na poprzedniego, i kreowaniu z tego sztucznego newsa".
Publicystce nie podoba się kierunek, w jakim idą media. Ubolewa, że obecnie nastąpiło "straszliwe skumplowanie świata dziennikarskiego z politykami, zwłaszcza młodymi". "Może pani zobaczyć na przykład taką scenę: siedzi dziennikarka, przychodzi poseł, siada nad nią na oparciu fotela i coś jej szepcze. Oni są wszyscy ze sobą na 'ty'. Takiego stanu skumplowania za czasów, gdy obsługiwałam sejm, nie było. A skutki tego są takie, że dziennikarze często piszą pod dyktando polityków".
(js)