Zamachy w Paryżu. Co dalej z wojną z Państwem Islamskim i radykalnym islamem?
Sytuacja w zakresie wojny z Państwem Islamskim i radykalnym islamem może ulec zmianie, jeśli zaistnieją okoliczności mogące wywołać na Zachodzie istotny przełom w społecznej percepcji zagrożenia ze strony dżihadystów. A taką okolicznością może być potwierdzenie doniesień, że co najmniej dwóch z zamachowców z Paryża trafiło do Europy w ostatnich miesiącach jako uciekający przed wojną "uchodźcy" z Turcji. Jeśli to się potwierdzi, będzie to czynnik, który niczym iskra w prochowni może wywołać eksplozję na trudną do przewidzenia skalę - pisze ekspert ds. terroryzmu Tomasz Otłowski dla Wirtualnej Polski.
Seria spektakularnych ataków terrorystycznych w Paryżu - które w istocie stanowiły jedną, zaawansowaną pod względem operacyjnym, akcję ekstremistów z Państwa Islamskiego (IS) - z pewnością wywoła wiele różnorakich konsekwencji i następstw. Także jeśli chodzi o przyszłość wojny z islamskim radykalizmem i terroryzmem oraz walki z samym IS i jego kalifatem.
To nie był zwykły zamach
Terrorystyczna operacja IS w Paryżu to drugi w ciągu zaledwie dwóch tygodni duży, spektakularny i krwawy zamach zorganizowany przez struktury kalifatu przeciwko "wrogom" Państwa Islamskiego (przypomnijmy - rosyjski samolot rozbił się 31 października br. nad Synajem, najpewniej w wyniku eksplozji podłożonego na pokładzie przez IS ładunku wybuchowego). To także kolejna już akcja terrorystyczna firmowana przez IS w Europie w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, w tym druga w samej Francji. A nawet trzecia, jeśli uwzględnić ową udaremnioną w ostatniej chwili przez amerykańskich marines próbę dokonania przez islamskiego fanatyka jatki w pociągu Thalys w sierpniu. Warto też pamiętać, że w tym samym czasie służby bezpieczeństwa państw zachodnioeuropejskich (w tym francuskie) zlikwidowały w zarodku co najmniej kilkadziesiąt innych tzw. spisków terrorystycznych.
Co więcej, o ile poprzednie ataki IS w Europie (Bruksela, Paryż, Kopenhaga) były typowymi akcjami amatorów - "samotnych wilków", islamskich radykałów zainspirowanych i zafascynowanych ideologią kalifatu, ale działających niejako na własną rękę, samodzielnie, o tyle ostatni zamach był już profesjonalną, zaawansowaną planistycznie i logistycznie operacją terrorystyczną. Akcja ta, przeprowadzona przez dobrze wyszkolonych, doświadczonych i zmotywowanych terrorystów, nosiła już wszelkie cechy operacji quasi-militarnej. W tym sensie była ona nawet czymś więcej niż "zwykłą", klasyczną operacją terrorystyczną - tu mieliśmy już do czynienia z regularną partyzantką miejską.
Dotychczas do tego typu operacji dochodziło wyłącznie w krajach i regionach niejako endemicznie dotkniętych zjawiskiem ekstremizmu i terroryzmu muzułmańskiego - czyli głównie na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, Nigerii, Somalii, Afganistanie, Iraku, Pakistanie czy Indiach. Bardzo podobny do ataków paryskich przebieg i charakter miała np. terrorystyczna operacja zorganizowana przez Al-Kaidę (choć wykonywana przez bojowników pakistańskiej organizacji dżihadystycznej Laszkar-e-Taiba) w indyjskim Mumbaju, niemal dokładnie osiem lat temu (przełom listopada i grudnia 2008 roku).
Co ciekawe, Al-Kaida planowała i przygotowywała tamten zamach przez ponad rok; jest zatem wysoce prawdopodobne, że i ataki w Paryżu szykowano od dłuższego czasu. Pytaniem bez odpowiedzi pozostaje, ile podobnych akcji jest właśnie, jak Europa długa i szeroka, w fazie przygotowań, pozostając wciąż "poza radarem" służb bezpieczeństwa państw zachodnich.
Wojenna taktyka
Choć szczegóły dramatu paryskiego dopiero poznajemy, to już teraz wiadomo, że do przeprowadzenia tego zadania IS wykorzystało komando złożone z 7-8 terrorystów, wcześniej prawdopodobnie walczących w szeregach armii kalifatu w Lewancie (choć zapewne nie w tym samym czasie i nie w ramach tego samego oddziału). Warto w tym miejscu poczynić pewną dygresję, która może rzucić więcej światła na możliwy modus operandi IS w jego kolejnych działaniach w Europie (a bez wątpienia do takich jeszcze dojdzie).
Otóż takie komanda, złożone właśnie z 8-10 świetnie wyszkolonych i dobrze uzbrojonych "operatorów", to obecnie podstawa taktyki działań armii kalifatu w Syrii i Iraku. Aktualna sytuacja na „frontach” wojny kalifatu z jego przeciwnikami w Lewancie to głównie działania defensywne. Taktykę szybkich i wysoce mobilnych zagonów zmechanizowanych IS (opartych o osławione "technicalsy") zastąpiły więc w dużej mierze działania oparte na małych, ale dysponujących dużą siłą ognia tzw. grupach uderzeniowych.
Grupy takie, złożone z najlepszych pod względem doświadczenia i wyszkolenia żołnierzy kalifatu, cechujących się wysokim morale i fanatyczną wręcz postawą, w kreatywny i niezwykle skuteczny sposób łączą w swych operacjach klasyczne reguły sztuki wojskowej (taktykę walki piechoty) z elementami działań terrorystycznych (zwłaszcza zamachami samobójczymi - stąd właśnie te "pasy szahida" u każdego z zamachowców w Paryżu). Ekstremiści wchodzący w skład takich oddziałów traktują bowiem swe misje jako operacje szahidzkie (czyli samobójcze). Ich zadaniem jest zabić jak najwięcej wrogów, aby na koniec samemu - poprzez zdetonowanie nasobnego ładunku wybuchowego - dostąpić "zaszczytu męczeństwa" w imię swej wiary.
Przebieg zamachu w Paryżu jest zatem dobitnym dowodem na to, że Państwo Islamskie postanowiło twórczo zaadaptować na ulicach miast europejskich swą wojenną taktykę, sprawdzoną w Lewancie. Tym razem jednak wrogami żołnierzy kalifa mają być zwykli ludzie, mieszkańcy państw uznawanych za wrogie islamowi, a celem całej akcji - "posianie strachu w sercach niewiernych" (Koran 3:151).
Wszystko to nie powinno pozostawiać najmniejszych złudzeń - Państwo Islamskie systematycznie umacnia się jako struktura terrorystyczna, zyskując nowe, zaawansowane zdolności operacyjne. Póki co nic nie wskazuje na to, aby trend ten miał ulec zmianie w dającej się przewidzieć przyszłości. IS i jego kalifat - w półtora roku od swego powstania - jest już zatem bezsprzecznie liderem w globalnym ruchu dżihadu, deklasując Al-Kaidę, dzierżącą do niedawna w tym zakresie palmę pierwszeństwa. Rywalizacja między tymi dwoma ośrodkami islamistycznymi - co ważne, koncentrująca się w głównej mierze na różnicach organizacyjnych i personalnych, a nie ideologiczno-teologicznych - daleka jest jednak od zakończenia. W najbliższym czasie może się jeszcze wręcz nasilić, gdy organizacja Ajmana az-Zawahiriego będzie chciała za wszelką cenę odzyskać utracone pozycje (i wpływy).
Co dalej?
Co ta sytuacja oznacza dla dalszych losów wojny z islamskim ekstremizmem i terroryzmem? W odniesieniu do konkretnego przypadku Państwa Islamskiego można być pewnym, że bez radykalnej, fundamentalnej zmiany podejścia państw zachodnich (Europa/UE i USA) do kwestii wojny z kalifatem, zamachy takie jak ten w Paryżu będą się powtarzać, i to być może w coraz krótszych odstępach czasu. Co zatem należy zrobić, aby poprawić (lub zmienić) sytuację strategiczną Zachodu w konfrontacji z IS?
To, co w zaistniałej sytuacji wydaje się najłatwiejsze i najbardziej oczywiste do zrobienia ze względów geopolitycznych, czyli redefinicja stanowiska USA i UE wobec kwestii syryjskiej, jest jednak równocześnie najtrudniejsze pod względem tzw. bieżącej polityki. Redefinicja taka musiałaby bowiem oznaczać uznanie roli rządu w Damaszku (i samego prezydenta Baszara al-Asada) jako faktycznego sojusznika w walce z kalifatem. I to sojusznika ważnego, mającego w tej walce realne sukcesy - jeśli nie w sensie ofensywnym, to przynajmniej defensywnym: choćby w powstrzymywaniu sił kalifatu w ich pochodzie na zachód, ku wybrzeżom Morza Śródziemnego (i Jerozolimy). Równocześnie jednak tak radykalna zmiana polityki, o 180 stopni, niosłaby ze sobą oczywiste ryzyko w postaci kompromitacji dotychczasowej, czteroletniej strategii Zachodu wobec sytuacji w Syrii, którą można w skrócie streścić jako "Asad musi odejść" (w domyśle: bez względu na wszystko, a po nim choćby kalifat...).
Dla Zachodu, a zwłaszcza Stanów Zjednoczonych, perspektywa konieczności zmiany strategii wobec Syrii i reżimu Asada nastręcza jeszcze inne potencjalne problemy. Otóż jakaś forma uznania roli rządu w Damaszku w zwalczaniu kalifatu musi automatycznie oznaczać akceptację polityki regionalnej prowadzonej przez Islamską Republikę Iranu. Polityki, która dotychczas (praktycznie od 1979 roku, czyli od wybuchu rewolucji islamskiej w Iranie) była kwestionowana i zwalczana przez Zachód.
Co więcej - taki "rapprochement" z Damaszkiem oznaczałby konieczność jakiegoś "resetu" z Rosją, bezpośrednio zaangażowaną militarnie w Syrii po stronie Asada. Moskwa chętnie wejdzie w taki układ, z pewnością jednak wysoko stawiając poprzeczkę ewentualnej zgody na porozumienie w kwestii syryjskiej (włączając w ten pakiet np. także kwestię ukraińską, temat sankcji zachodnich itp.). Z drugiej strony, taki "wist" Zachodu oznaczałby również mocne zadarcie w relacjach z sojusznikami w regionie - Turcją, Arabią Saudyjską, a nawet Izraelem (dla którego chaos w Syrii jest strategicznie korzystniejszy niż przetrwanie Asada).
Czy Europa i USA będą zatem w stanie przełamać się i dokonać tej fundamentalnej zmiany, która mogłaby doprowadzić do powstania autentycznej szerokiej międzynarodowej koalicji do walki z IS, zrzeszającej zarówno kluczowe podmioty regionalne, jak i pozaregionalne? Koalicji, która miałaby realne szanse osiągnąć, w relatywnie krótkim czasie (kilkunastu miesięcy?), zwycięstwo nad kalifatem? Niestety, wydaje się to wątpliwe - mnogość przedstawionych powyżej uwarunkowań, negatywnie rzutujących na wizerunek państw zachodnich i ich dotychczasową politykę sprawia, że w ujęciu geopolitycznym niewiele się zapewne w kwestii wojny z kalifatem zmieni. Po okresie buńczucznych zapowiedzi i wojowniczej retoryki, sprawy ponownie potoczą się swym utartym torem. USA nadal prowadzić będą zatem swoją anemiczną operację przeciwko IS w Syrii i Iraku, Turcja w ramach własnej operacji "antyterrorystycznej" zwalczać będzie głównie Kurdów i ich niepodległościowe zapędy w Syrii i Iraku, a Rosja dbać w Lewancie głównie o przetrwanie władz
w Damaszku. Kalifat, w takich realiach, spokojnie realizować będzie zaś dalej swe zbrodnicze plany przeciwko zachodniej cywilizacji.
Podobnie Francja, nawet jeśli zapowiada dziś "zdecydowany odwet" na islamistach z IS, musi pamiętać o obiektywnych uwarunkowaniach, które skutecznie wiążą jej ręce w regionie Lewantu i ograniczą efekty jej potencjalnych działań. Po pierwsze, przestrzeń powietrzna nad Syrią jest dzisiaj w dużym stopniu zajęta już przez lotnictwo rosyjskie i syryjskie (które znacznie "odżyło" po rozpoczęciu interwencji przez Rosję). Zwiększenie intensywności operacji francuskich to zatem ryzyko przypadkowych kolizji i starć, zwłaszcza że jak dotąd tylko Amerykanie uzgodnili z Rosjanami specjalne dwustronne protokoły współpracy w powietrzu nad Syrią i unikania przypadkowych konfrontacji. Zresztą, aby móc zwiększyć tempo działań, trzeba wiedzieć co i gdzie atakować - tu wiodąca jest rola wywiadu, zwłaszcza SIGINT (radioelektronicznego) i HUMINT (osobowego), w których to obszarach Francja nie jest w Lewancie, mówiąc bardzo delikatnie, potentatem.
Po drugie, zapędy Francji są obiektywnie ograniczone przez jej (relatywnie skromne) możliwości militarne. Paryż, choćby chciał, nie bardzo dysponuje już siłami i środkami, które mógłby rzucić dodatkowo w bój przeciwko islamistom z IS. Rykoszetem odbijają się tu całe lata cięć w wydatkach na obronność, redukcji kosztów i ograniczania potencjału militarnego Republiki.
Iskra w prochowni
Sytuacja w zakresie wojny z Państwem Islamskim (i szerzej - z islamizmem jako takim) może jednak ulec zmianie, jeśli zaistnieją okoliczności mogące wywołać na Zachodzie istotny przełom w społecznej percepcji zagrożenia ze strony dżihadystów. A taką okolicznością może być na przykład potwierdzenie, póki co półoficjalnych, doniesień, że co najmniej dwóch z zamachowców z Paryża trafiło do Europy w ostatnich miesiącach jako... uciekający przed wojną "uchodźcy" z Turcji. Jeśli to się potwierdzi, będzie to czynnik, który niczym iskra w prochowni może wywołać eksplozję na trudną do przewidzenia skalę.
Skutkiem tej sytuacji będzie nie tylko zakwestionowanie całej dotychczasowej polityki imigracyjnej i azylowej UE (szczególnie w kontekście ostatniego kryzysu migracyjnego). Spowoduje to też zapewne przyspieszenie rewolucyjnych zmian na europejskiej scenie politycznej, objawiających się w poszczególnych krajach wzrostem poparcia dla ugrupowań i ruchów, stygmatyzowanych jako skrajne lub wręcz "faszystowskie", a postulujących ograniczenie imigracji islamskiej, przywrócenie kontroli na granicach państw UE oraz obronę tradycyjnych europejskich wartości. Ale nie tych (lub nie tylko tych) wartości, które należą do katalogu zdobyczy Rewolucji Francuskiej sprzed niemalże 300 lat ("Wolność, Równość, Braterstwo"), ale zwłaszcza tych, które wywodzą się z samych fundamentów cywilizacji Zachodu. A więc z dorobku kultur starożytnej Grecji, Rzymu i wyrosłego w dużej części na ich gruncie chrześcijaństwa.
Ale paradoksem w tym kontekście może być fakt, że taki obrót spraw będzie... dokładnie zaplanowaną (a co najmniej przewidzianą) przez islamistów z kalifatu realizacją ich scenariusza rozwoju wydarzeń. Dla kalifa Ibrahima i jego planistów przebudzenie się narodów i społeczeństw Europy w duchu ich powrotu do własnych korzeni (chrześcijańskiej cywilizacji łacińskiej) jest bowiem pożądanym elementem rozwoju wydarzeń, o czym szeroko piszą w swych odezwach i pismach. Zgodnie z założeniami profetycznej mitologii islamskiej, ustawi to bowiem narastającą konfrontację między islamem a "krzyżowcami" ("niewiernymi") dokładnie w kontekście wyznawanych przez IS założeń o ostatecznym konflikcie z wrogami Allaha, do jakiej ma dojść (już niebawem) na równinach Malahim - miejsca znanego w eschatologii chrześcijańskiej jako Armagedon (Har-Magedon).
I w tym miejscu pojawia się zasadnicze pytanie: czy na pewno jesteśmy gotowi na bezlitosną (i pozbawioną wszelkich zasad) konfrontację z ludźmi, przekonanymi o tym, że realizują "plan Allaha", przeciwstawiając im tylko wątłą siłę naszej demokracji oraz zestawu liberalnych wolności i praw człowieka?
Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.