Zjednoczone Emiraty Arabskie budują armię najemników. Interwencja w Jemenie pierwszym poligonem
Zjednoczone Emiraty Arabskie od kilku lat w sekrecie budują armię złożoną z zagranicznych najemników, którą dopiero w ostatnich tygodniach po raz pierwszy rzuciły do walki. Pierwszym celem stał się pogrążony w wojnie domowej Jemen. Nie jest wykluczone, że następnym będzie samozwańcze Państwo Islamskie.
W Jemenie niespokojnie jest od lat, ale na początku 2015 roku sytuacja eskalowała do krwawej wojny domowej, która swą brutalnością niewiele ustępuje konfliktowi syryjskiemu. W wojnę szybko wmieszały się regionalne mocarstwa - szyickich rebeliantów aktywnie wsparł Iran, natomiast sunnickiej władzy na ratunek ruszyła koalicja państw arabskich z Arabią Saudyjską na czele.
Wśród arabskich interwentów znalazły się również Zjednoczone Emiraty Arabskie, które w ostatnich tygodniach zdecydowały się rzucić do walki budowaną w sekrecie armię najemników. Jak donosi "New York Times", w Jemenie wylądowało prawie 500 wynajętych żołnierzy z Ameryki Łacińskiej, przede wszystkim Kolumbijczyków. Inne źródła wskazują, że liczba ta może wzrosnąć do 800 ludzi. Amerykański dziennik podkreśla, że to zapowiedź tego, jak mogą wyglądać wojny przyszłości.
Prywatna armia
Pierwsze doniesienia o formowaniu przez arabskich szejków prywatnej armii pojawiły się w 2011 roku. Plany utworzenia siły złożonej z zagranicznych najemników powstały sporo wcześniej, więc tylko zbiegiem okoliczności jest, że właśnie w tym czasie przez Bliski Wschód przetaczała się fala rewolucji, które później nazwano Arabską Wiosną. Zadaniem nowego wojska nie miało być tłumienie prodemokratycznych protestów, bo takowe bajecznie zamożnym emiratom nie grożą. Władzom emiratów sen z powiek spędzają inne niebezpieczeństwa - terroryzm i islamiści, Iran oraz bunty sprowadzanych na masową skalę tanich robotników.
Problem ZEA jest taki, że spośród dziewięciu milionów mieszkańców, jedynie kilkanaście procent to osoby cieszące się statusem obywatela. Reszta to w ogromnej większości gastarbaiterzy z biednych krajów arabskich (Jordania, Egipt) i z Azji (głównie Pakistan, Bangladesz, Indie, Filipiny), pozbawieni jakichkolwiek przywilejów. Nic więc dziwnego, że władze dmuchają na zimne i zabezpieczają się na wypadek wybuchu robotniczych rozruchów, bo między innymi na taki scenariusz miało być przygotowywane zaciężne wojsko.
Tak mała liczba obywateli rodzi również ryzyko, że forsownie rozwijanym siłom zbrojnym zabraknie świeżego rekruta, a trzeba wiedzieć, że ZEA ambicje mają mocarstwowe. Podobnie dużą bolączką arabskiej armii jest niezwykle małe doświadczenie - stąd sięgnięcie po zaprawionych w boju "żołnierzy fortuny", nad którymi pieczę początkowo trzymał Erik Prince, założyciel okrytej złą sławą prywatnej firmy wojskowej Blackwater.
Kolumbijscy weterani
Dziś projekt, który 2010 r. na start otrzymał pół miliarda dolarów, nadzorowany jest w całości przez armię. ZEA stać na takie ekstrawagancje, bo na obronność ten stosunkowo niewielki kraj przeznacza prawie 23 mld dol. - najwięcej w regionie, jeśli nie liczyć Arabii Saudyjskiej (i ponad dwa razy więcej niż czterokrotnie ludniejsza Polska).
Według informacji "NYT" obecnie zaciężna brygada liczy ok. 1800 żołnierzy zwerbowanych w Ameryce Łacińskiej i szkolonych przez zachodnich instruktorów. Szczególnie preferowani są Kolumbijczycy, w których kraju od dekad trwa wojna domowa między rządem a lewicową partyzantką, więc nie brakuje tam zaprawionych w boju weteranów. Szejkowie oferują im 5-6 razy większy żołd oraz sowity pakiet ubezpieczeniowy, chętnych więc nie brakuje.
- Nazywani jesteśmy najemnikami, zdrajcami, tchórzami i oportunistami. Nie jesteśmy nikim takim, tylko ludźmi, którzy podjęli decyzję w obliczu braku jakichkolwiek gwarancji - mówił kolumbijskiemu dziennikowi "El Tiempo" były oficer, który zaciągnął się na arabską służbę, zarzucając rodzimym władzom, że nie zapewniają żołnierzom finansowej stabilizacji. - I jest pewne, że jeśli oni nie wrócą (żołnierze z Jemenu - przyp. red.), przyszłość ich rodzin jest zabezpieczona - podkreślał.
Nie zmienia to faktu, że jeszcze do niedawna służba najemnej armii przebiegała dość monotonnie i bez przygód, koncentrując się głównie na szkoleniach i ćwiczeniach w zamkniętej bazie wojskowej. Jemen to dopiero pierwsza zagraniczna misja, za którą obcokrajowcy otrzymują zresztą dodatkowe wynagrodzenie w wysokości 1000 dol. za tydzień. Wiadomo też na pewno, że najemnicy otrzymali identyfikatory i stopnie sił zbrojnych ZEA, nie występują więc w roli bezpaństwowych "psów wojny". Natomiast dokładne zadania na teatrze działań, jak i większość innych informacji, trzymane są w ścisłym sekrecie. Przedstawiciele władz emiratów nawet nie potwierdzają oficjalnie, że taka jednostka w ogóle istnieje.
Po Jemenie, ISIS?
Jemen to pierwszy poligon, na którym szejkowie testują swój zaciężny legion. Nie jest wykluczone, że kolejną areną będzie Syria i Irak, gdzie najemnej armii przyjdzie się zmierzyć z Państwem Islamskim. W ostatni weekend Zjednoczone Emiraty Arabskie ustami swojego ministra ogłosiły gotowość wysłania wojsk lądowych do walki z ISIS i jako model wzorcowy wskazały państwom zachodnim właśnie interwencję w Jemenie.
Na razie złożona z 1800 najemników brygada to stanowczo zbyt mało, by rzucić na kolana samozwańczy kalifat. Ostatnio dwóch wpływowych republikańskich senatorów USA John McCain i Lindsey Graham wezwało do utworzenia sił interwencyjnych w liczbie 100 tys. żołnierzy - 20 tys. miałyby wystawić USA, resztę sunnickie kraje regionu. Ofensywa lądowa to klucz do pokonania ISIS, bo historia pokazała, że wojny z nieregularnymi siłami partyzantów nie da się wygrać prowadząc wyłącznie kampanię lotniczą.
- Najemnicy to atrakcyjna opcja dla bogatych krajów, które chcą prowadzić wojnę, ale ich obywatele mogą nie chcieć w niej uczestniczyć - wskazuje w rozmowie z "NYT" Sean McFate, ekspert think thanku Atlantic Council i autor książki "The Modern Mercenary" ("Współczesne najemnictwo"). - Najemnicy z Ameryki Łacińskiej są zapowiedzią tego, co dopiero nadejdzie - prognozuje.