Polska"Zjazd Solidarności - stypa w skłóconej rodzinie"

"Zjazd Solidarności - stypa w skłóconej rodzinie"

Dlaczego Donald Tusk został wygwizdany, a Jarosław Kaczyński nagrodzony brawami podczas jubileuszowego zjazdu "Solidarności"? To oczywiste, prezes PiS mówił dokładnie to, co chcieli usłyszeć, że historyczna i obecna Solidarność nie różnią się właściwie niczym - pisze Piotr Czerski w felietonie dla Wirtualnej Polski.

"Zjazd Solidarności - stypa w skłóconej rodzinie"
Źródło zdjęć: © PAP

02.09.2010 | aktual.: 02.09.2010 16:36

Nie oszukujmy się: to, że jubileuszowy zjazd "Solidarności"; będzie przypominał stypę w skłóconej rodzinie, było pewne zanim jeszcze się rozpoczął. Owszem, powaga chwili kazała spotkać się w jednym miejscu, odświętnie ubrać i przybrać uroczysty wyraz twarzy - ale potężny ładunek wzajemnych pretensji domagał się rozładowania, a buzujące emocje szukały ujścia.

Zaczęło się od przemówienia Donalda Tuska - powitanego buczeniem przez część zgromadzonych - który, odwołując się do etosu "tej prawdziwej Solidarności", wyjaśnił delegatom, dlaczego obecna Solidarność prawdziwą nie jest. A nie jest, ponieważ tamta prawdziwa jednoczyła ludzi o odmiennych poglądach w walce o wolność i niepodległość, a ta obecna reprezentuje jedną tylko grupę Polaków. Doprawdy, trudno było oczekiwać, że zgromadzeni na sali delegaci związku zawodowego po takiej reprymendzie premiera liberalnego - przynajmniej deklaratywnie - rządu popadną nagle w zadumę i skupią się na snuciu prywatnych refleksji; istotnie: reakcją były gwizdy.

Jarosław Kaczyński powitany został, rzecz jasna, zupełnie inaczej, a wystąpienie zaczął od dowodzenia tezy odwrotnej - że historyczna i obecna Solidarność nie różnią się właściwie niczym, w każdym razie: w sferze ideowej. Taka diagnoza odpowiadała zgromadzonym oczywiście znacznie bardziej, więc przemówienie Kaczyńskiego przerywane było burzliwymi oklaskami mniej więcej co trzecie zdanie - nawet, jeżeli puenta wypadała w innym miejscu. Z właściwym sobie, specyficznym wdziękiem, płomienne wezwanie do walki z nierównościami społecznymi, obrony narodowo-katolickiej tradycji i maksymalizacji dążeń prezes PiS zakończył sugestią, że doradcy robotników byli rzecznikami kompromisu z władzą; kompromisu, który na dłuższą metę okazałby się fatalny w skutkach. I nawet, jeżeli niełatwo byłoby zaprzeczyć treści tego stwierdzenia (o tym, że doradcy byli przekonani, że wolne związki zawodowe są żądaniem nadmiernym, którego władza spełnić nie może, wspomina wielu świadków, w tym i Jacek Kuroń w swoich pamiętnikach), to jego
forma zdecydowanie nie służyła ostudzeniu emocji.

Kwaśną wisienką na szczycie zepsutego tortu okazało się więc spontaniczne, kilkuminutowe wystąpienie Henryki Krzywonos, z którego w medialnych relacjach pozostało właściwie tylko ostatnich czterdzieści sekund: atak na Jarosława Kaczyńskiego, do treści jego przemówienia odnoszący się, pisząc oględnie, dosyć luźno, za to doskonale wpisujący się w emocjonalne potrzeby negatywnego elektoratu. Tych czterdzieści sekund sprawiło, że w społecznej świadomości pojawił się nagle zupełnie nowy mit: bohaterskiej tramwajarki, która osobiście i samodzielnie zatrzymała trójmiejską komunikację, potem uratowała stoczniowy strajk, a trzydzieści lat później obsztorcowała Kaczyńskiego. Postaci dorównującej w wymiarze symbolicznym Lechowi Wałęsie - co sam Lech Wałęsa wyczuł natychmiast, najpierw ogłaszając, że już się ubierał do wyjścia, bo zamierzał powiedzieć to samo, co Henryka Krzywonos, a nawet znacznie więcej, a później, we wtorkowym wystąpieniu w programie "Fakty po faktach", licytując va banque i ogłaszając, że jedynym
wielkim osiągnięciem Lecha Kaczyńskiego było to, że zginął. Prawda? Nie ma tu takiej.

Konstatacja jest zabójcza dla mitu, ale znana nie od dziś: solidarność w "Solidarności” trwała tak długo, jak długo istniał potężny, wspólny wróg – bo tylko to mogło sprawić, że po jednej stronie barykady odnaleźli się endecy i socjaliści, liberałowie i związkowcy. Tak, lepiej dla wszystkich będzie, jeżeli kolejny jubileusz zorganizuje państwo - będziemy mogli przypomnieć stopklatkę z przełomowego momentu historycznego, urządzimy jakiś koncert, kto wie, może wreszcie przyjedzie do nas Cohen, Dylan, albo chociaż Bono. A w wielkim finale kolejną jubileuszową kolekcję zaprezentuje Ewa Minge - być może do tego czasu obok dżinsów, koszulek, okularów i butelek z wodą pojawią się także majtki i skarpetki. Wszystko ze znaczkiem "Solidarność”. Dobrze, że chociaż tyle zostało, bo w końcu logo jest naprawdę fajne.

Piotr Czerski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (151)