Zamachy służb bezpieczeństwa na pracowników Radia Wolna Europa
Wywiady państw bloku wschodniego wykorzystywały terrorystów do przeprowadzania zamachów na dziennikarzy pracujących dla Radia Wolna Europa. Jednym z zamachowców był Ilich Ramírez Sánchez ps. "Carlos". Polska Służba Bezpieczeństwa nie dokonywała zamachów na Polaków, jednak zgromadzone przez nią informacje pomogły w organizowaniu zabójstw dziennikarzy z innych państw komunistycznych. Według raportów biura bezpieczeństwa RWE z końca lat 60., służby bezpieczeństwa PRL odgrywały pierwszoplanową rolę w podejmowaniu akcji przeciw rozgłośni. Akta SB, które zawierały dowody wieloletniej aktywności wymierzonej w radio, zostały zniszczone 16 stycznia 1990 r.
07.04.2014 15:46
Praca w Radiu Wolna Europa oznaczała dla tych, którzy się na to zdecydowali, śmiertelne niebezpieczeństwo. Niesienie "wolnego słowa" przez dziennikarzy tego radia stawiało ich w rzędzie szczególnie groźnych przeciwników komunistycznych reżimów. Niezależnie od innych nacisków, służby specjalne rządów w Warszawie, Pradze, Budapeszcie, Sofii czy Bukareszcie nieustannie podejmowały akcje mające na celu zniechęcenie redaktorów do dalszego uczestniczenia w tworzeniu programów, które nadawano do rodaków w zniewolonych krajach. Zastraszano i szykanowano ich rodziny. Wobec pracowników wysuwano najbardziej nieprawdopodobne oskarżenia. Podejmowano liczne próby pozyskania ich do współpracy. Nie cofano się też przed przemocą; liczne były przypadki pobić, szantażu i wymyślnych prowokacji. Niestety niejednokrotnie, na szczególnie znienawidzonych redaktorów, dokonywano zamachów. Ta działalność, na zlecenie państwowych przywódców, w ramach której nie cofano się przed zbrodnią, mogła szokować. Przecież dziennikarze RWE nie
prowadzili walki zbrojnej, nie podejmowali żadnej przemocy wobec przeciwnika. Oczywiście odrzucali też terroryzm jako coś absolutnie niedopuszczalnego, także w działalności wspieranej przez nich demokratycznej opozycji w ich kraju. Jedynym orężem Radia pozostawało "wolne słowo" i prawda - uwarunkowująca treść emitowanych stąd wiadomości.
Terroryści przeciw dziennikarzom
W lutym 1981 r., kilka miesięcy przed moim tam zatrudnieniem, budynek RWE został w znacznym stopniu zniszczony w wyniku wybuchu podłożonej bomby. Zamach przeprowadził słynny terrorysta Ilich Ramírez Sánchez ps. "Carlos", działając na zlecenie rumuńskiego dyktatora Nicolae Ceauşescu, przy współpracy reżimów w Budapeszcie (AVO), Berlinie (Stasi) i w Warszawie (SB). Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nikt nie zginął. Jednak kilka osób odniosło rany, w tym dwie - bardzo poważne. Natychmiast wszczęto śledztwo. Niezależnie od siebie, choć wymieniając się informacjami, sprawców tego terrorystycznego ataku szukały bawarska policja i CIA z jej specjalną komórką działającą w monachijskim budynku RWE, z Richardem H. Cummingsem na czele. Przez dość długi okres nie osiągnięto poważniejszych rezultatów. Budynek radia sporym nakładem kosztów wyremontowano i otoczono wysokim murem. Ograniczono tym samym możliwość kolejnego zamachu, ale niebezpieczeństwo istniało nadal.
Pomieszczenia budynku Radia Wolna Europa po zamachu z 21 lutego 1981 r. fot. NAC
Pracownicy RWE w towarzyskich rozmowach unikali tego tematu, jak i przypominania wcześniejszych skrytobójczych zamachów, w których stracili życie ich koledzy. Ale przecież pamiętano o losie zamordowanych; o Abdurrahmanie Fatalibeyli - szefie biura Azerbejdżańskiego Radia Wolności, o Leonidzie Karasie z sekcji białoruskiej, o Aurelu Abranyi, współpracującym z Rozgłośnią Węgierską RWE, Bułgarze Georgi Markowie czy Cornelu Chiriacu, prowadzącym w Monachium muzyczną audycję dla młodzieży rumuńskiej.
Pamiętam dobrze Emila Georgescu, dyrektora sekcji rumuńskiej RWE, który w 1981 r. cudem przeżył atak wynajętego nożownika. Gdy 4 lata później nagle zachorował i znalazł się w szpitalu - ożyło podejrzenie zamachu. Choroba, zdiagnozowana przez lekarzy jako rak płuc, podobnie jak w przypadku trzech jego poprzedników na tym stanowisku rozwijała się błyskawicznie. W styczniu 1985 r. Georgescu zmarł w monachijskiej klinice onkologicznej. Wszystko wskazuje na to, że zarówno jego śmierć, jak i zgony Ghita Ionescu, Mihaia Cismarescu czy Bernarda Noëla nastąpiły w rezultacie działania nierozpoznanego środka wywołującego chorobę nowotworową o bardzo gwałtownym przebiegu (w Rumunii aktualnie toczy się śledztwo mające wyjaśnić tajemnicę tych, z pewnością nienaturalnych, zgonów).
Bezpieczeństwo RWE spoczywało w rękach specjalnego biura o nazwie "Security Office". Jego pracownicy starali się nie dopuścić, by do naszego grona przeniknęli agenci wywiadów państw zza "żelaznej kurtyny". Z tego powodu w jakimś stopniu także my sami byliśmy przez nich obserwowani. Nie była to dokuczliwa kontrola, niestety chyba też nie najbardziej dokładna. Różne "wpadki" były nie tyle rezultatem niedoskonałości w pracy radiowego "Security Office", ile ograniczeń spowodowanych konstytucją RWE i faktu, że działało ono w demokratycznym, niezawisłym kraju.
Wyroki śmierci i tortury
Likwidację pierwszej ofiary przygotowało sowieckie KGB. Już wkrótce po rozpoczęciu działalności w Monachium w tajemniczych okolicznościach straciło życie dwóch dziennikarzy Radia Liberty. We wrześniu 1954 r. znaleziono na brzegu rzeki Izary zwłoki Leonida Karasa, pisarza z sekcji białoruskiej. Początkowo nie podejrzewano morderstwa i sprawa zostałaby umorzona, gdyby nie kolejna tajemnicza śmierć. Kilka tygodni po pogrzebie Karasa odkryto zmasakrowane ciało Abdurrahmana Fatalibeyli, szefa biura Azerbejdżańskiego Radia Wolności, wciśnięte pod kanapę w mieszkaniu rosyjskiego emigranta Michaiła Ismaiłowa. Policja niemiecka uznała, że to właśnie on jest ofiarą. Po pogrzebie pojawiły się wątpliwości. Ekshumacja i powtórne oględziny zwłok ujawniły, że w istocie ofiarą był Fatalibeyli. Ismaiłow zniknął. Ustalono, że do Monachium został wysłany przez moskiewskie KGB dla likwidacji A. Fatalibeyli.
O ile śmierć Karasa była niewątpliwie skutkiem jego krytycznego stosunku wobec ZSRR, o tyle Fatalibeyli od dawna uważany był na Kremlu za zdrajcę. W latach 30. był cenionym dowódcą armii sowieckiej, nagrodzonym Orderem Czerwonej Gwiazdy w czasie wojny ZSRR z Finlandią. We wrześniu 1941 r. dostał się do niewoli. Przekonał Niemców do swojego antybolszewizmu i zadeklarował chęć dalszej walki po ich stronie. Dowodząc batalionem Azerów, już w 1943 r. otrzymał Żelazny Krzyż i awans do stopnia majora. Liczył, że ta gorliwość w walkach u boku Wehrmachtu spowoduje niemiecką pomoc przy budowie antyradzieckiej Unii Muzułmańskiej i stworzeniu niepodległego Azerbejdżanu. Po klęsce hitlerowskich Niemiec zaoferował swoje usługi Amerykanom i Centralnej Agencji Wywiadowczej. Od 1953 r. pracował w Monachium jako kierownik sekcji azerbejdżańskiej w Radiu Liberty. Jego zabójstwo mogło być zatem wykonaniem wydanego wcześniej wyroku śmierci, co było niemal regułą wobec b. radzieckich dowódców wojskowych, którzy po czerwcu 1941 r.
przeszli na stronę niemiecką. Latem 1954 r. po raz pierwszy wkroczyła do akcji przeciwko RWE czechosłowacka tajna policja StB. Postanowiono tam jakoś ukarać, najlepiej porwać, Stefana Kiripolsky’ego, jednego z pracowników wiedeńskiego biura RWE. Dwa lata wcześniej zbiegł on do Austrii i po kilku miesiącach znalazł zatrudnienie w funkcjonującym tam biurze podlegającym monachijskiej rozgłośni. Jego głównym zadaniem było zbieranie materiałów do dziennika radiowego od pojawiających się w tym mieście uchodźców z Czechosłowacji. Został "namierzony" przez agenta o pseudonimie "Goździk". Przekazane przez "Goździka" meldunki były analizowane w departamencie wywiadowczym StB w Bratysławie. Uznano tam, że pojawia się okazja, by przerwać działalność Kiripolsky’ego i jednocześnie nastraszyć cały zespół czechosłowacki. Przy udziale KGB opracowano plan porwania. Kiripolsky zamierzał spędzić swój pierwszy urlop na południu kraju. Lekceważąc niebezpieczeństwo, wybrał krótszą drogę pociągiem przez Wiener Neustadt w strefie
radzieckiej. Wywiad czeski był już o tym poinformowany. W Wiener Neustadt czekali funkcjonariusze KGB. Kiripolsky’ego oskarżono o prowadzenie działalności szpiegowskiej przeciwko ZSRR na rzecz Amerykanów. Rosjan szczególnie interesował skład osobowy biura Radia Wolna Europa w Wiedniu. Ponieważ kończył się okres okupacji Austrii, po kilku tygodniach uznano, że lepiej przewieźć go do Czechosłowacji.
W praskim więzieniu przez kilkanaście kolejnych miesięcy bito go i torturowano w celu wymuszenia zeznań. Ostatecznie z oskarżenia o zdradę stanu i szpiegostwo został skazany na karę dożywocia. W 1955 r. szantażem i obietnicą lepszego traktowania starano się przekonać go do publicznego wystąpienia na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, podczas której miał przekazać spreparowane, kompromitujące RWE informacje. Treść wystąpienia szczegółowo opracowali specjaliści z StB. Ostatecznie jednak zrezygnowano z tego pomysłu.Wypuszczono go dopiero w okresie "praskiej wiosny", w maju 1968 r. Gdy w drugiej połowie lat 90., już po upadku komunizmu, próbowałem go odszukać, okazało się, że nie żyje. Zmarł w Pradze w lipcu 1992 r.
Z wiedeńskim biurem RWE związana jest także sprawa przedwojennego węgierskiego dziennikarza Aurela Abranyiego. Z opanowanego przez komunistów kraju udało mu się wydostać dopiero po kilku nieudanych próbach, gdy zgodził się na współpracę z węgierską bezpieką AVO. Za obietnicę wypełniania zadań wywiadowczych umożliwiono mu przedostanie się do Austrii, gdzie się osiedlił i doczekał austriackiego obywatelstwa. Otworzył w Wiedniu kancelarię adwokacką. Nawiązał też kontakt z RWE, przekazując tam informacje o bieżącej sytuacji na Węgrzech. Współpracował również z wywiadem francuskim i CIA. Oczywiście poinformował ich o swoich powiązaniach z AVO, z którą cały czas unikał kontaktów. Współpracę Abranyiego z RWE przerwała klęska rewolucji węgierskiej 1956 r. i zarzuty, jakie postawiono dziennikarzom węgierskiej sekcji RWE. Oskarżano ich o podburzanie powstańców, a jednocześnie atakowanie w audycjach faktycznego przywódcy Imre Nagya, co pozbawiło go niezbędnego poparcia społecznego.
Tajne węgierskie służby nie zapomniały mu jednak "zdrady". Okazja nadarzyła się w październiku 1961 r. Został wówczas podstępnie uprowadzony przy pomocy agenta AVO. Tajemnicę udało się częściowo odsłonić dopiero pod koniec lat 80. Ustalono, że Abranyi został pozbawiony przytomności, zawinięty w dywan i przy pomocy KGB specjalnym samochodem z nadrukiem firmy oferującej czyszczenie dywanów wywieziony na Węgry. Po półtorarocznym śledztwie Sąd Wojskowy w Budapeszcie skazał go na 13 lat więzienia za zdradę i szpiegostwo. Dalsze jego losy pozostają do dzisiaj nieznane. Teoretycznie został zwolniony 15 października 1974 r. Do swoich bliskich nigdy jednak nie dotarł. Najprawdopodobniej został skrytobójczo zamordowany przez funkcjonariuszy AVO.
... fot. archiwum autora
Szczególnie wrażliwy na niezależną krytykę i "wolne słowo" docierające z Zachodu był bułgarski dyktator Todor Żiwkow, który za pośrednictwem swoich służb specjalnych (Drżawna Sigurnost - DS) bezwzględnie rozprawiał się z przeciwnikami. Gniew bułgarskiego wodza wzbudzał zwłaszcza szydzący z reżimu w felietonach emitowanych przez RWE popularny felietonista, dysydent Georgi Markow. Z wykształcenia chemik, z czasem bez reszty poświęcił się pisarstwu. W swoich utworach (m.in. w głośnej powieści The Great Roof) krytykował stosunki panujące w Bułgarii. W rezultacie zakazano publikacji jego twórczości. W 1969 r. uciekł z kraju i zamieszkał początkowo we Włoszech, później w Londynie. Nawiązał współpracę z BBC i Radiem Wolna Europa, gdzie miał cotygodniową audycję, analizującą aspekty codziennego życia w komunistycznej Bułgarii. Jego działalność obserwowano w Sofii z coraz większą złością, poszukując sposobu "uciszenia" niepokornego pisarza. Funkcjonariusze DS postanowili zgładzić opozycjonistę. Gen. Stojanow
(ówczesny szef bułgarskiego MSW) zwrócił się o pomoc techniczną do ZSRR. Specjaliści z KGB udali się do Sofii, by przeszkolić Bułgarów i pokazać im swoje najnowsze osiągnięcia. Należało do nich urządzenie wystrzeliwujące niewielki ładunek trucizny ze specjalnie spreparowanego parasola. W ładunku, pod rozpuszczającą się w temp. ok. 37ºC osłoną z wosku, ukryto toksyczny wyciąg z nasion rącznika w ilości wystarczającej do spowodowania szybkiej śmierci.
Wynajęty przez DS zabójca w początkach września 1978 r. udał się do Londynu. Jako miejsce zamachu wybrał przystanek autobusowy. Doczekawszy się odpowiedniego momentu (7 września), skierował parasol w stronę swojej ofiary i nacisnął spust. Markow poczuł w prawym udzie niespodziewane ukłucie, ale bez większych podejrzeń wsiadł do najeżdżającego autobusu. W pracy obejrzał bolące miejsce, gdzie ujrzał silnie zaczerwieniony, niewielki guz. Ponieważ czuł rosnącą niepokojąco gorączkę, zgłosił się do szpitala. Badający go lekarz nie znalazł jednak żadnych śladów po truciźnie, która zdążyła już wniknąć do organizmu. Pomimo prób znalezienia skutecznej odtrutki bułgarski dysydent zmarł po 4 dniach strasznych cierpień.
Wkrótce okazało się, że krwawa seria trwa. Zaledwie 3 tygodnie po śmierci Markowa zgłoszono śmierć kolejnego dziennikarza BBC. Okazał się nim Władimir Simeonow. Naprawdę nazywał się Władimir Bobchev i w Anglii przebywał od 1971 r. po ucieczce z Bułgarii. Chociaż podejrzewano, że przyczyną śmierci był silnie trujący gaz w sprayu, którym został opryskany, ostatecznie przyjęto wersję zachłyśnięcia się własną krwią po upadku ze schodów. Przypadek Simeonova nigdy nie został ostatecznie wyjaśniony, chociaż brano pod uwagę możliwość, że został on usunięty przez agentów DS po wykorzystaniu go w sprawie likwidacji Markowa. W swoich wspomnieniach, wydanych już po upadku ZSRR, ówczesny generał KGB Kaługin opisuje, jak to podczas wizyty w Sofii jesienią 1978 r. został obdarowany przez gen. Stojanowa wspaniałym sztucerem do polowań marki Browning. Prezent ten miał symbolizować wdzięczność bułgarskich komunistów za śmiercionośny parasol, który pozwolił ukarać pisarza drwiącego z ich wielkiego przywódcy. Zapewne nie
przypadkiem wybrano też datę zamachu. 7 września - dzień urodzin Żiwkowa, był w tamtych czasach w Bułgarii uroczyście świętowany.
Po 1989 r. historycy znaleźli w archiwach DS ślady wskazujące na osobę, która dokonała zamachu. Występuje ona w tych dokumentach pod pseudonimem "Piccadilly". Posługiwał się nim urodzony we Włoszech duński obywatel Francesco Gullino.
Francesco Gullino fot. archiwum autora
Francesco Gullino został aresztowany przez bułgarskie służby w połowie lat 70. za próbę nielegalnego wywiezienia z Bułgarii średniowiecznych ikon. Osadzony w więzieniu, otrzymał propozycję współpracy w zamian za uwolnienie. Jego sklep z dziełami sztuki w Kopenhadze mógł być dobrą przykrywką dla zadań szpiegowskich i tzw. tajnych operacji. Był aktywnym agentem DS aż do końca istnienia komunistycznej Bułgarii w 1990 r. Zasłużył się dla reżimu w Sofii prawdopodobnie nie tylko za zabójstwo Markowa. W każdym razie został aż dwukrotnie odznaczony medalem "Za zasługi dla bezpieczeństwa i porządku publicznego Bułgarii". Był krótko zatrzymany w Kopenhadze w 1993 r. i przesłuchany przez brytyjskich i duńskich śledczych, prowadzących sprawę Markowa. Został jednak wypuszczony, gdyż zabrakło niepodważalnych dowodów jego winy. 68-letni dziś Gullino przebywa na wolności, wiodąc spokojne życie i podróżując bez przeszkód po krajach Unii Europejskiej.
Laboratorium KGB
Podobny zamach, tym razem w Paryżu, przeżył inny bułgarski dziennikarz Vladimir Kostov. Na peronie stacji metra poczuł bolesne draśnięcie w okolicach łopatki. Po powrocie do domu poczuł się źle. Po kilku dniach temperatura opadła i powoli wracał do zdrowia. Przypadek Markowa i trwające swędzenie w okolicach łopatki skłoniły go jednak do ponownej wizyty w szpitalu. Znaleziono i usunięto częściowo rozpuszczoną kulkę wosku z trucizną o identycznych właściwościach jak te, które stały przyczyną śmierci Markowa. To, że udało mu się przeżyć, Kostov zawdzięczał grubemu swetrowi. Nabój dotarł do skóry nieco wolniej i nie zagłębił się wystarczająco głęboko. Kostov pracował w monachijskiej rozgłośni do końca jej istnienia, po czym w 1995 r. przeniósł się do niepodległej już Bułgarii.
Z techniki użytej w przypadkach Markowa i Kostowa KGB korzystała jeszcze kilkakrotnie na przełomie lat 70. i 80., m.in. w przypadku Borysa Korczaka, Polaka urodzonego w Wilnie, który po wojnie sądzony był w Warszawie za swoją działalność niepodległościową. Cudem uniknął wykonania wyroku śmierci. Uwolniony z więzienia, uciekł w 1964 r. do Danii. Został potem zwerbowany przez CIA, a następnie przez KGB. Gdy w Moskwie odkryto jego podwójne zatrudnienie w tajnych służbach, postanowiono go zlikwidować za pomocą naboju z trucizną. Skrytobójczego zamachu, który zresztą przeżył, dokonano w miejscowości Vienna (stan Wirginia) w 1981 r.
Oleg Kaługin, były szef sowieckiego kontrwywiadu, potwierdził niedawno, że za zabójstwem Markowa również stało KGB, w którego laboratoriach skonstruowano wspomniane parasolki i naboje zawierające truciznę. Laboratoria te istnieją nadal i ciągle unowocześniają metody zabijania. Ich "wynalazki" służą do usuwania niewygodnych ludzi, także poza Rosją. Zdaniem Kaługina z ich pomocą zlikwidowano w Londynie w listopadzie 2006 r. Aleksandra Litwinienkę, a nieco wcześniej próbowano usunąć ukraińskiego kandydata na prezydenta Wiktora Juszczenkę. Technicznych gadżetów, pochodzących z laboratoriów KGB, używano już w latach 50. Ofiarami byli wówczas Ukraińcy: Stepan Bandera, zamordowany w Monachium przy użyciu specjalnego pistoletu rozpylającego cyjanek, i inny nacjonalista ukraiński Lew Rebet.
Zamach "Carlosa"
Najbardziej dramatyczny dla Radia i jego pracowników okazał się rok 1981. Do szczególnie agresywnych działań przystąpił wówczas reżim w Rumunii, wykorzystując jednego z najkrwawszych terrorystów XX wieku "Carlosa" (prasa nadała mu przydomek "Szakal"). Zresztą rumuńska Securitate od dłuższego czasu podejmowała zbrodnicze akcje w Monachium. W niewyjaśniony do dzisiaj sposób zmarło na chorobę nowotworową o bardzo gwałtownym przebiegu czterech kolejnych dyrektorów Rozgłośni Rumuńskiej RWE. W marcu 1975 r. zginął ugodzony nożem na monachijskiej ulicy popularny i chętnie słuchany w ojczystym kraju 34-letni dziennikarz RWE Cornel Chiriac, prowadzący muzyczną audycję dla młodzieży. Policja zatrzymała 17-letniego emigranta rumuńskiego Mario Groppa, któremu jednak nie potrafiono udowodnić winy ani wydobyć od niego konkretnych zeznań. W końcu lutego 1975 r. w prasie rumuńskiej pojawiły się doniesienia mające skompromitować Chiriaca, co uprawdopodabnia podejrzenia o roli Securitate w jego zabójstwie.
Późnym wieczorem 21 lutego 1981 r. nastąpiła eksplozja potężnego ładunku materiału wybuchowego, który został podłożony pod murem jednego ze skrzydeł budynku radiowego, powodując znaczne straty materialne i raniąc kilkanaście osób, w tym siedem ciężko (szczęśliwie nikt nie zginął). Najbardziej poszkodowana okazała się czeska dziennikarka Maria Pulda, którą odłamki muru uderzyły w głowę. Przeszła wielomiesięczne leczenie, kilkanaście trudnych operacji i długą rehabilitację, nigdy nie odzyskując pełnego zdrowia. Wstrząs i wywołany wybuchem podmuch spowodowały znaczne uszkodzenia ścian, naruszenie betonowego filara, zniszczenie mebli i urządzeń technicznych. Ogólne straty oceniono na grubo ponad 2 mln dolarów. Szczególnie dotkliwe straty poniosła rozgłośnia czeska. Znajdująca się po tej samej stronie budynku redakcja polskiego "dziennika" ucierpiała tylko w ograniczonym stopniu i jako jedna z pierwszych poinformowała słuchaczy o dokonanym zamachu. Także emisja programów radiowych w innych sekcjach nie została
poważniej zakłócona, choć zapewne o to właśnie chodziło zamachowcom. Śledztwo toczyło się dość ślamazarnie i nie przynosiło żadnych efektów. Dopiero kilka miesięcy po zamachu odkryto zaparkowany w pobliżu, niewątpliwie pozostawiony tu przez terrorystów samochód osobowy z ukrytą bronią ręczną i granatami.
W przeciwieństwie do niemieckiej policji, zdecydowanie zareagowały władze USA, przeznaczając specjalne środki na usunięcie zniszczeń i zabezpieczenie budynku przed potencjalnymi, kolejnymi zamachami. Nie było zresztą całkowitej pewności, czy sprawcami zbrodni i terrorystycznych akcji wymierzonych w pracowników RWE jest rzeczywiście ZSRR lub któreś z państw bloku wschodniego, jednak dokonany wkrótce potem zamach na życie papieża Jana Pawła II i wprowadzenie stanu wojennego w Polsce potwierdzały te przypuszczenia.
Emil Georgescu fot. archiwum autora
Dowiodło tego także kolejne zdarzenie, które spotkało dziennikarza rumuńskiej sekcji RWE Emila Georgescu. Rankiem 28 czerwca 1981 r. został zaatakowany przez mężczyznę, który zadał mu ponad 20 ciosów nożem. Pani Georgescu, schodząca do garażu tuż za mężem, usłyszała słowa zabójcy: "teraz już nic więcej nie napiszesz!". Dostrzegła też fragment francuskich numerów rejestracyjnych samochodu zamachowca, co pomogło niemieckiej policji dość szybko ująć sprawcę. Ponieważ jego ofiara przeżyła, został skazany zaledwie na kilkuletnie więzienie. Przed sądem nie zdradził zleceniodawców zbrodni. Georgescu po półrocznym pobycie w szpitalu powrócił do pracy w początkach 1982 r. Nie bez przyczyny nadal obawiał się ataku na swoje życie. W 1984 r. nagle zachorował na raka płuc. Choroba, podobnie jak w przypadku trzech poprzednich dyrektorów Rumuńskiej Rozgłośni RWE, rozwijała się błyskawicznie. Zmarł w styczniu 1985 r. Wszystko wskazuje na to, że śmierć nastąpiła w rezultacie podania mu środka wywołującego śmiertelną chorobę.
Dowody, że za tymi wydarzeniami, a także za zamachem bombowym z lutego 1981 r. stali rumuński dyktator, Securitate i międzynarodowy terrorysta "Carlos", pojawiły się wraz upadkiem komunizmu i dostępem do tamtejszych archiwów. Pierwszy wyraźny ślad prawdziwych sprawców zamachu znaleziono w dokumentach, które dostarczył w 1991 r. odpłatnie do RWE były funkcjonariusz wschodnioniemieckiej Stasi.
Zniszczone akta SB
Wściekłość Ceauşescu i jego wrogi stosunek do RWE osiągnęły apogeum po ucieczce w lipcu 1978 r. do USA jego najwierniejszego generała, a jednocześnie szefa wywiadu i ministra spraw wewnętrznych Rumunii Iona Mihaia Pacepy. Gdy jednak jego zlokalizowanie okazało się chwilowo niewykonalne, dyktator zdecydował się na akcję przeciwko rumuńskiej rozgłośni w Monachium, która szeroko informowała o ucieczce generała i o ujawnianych przez niego tajnych akcjach Securitate. Pacepa opisał je zresztą później w książce Czerwone horyzonty: Kroniki szefa komunistycznego wywiadu. Wśród radiosłuchaczy lektura ta wywoływała nie mniejsze emocje niż w swoim czasie wśród Polaków rewelacje Józefa Światły nadawane przez polską rozgłośnię po jego ucieczce z PRL. Pacepa pisze tam zresztą także o planach zgładzenia Georgescu. Fakt, że w bombowym zamachu na RWE ucierpiała czeska, a nie rumuńska redakcja, był wynikiem słabego rozpoznania celu ataku i pośpiechu, w jakim działali zamachowcy.
"Carlos" przyjął zadanie dotyczące bombowego ataku na RWE. Zaprosił wybrane przez siebie zaufane osoby do Budapesztu. Podczas nocnej narady (24/25 września 1980 r.) podzielono zadania i zarysowano plan całej akcji. Szczegółowe rozpoznanie terenu i bezpośrednie dowodzenie wziął na siebie Weinrich. Głównych zamachowców miało wspierać dwoje bojówkarzy z baskijskiej ETA. Carlos nie zamierzał osobiście uczestniczyć w akcji, a jedynie pozostawać w kontakcie telefonicznym z dowodzącym atakiem.
Nie udało się wyjaśnić, na ile aktywna była w kolejnych miesiącach współpraca tajnych służb Rumunii, Węgier, NRD i Polski z "Carlosem". Niewątpliwie "Carlos" szukał dokładnych planów obiektu. Najpewniej w tym celu udał się jesienią 1980 r. do Warszawy, gdzie udostępniono mu dokumenty dotyczące zabezpieczeń budynku RWE. Niewątpliwie za zgodą gen. Kiszczaka, choć on nie przyznaje się do tego. Dokładne opisy, szkice i inne notatki sporządzone w fazie przygotowawczej pozostały w Budapeszcie. Węgrzy przekazali je po wyjeździe "Carlosa" wywiadowi enerdowskiemu (w ten sposób dostały się w ręce jednego z funkcjonariuszy Stasi, który sprzedał je dyrekcji RWE w 1991 r.).
Niewiele nowych szczegółów do znanych już faktów o tym zamachu wniósł w marcu 2003 r. proces przeciwko jednemu ze wspólników "Carlosa" Weinrichowi. Jako świadek zeznawała była żona "Carlosa". Zeznania składała też Maria Pulda, która odniosła wówczas najpoważniejsze obrażenia. Czeska dziennikarka zmarła kilka miesięcy później.
Według raportów biura bezpieczeństwa RWE z końca lat 60. pierwszoplanową rolę w podejmowaniu akcji przeciwko rozgłośni odgrywały PRL-owskie służby bezpieczeństwa. Niestety upadek komunizmu nie pozwolił historykom dotrzeć do tych archiwalnych zasobów polskiej "służby", które zawierały dowody jej wieloletniej aktywności wymierzonej w radio. Akta te 16 stycznia 1990 r. zostały zniszczone na mocy decyzji ppłk. bezpieki Tadeusza Chętki, który zresztą został później pozytywnie zweryfikowany (?) i pełnił także po 1990 r. różne odpowiedzialne funkcje w wywiadzie Rzeczypospolitej Polskiej. Podobnie zachował się ostatni szef wywiadu zagranicznego komunistycznej Bułgarii, gen. Wladymir Todorov. To on właśnie zniszczył, liczącą 17 tomów akt, dokumentację sprawy Markowa.
Nie są znane próby wynajmowania zabójców dla wyeliminowania nawet tych najbardziej znienawidzonych przez reżim w Warszawie polskich dziennikarzy RWE. Poza jednym przypadkiem. Niemal na pewno wspomniany wyjazd do Berlina w grudniu 1953 r. Józefa Światły związany był z planami zamordowania Wandy Pampuch-Brońskiej, która występowała przed mikrofonami rozgłośni w Monachium, opisując własne tragiczne przeżycia w ZSRR i okoliczności towarzyszące likwidacji polskich komunistów w ramach tzw. wielkiej czystki (zostali tam rozstrzelani także jej rodzice). W zabiciu dziennikarki miał pomóc wywiad NRD. Jednak ucieczka Światły i ujawnienie przez niego działań, które podejmowały tajne komunistyczne służby, spowodowały odstąpienie od tego zamysłu.
Odosobnionym przypadkiem było upublicznienie wyroku śmierci, który wydał wojskowy sąd w Warszawie w 1983 r. na ówczesnego dyrektora Rozgłośni Polskiej RWE Zdzisława Najdera za jego rzekome szpiegostwo na rzecz USA. Tym samym praktycznie zamknięto sobie możliwość fizycznego wyeliminowania go rękami nasłanego zabójcy. Nie były to już lata 50., gdy nic nie mogło powstrzymać KGB np. przed skrytobójczym wykonaniem wyroku śmierci.
Witold Pronobis, Inne Oblicza Historii