Zakrocki: "Biden i Harris to tandem, o którym Europa (prawie cała) mogła tylko marzyć" [OPINIA]
Jak przewidują amerykańskie media, demokrata Joe Biden został prezydentem-elektem USA. On oraz jego zastępczyni Kamala Harris to tandem, o którym Europa (prawie cała) mogła tylko marzyć. I jak w amerykańskim filmie: marzenie stało się rzeczywistością.
07.11.2020 | aktual.: 02.03.2022 07:28
Mimo okropnie ciężkich czasów, pandemii i związanych z nią dramatów, uśmiech i uczucie ulgi zdominowały reakcje Europejczyków na wyborcze doniesienia z USA. Nie jest tajemnicą, że Donald Trump nie cieszył się od początku swojej prezydentury sympatią na Starym Kontynencie, choć z pewnością Polska była tu wyraźnym wyjątkiem, a dokładnie obóz rządzący i jego zwolennicy. W pozostałych państwach za tym prezydentem nie przepadano, bo i on sam specjalnie o to nie zabiegał.
Trump otwarcie krytykował Unię Europejską przy każdej okazji i podkopywał wszystkie unijne projekty, które dla Wspólnoty były ważne. Zaledwie miesiąc po spektakularnej wygranej prezydenta Francji Emmanuela Macrona w maju 2017 r. Trump zapowiedział wycofanie się USA z klimatycznego porozumienia paryskiego, które było symbolem skuteczności francuskiej dyplomacji i Unii walczącej o ambitne cele redukcji gazów cieplarnianych.
Prawdziwym sukcesem młodej unijnej dyplomacji były działania na rzecz umowy nuklearnej z Iranem. Zawarto ją w lipcu 2015 roku, a sygnatariuszami byli Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Chiny, Rosja i USA. Zaczęto znosić stopniowo sankcje wobec Iranu, europejskie firmy zaczęły szukać możliwości inwestowania w tym kraju, wnosiło to powiew stabilizacji w całym regionie. W maju 2018 roku Donald Trump zapowiedział wycofanie się z umowy i niemal automatycznie nałożył na Iran głębokie sankcje kompletnie nie licząc się ze stanowiskiem europejskich partnerów.
Ale najbardziej bolały decyzje odchodzącego prezydenta USA, które nie tylko niszczyły wieloletnie polityczne więzy transatlantyckie, ale nawet sympatię między ludźmi. Kiedy wielu Europejczyków trzymało kciuki za Brytyjczyków, by jednak nie wychodzili z Unii Europejskiej, Donald Trump ich do tego zachęcał, podlewając to niewybrednymi opiniami o Wspólnocie. W czerwcu 2019 roku gościł w Wielkiej Brytanii i udzielił wywiadu dla "Sunday Times", w którym mówił: "Wyszedłbym z Unii bez porozumienia, jeśli nie da się ustalić korzystnych warunków. Na waszym miejscu nie zapłaciłbym Brukseli 50 mld dol. To jest gigantyczna kwota. (…) Londyn powinien pozwać Unię Europejską, żeby zdobyć w ten sposób amunicję do walki o godne wyjście".
Kiedy myśmy starali się szukać dobrego porozumienia z brytyjskim rządem, licząc na dobrą umowę i jak najłagodniejszy rozwód, amerykański prezydent sugerował, że Brytyjczycy powinni wysłać na negocjacje szefa Partii Brexitu Nigela Farage’a. "Lubię tego człowieka. Jest mądry i ma wiele do zaproponowania" - mówił Trump.
Kiedy w 2019 roku, zresztą za sprawą WTO, od której Trump dostał zgodę na swego rodzaju wyrównanie europejskich subwencji dla Airbusa przez obłożenie cłem towarów z UE, prezydent z satysfakcją świętował na Twitterze swoje "piękne zwycięstwo" nad tą jakże nikczemną Unią Europejską.
Wreszcie gdy doszło do wybuchu epidemii w Europie na dużą skalę, a w Stanach dopiero się ona rozkręcała, amerykański prezydent ogłosił wprowadzenie 30-dniowego zakazu podróżowania z Europy do Stanów Zjednoczonych z dnia na dzień. Ale były wyjątki: zakazem nie zostały objęte Wielka Brytania, Białoruś i Ukraina. Przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel oraz Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen wydali wtedy wspólne oświadczenie, w którym pisali: "Koronawirus to kryzys globalny, nie ogranicza się on do żadnej strefy czy kontynentu i przede wszystkim wymaga współpracy, a nie jednostronnych działań. Unia Europejska krytykuje fakt, że decyzja Stanów Zjednoczonych o zakazie podróży została podjęta jednostronnie i bez konsultacji".
Wybory w USA. Ulga w Unii, ulga w Niemczech
Można podawać jeszcze wiele przykładów takich działań Donalda Trumpa, które mu sympatii w Europie nie zjednywały. A ponieważ często było to związane z jego bezpośrednimi wycieczkami pod adresem niektórych przywódców, to trudno się dziwić, że z całą poprawnością polityczną i po cichu, wielu z nich życzyło mu przegranej w tegorocznych wyborach.
Szczególnie wyraźnie było to widoczne w Niemczech. W Berlinie do dzisiaj pamięta się wizytę Angeli Merkel w Białym Domu w marcu 2017 roku, kiedy to najpierw reporterzy zasugerowali, by politycy podali sobie ręce, potem pani kanclerz wykonała w stronę prezydenta gest, a on udawał, że tego nie widzi i nie słyszy. Później wielokrotnie krytykował Niemcy za niskie wydatki na zbrojenia, sporo poniżej 2 proc. PKB, do czego członkowie NATO są zobowiązani.
Z tym, że problem nie w tym, że miał rację, ale w tym, jak ją prezentował. Napięcie urosło do granic wytrzymałości, gdy Donald Trump podjął jednostronnie decyzję o wycofaniu 9,5 tysiąca żołnierzy amerykańskich z Niemiec. W ogóle z nikim w Berlinie o tym nie rozmawiał! Zdaniem komentatorów, była to "mała zemsta" za to, że kanclerz Angela Merkel postanowiła nie brać udziału w osobistym spotkaniu w ramach grupy G7 w USA, a na dodatek nie chciała też zaprosić do Grupy prezydenta Rosji Władimira Putina, na czym Trumpowi zależało.
Nie ma się co zatem dziwić, że sobotnia wiadomość o zwycięstwie Joe Bidena w wyborach na nowego prezydenta USA natychmiast została skomentowana przez niemieckich polityków. Minister spraw zagranicznych Heiko Maas zaraz po "breaking news" napisał: "Z niecierpliwością czekamy na współpracę z następnym rządem USA. Chcemy zainwestować w naszą współpracę, aby transatlantyckim stosunkom dać nowy początek".
Wicekanclerz Olaf Scholz pogratulował Joe Bidenowi, mówiąc, że teraz jest "szansa na otwarcie nowego i ekscytującego rozdziału w stosunkach transatlantyckich. Stany Zjednoczone pozostają najważniejszym i najbliższym partnerem Europy. Jest dużo do zrobienia".
I dopiero po nich, dokładnie o godz. 19:17 w sobotę mogliśmy przeczytać w oświadczeniu wydanym za pośrednictwem swojego rzecznika na Twitterze słowa Angeli Merkel: "Nie mogę się doczekać przyszłej współpracy z prezydentem Bidenem. Nasza przyjaźń transatlantycka jest niezastąpiona, jeśli chcemy sprostać wielkim wyzwaniom naszych czasów".
Posypały się już gratulacje z wielu innych państw. Emanuel Macron skierował je i do Joe Bidena i do Kamali Harris: "Mamy wiele do zrobienia, aby sprostać dzisiejszym wyzwaniom. Działajmy razem".
Właściwie cieszą się wszyscy i to widać i słychać, a nie jest tylko dyplomatyczną kurtuazją. Są też reakcje mniej dyplomatyczne, ale w wykonaniu polityków, którzy nie pełnią już pierwszoplanowych ról. Guy Verhofstadt, który był wiele lat premierem Belgii, potem w Parlamencie Europejskim szefował grupie liberałów, a dzisiaj jest po prostu wpływowym tam posłem napisał z nieukrywaną satysfakcją: "To czarny dzień dla populistów i autorytarnych władców na całym świecie, którzy inspirowali się zgniłą ideologią Trumpa".
Wybory w USA. Co wygrana Bidena oznacza dla Polski
No właśnie: to kto się w Europie nie cieszy? Z pewnością zmiana lokatora Białego Domu jest kłopotem dla obozu władzy w Polsce, który budował swój wizerunek wpływowego gracza na wyjątkowo bliskich relacjach z Donaldem Trumpem.
Oczywiście krytycy tej polityki będą wskazywali na koszty tej przyjaźni, które są zbyt wysokie jak na korzyści, a na dodatek uderzają rykoszetem w nasze stosunki wewnątrz Unii Europejskiej. Kontrakty wojskowe, zakup sprzętu, obecność wojsk może być widziana jako sukces, ważne wzmocnienie polskiego bezpieczeństwa, ale też jako słabość rządzących, którzy kupowali od dobrego biznesmena, jakim Trump niewątpliwe jest, bardzo drogie rzeczy bez profitów dla polskiego przemysłu. Tu doskonałym przykładem są 32 myśliwce F-35 za 4,5 mld dolarów bez offsetu.
Polscy rządzący tracą też ważnego polityka, który mógł podać pomocną dłoń w ważnej dla władzy chwili, czego spektakularnym przykładem była wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Waszyngtonie tuż przed II turą wyborów prezydenckich w naszym kraju. Wreszcie tracą człowieka, który odbierany był przez naszą prawicę jako symbol politycznego konserwatyzmu, choć takie wartości z tym związane jak rodzina czy religia akurat w życiorysie Donalda Trumpa mocnymi punktami nie są.
Czy zatem Joe Biden i Kamala Harris wszystko zmienią? Z pewnością nie! Przecież nie będą chcieli, by amerykańskie firmy, które mogą zarobić na dostawach sprzętu wojskowego, skroplonego gazu czy wreszcie technologii budowy elektrowni jądrowej straciły szanse na dobry interes. W tej ostatniej sprawie mówi się o kontraktach wartości 18 mld dolarów! Gdzie zatem można spodziewać się napięć?
Z pewnością tam, gdzie pojawią się wątpliwości co do przestrzegania w Polsce fundamentalnych dla demokratów wartości: wolności słowa, niezależności sądów, praw mniejszości. Komentatorzy zwracali uwagę, że kiedy Ursula von der Leyen odnosząc się do tzw. "stref wolnych od LGBT" powiedziała, że nie ma dla nich miejsca w UE, to Joe Biden "dopowiedział": "Nie ma dla nich miejsca ani w UE, ani na świecie".
Rewolucji zatem nie będzie - ale zmienią się akcenty. Musimy jednak pamiętać, że i one zapewne nie pojawią się szybko, bo nowa administracja ma dużo większe problemy na głowie, niż... Polska. To oczywiście pandemia, która w USA jest na olbrzymią skalę. To bardzo głęboki rów w amerykańskim społeczeństwie, którego nie da się zasypać, ale może chociaż trochę spłycić. W polityce światowej wyzwaniem dla Stanów są Chiny, szerzej Azja czy strefa Pacyfiku, potem Unia Europejska z jej głównymi graczami jak Niemcy, Francja czy Włochy. I jeśli my znowu będziemy ważną częścią Unii Europejskiej to dobrze - ale jak nie, to w relacji z amerykańskim mocarstwem także przestaniemy się liczyć.
Dobrze się stało, że nie czekając na zapowiedziane akcje Donalda Trumpa w sądach, który nie potrafi pogodzić się z przegraną, prezydent Andrzej Duda zdecydował się już w sobotę dołączyć do światowych liderów składających gratulacje. Ok. godz. 20:00 pojawił się jego tweet: "Czekając na nominację Kolegium Elektorów, Polska jest zdeterminowana, aby utrzymać strategiczne partnerstwo na wysokim szczeblu i wysokiej jakości między Polską a Stanami Zjednoczonymi, którego celem będzie jeszcze silniejszy sojusz".
Oby tak to w praktyce wyglądało.
Maciej Zakrocki dla WP Opinie