Zatruty owoc wolności
Kilkanaście lat temu gazety opisywały bezstresowo wychowywane dzieci – niegrzeczne, rozwydrzone bachory. Teraz pierwsze pokolenie „bezstresowych” dorosło i „rządzi” szkołami.
10.11.2006 | aktual.: 10.11.2006 17:25
To oczywiście uproszczenie. Przemoc wśród młodzieży ma wiele przyczyn. Nie ulega jednak wątpliwości, że nieustanne wmawianie uczniom, że mają prawo do wszystkiego, a za nic nie są odpowiedzialni, to ślepa uliczka. Zauważono to już na Zachodzie. Teraz coraz częściej mówi się o tym u nas.
Nie ma wolności bez odpowiedzialności
Czy pozwolilibyśmy dziecku wybrać bank, w którym chcemy ulokować nasze pieniądze? Nie, bo uważamy, że nie ma do tego kwalifikacji. A jednak są pedagodzy, którzy obarczają dzieci znacznie większymi przywilejami: dają im nieograniczone prawo wyboru kolegów, sposobu spędzania wolnego czasu, podejścia do nauki. Dają im też prawo oceny nauczyciela i głośnego wyrażania swych opinii o nim. Wmawiają im, że ich zdanie jest równie ważne, jak zdanie dorosłych.
„Prawo do swobody myśli, sumienia i religii oznacza, że gdy jesteś wystarczająco świadomy, sam decydujesz o swoim światopoglądzie” – czytamy w oficjalnych komentarzach „Karty Praw Dziecka”, przyjętej w 1991 r. przez nasz parlament. Kto ma decydować, kiedy dziecko jest „wystarczająco świadome”?
Eksplozja oświatowa
Wystarczy w wyszukiwarce internetowej wpisać słowa „wychowanie bezstresowe”, by znaleźć ogromną ilość wypowiedzi przeciwników takiej formy edukacji. Wydaje się, że dziś prawie wszyscy są zgodni, że to szkodliwa utopia. Nie zawsze jednak tak było. Jeszcze niedawno dla wielu ludzi symbolem zła w oświacie był tradycyjny model szkoły, opartej na dyscyplinie, systemie nagród i kar, dominującej roli nauczyciela. Dlaczego to, co sprawdzało się przez stulecia, stało się obiektem gwałtownych ataków?
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych na Zachodzie nastąpił niesłychanie szybki rozwój szkolnictwa. Błyskawicznie bogacące się społeczeństwa uznały, że trzeba kształcić jak najwięcej ludzi, na coraz wyższym poziomie. Dawniej młodzież z tzw. rodzin patologicznych szybko kończyła edukację. Teraz znikło zjawisko elitarności szkół ponadpodstawowych. „Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych mówiło się wręcz o eksplozji oświatowej. Wraz z większą liczbą młodzieży pojawiły się negatywne zjawiska społeczne, towarzyszące wzrostowi gospodarczemu: narkomania, przestępczość” – pisze Czesław Kupisiewicz w książce „Podstawy dydaktyki”. Ówczesne szkoły nie były na to przygotowane. Nauczyciele nie dawali sobie rady. W roku 1968 doszło do buntów młodzieży w wielu szkołach. Wtedy do głosu doszli krytycy tradycyjnej szkoły. Zamiast spokojnych, ewolucyjnych zmian zaproponowali „rewolucję”. „Ideolodzy tzw. nowej lewicy (Henri Lefebre, Henri Marcuse) uznali szkołę za środek represji, za instytucję, która nie
rozwija człowieka” – tłumaczy Kupisiewicz. Hasła ideologów podchwycili pedagodzy. Opracowali teorie „partnerskiego” wychowania, pozwalające na „swobodną ekspresję” młodzieży. Ich „guru” stał się Benjamin Spock, autor poczytnej książki „Dziecko. Pielęgnowanie i wychowanie”, prekursor wychowania bezstresowego. Zmarnowane pokolenie
Rezultaty okazały się zatrważające. Szokujące informacje o młodocianych bandytach opanowujących szkoły pojawiały się coraz częściej. Już na początku lat siedemdziesiątych wychowanie bezstresowe krytykowano. „Doktor Spock zmarnował całe pokolenie Amerykanów” – mówił Spiro Agnew, ówczesny wiceprezydent USA. W 1983 roku w Stanach Zjednoczonych opracowano alarmujący raport o stanie oświaty, pod wymownym tytułem „Naród w obliczu zagrożenia”. Wkrótce podobne raporty i próby reform pojawiły się w krajach zachodnioeuropejskich.
Bardzo ważne znaczenie miały badania Diany Baumrind, która odkryła, że dzieci wychowywane bez systemu kar i nagród, bez stawiania im zadań i z pełnym przyzwoleniem na wszelkie formy aktywności stają się zagubione, lękliwe, a jednocześnie nadmiernie impulsywne. Zaobserwowano u nich zachowania niedojrzałe i postawę pełną pretensji do opiekunów.
Bomba z opóźnionym zapłonem
Do Polski w tamtych czasach wszystkie te zachodnie dyskusje praktycznie nie docierały. Po roku 1989, gdy odzyskaliśmy niepodległość, pojawiły się za to te same problemy, jakie Zachód miał w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. W szkołach coraz bardziej widoczna była narkomania i przestępczość. Młodzież z rodzin patologicznych nie kończy edukacji na poziomie szkoły podstawowej. Pół wieku temu gimnazjum było szkołą elitarną, teraz uczą się w nim nawet młodociani przestępcy.
Wraz z zachodnimi problemami sprzed czterdziestu lat pojawiły się u nas ówczesne zachodnie pomysły ich rozwiązania. Ograniczono więc prawa nauczycieli, a uczniów zachęcono do demonstrowania prawie nieograniczonej swobody. Kubeł na głowie i happy end.
Dzisiejsi obrońcy praw dziecka wydają się nie zauważać, jak bardzo zmieniła się polska szkoła w latach dziewięćdziesiątych. Ciągle mówią o przemocy rodziców i nauczycieli wobec dzieci i walczą z represyjną szkołą.
Na portalu internetowym www.strefamlodych.pl w dziale „przemoc w szkole” pokazano cztery zainscenizowane historyjki obrazkowe, mające sugerować rozwiązanie problemu. Dwie z nich mówią o przemocy ze strony nauczycieli. W jednym przypadku przemoc objawia się w… częstym wzywaniu „prześladowanego” ucznia do tablicy i odpytywaniu go. Szokująca jest inna scenka, pokazująca przemoc między rówieśnikami. Widzimy chłopców nakładających koledze kubeł na głowę, wyrzucających mu torbę przez okno, wreszcie bijących jego głową o ścianę. A rozwiązanie problemu? Mądry nauczyciel namawia klasę, żeby szanowała kolegę, bo jest dobry z matematyki. „On nie jest jednak taki głupi” – dziwią się uczniowie, którym ofiara pomaga rozwiązać zadanie. „Przybij pionę stary” – wołają. Prześladowanie się kończy i mamy happy end.
Czy ktoś naprawdę w to wierzy? Na pewno nie dręczeni przez bandytów uczniowie.
Matka się wtrąca
Zdarzają się oczywiście dramatyczne sytuacje, w których nauczyciel czy rodzic maltretuje dziecko. Prawo tego oczywiście zabrania i nie trzeba w tym celu uchwalać specjalnych „praw dziecka”. Tak samo jak przypadki maltretowania matek przez dorosłych synów zwyrodnialców nie powodują uchwalania „praw rodziców”. Przed kim zatem mają strzec młodzież prawa dziecka? Przed normalnym rodzicem i normalnym nauczycielem. A potem na portalu obrońców praw dziecka, znajdujemy takie „dramatyczne” apele: „Moja mama wtrąca mi się do wszystkiego!! Ogląda moje wiadomości na GG (program internetowy do rozmowy – przyp. aut.) i nie może zrozumieć, że ja sobie tego nie życzę!!! Gdy się spóźnię do domu, to się do mnie rzuca, że gdzie tak długo byłam i z kim. Wiem że się o mnie troszczy, ale to przesada. Bardzo ją kocham i nie chciałabym jej urazić. Jak mam rozmawiać z moją mamą??”.
Odpowiedzi, że mama wypełnia tylko swe rodzicielskie obowiązki i córka kiedyś jej za to podziękuje, na portalu nie było.
Leszek Śliwa