PolskaZa co Henryka Krzywonos zrugała Kaczyńskiego?

Za co Henryka Krzywonos zrugała Kaczyńskiego?

Jarosław Kaczyński podłożył się koncertowo i zrobił Platformie kolejny prezent. Zamiast wskazać, że dawni bohaterowie, jak Mazowiecki, Geremek czy Borusewicz porzucili społeczne ideały na rzecz ideologii neoliberalnej, szef PiS próbuje powiedzieć, że w ogóle nie byli bohaterami. To za ten absurd zrugała go Henryka Krzywonos - pisze Michał Sutowski z "Krytyki politycznej" w felietonie dla Wirtualnej Polski.

Za co Henryka Krzywonos zrugała Kaczyńskiego?
Źródło zdjęć: © PAP | Tomasz Gzell

01.09.2010 | aktual.: 01.09.2010 09:18

"Martwe dźwigi nie staną się polską Statuą Wolności" - mądre zdanie, prawda? Szyderstwo z tandetnego optymizmu prezydenta Komorowskiego udało się prezesowi Śniadkowi jak rzadko. Szkoda tylko, że sensownej, prospołecznej retoryki użył lider kompletnie niewiarygodnego związku zawodowego. Gdańskie obchody trzydziestolecia Porozumień Sierpniowych to przykład utopienia realnych problemów w sentymentalnym (PO) i resentymentalnym (PiS) sosie.

Jeszcze lepszego przykładu dostarczył Jarosław Kaczyński. Posłuchajmy np. tego: "musimy pamiętać, że prawa pracownicze, umowa o pracę, ubezpieczenia, prawa wolnych związków zawodowych są taką samą częścią naszej cywilizacji, jak np. spółka akcyjna czy spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, jak akcja, giełda - instytucje, które zdołały stworzyć współczesny kapitalizm i gigantyczny sukces gospodarczy ludzkości w ciągu ostatnich dwóch wieków. Że to jest całość naszej cywilizacji, że kto podnosi rękę na tę instytucję, ten kopie grób tej całości, na którą składa się demokracja, wolny rynek i właśnie prawa pracownicze".

Piękna myśl. Prawdziwy z prezesa PiS socjaldemokrata. Taki porządny, w stylu zachodnioeuropejskim. I co z tego? Nic. Bo własne - bardzo momentami trafne - tezy Kaczyński przykrył absurdalnym wywodem o "grupie ludzi o znanych nazwiskach, z autorytetem”, którzy mieli "plan kompromisu, który w istocie, gdyby go realizować, okazał się pozorem, który szybko by się rozwiał”. Ludzi, którzy (skutecznie!) walczyli o to, by strajk w stoczni nie zakończył się masakrą, prezes PiS uznał za kunktatorów, którzy tamowali społeczną energię. I choć rytualnie zastrzegł, że wierzy w dobrą wolę Tadeusza Mazowieckiego czy Bronisława Geremka - elektorat wie swoje. Dogadali się różowi z komuchami, od początku była im zdrada w głowie - od stoczni do Magdalenki droga krótka...

To za ten absurd zrugała go Henryka Krzywonos - a nie za wykład o doniosłej roli związków zawodowych w zachodnim modelu kapitalizmu. Jarosław Kaczyński słuszne intuicje na temat patologii polskiego liberalizmu okrasza opowieścią - w tym wypadku insynuacjami - o czymś w rodzaju "zdrady elit”.

Zamiast wskazać, że dawni bohaterowie porzucili społeczne ideały na rzecz ideologii neoliberalnej, próbuje powiedzieć, że w ogóle nie byli bohaterami. Czym sam ośmiesza swój wywód, bo nie da się zaprzeczyć, że to jednak Bogdan Borusewicz organizował strajk w stoczni a nie prezes PiS.

Janusz Śniadek również broni idei silnych związków zawodowych, klasowej równowagi i idei realnego dialogu społecznego. Złośliwie - acz celnie - wypomina rządowym elitom bezrobocie, absurdalnie wysokie przez cały właściwie okres transformacji. Zapomina tylko, że NSZZ "Solidarność”, zwłaszcza pod światłym przywództwem Mariana Krzaklewskiego, dołożył solidną cegiełkę do tego stanu rzeczy. Zainteresowanych tym, jak ten związek zawodowych zamiast praw pracowniczych bronił głównie życia nienarodzonych i czci Najświętszej Panienki odsyłam do rewelacyjnej „Klęski Solidarności” Davida Osta. W latach 1997-2001, "solidarnościowy” rząd pracowicie powiększał nierówności społeczne. Nie gorzej, niż rząd ("solidarny”, a jakże!) PiS, który zniósł trzeci próg podatku PIT i podatek spadkowy. Cóż, widać kadry dyrektorskie i menedżerowie to też "ludzie pracy”...

Problemem nie jest konflikt wokół dziedzictwa "Solidarności”. Warto i należy się spierać o to, ile z gdańskich postulatów do dziś zrealizowano. Trudno też o lepszą - niż doroczne obchody - okazję do dyskusji o roli związków zawodowych w polskim kapitalizmie. Przesłaniem "Solidarności” nie była bowiem polityka miłości, w której często chodzi o zatkanie gęby przeciwnikowi - gęby warchoła, oszołoma czy innego roszczeniowca. Przesłaniem "Solidarności” i Porozumień Sierpniowych była cywilizowana artykulacja realnego konfliktu społecznego. Są różne strony, mają różne interesy, lubią się niespecjalnie - ale obie są wystarczająco silne i zorganizowane, żeby negocjować na równych (no, prawie) prawach.

Można było zapytać premiera i prezydenta o to, czy dziś prawa są równe, czy między pracodawcami i pracownikami panuje równowaga sił. To ta równowaga - gwarantowana przez państwo - długo przynosiła powszechny dobrobyt zachodniej Europie. W Polsce jej nie ma, a związki są słabe, w sektorze prywatnym praktycznie nieobecne - kasjerki w hipermarketach mogą sobie o układach zbiorowych pomarzyć. Mimo to części mediów i politykom udało się stworzyć wrażenie, że żyjemy w "związkokracji”.

Jarosław Kaczyński podłożył się koncertowo i zrobił Platformie kolejny prezent. Zadowolił swój elektorat, który teraz już na pewno wie, że w układzie są wszyscy (od premiera do byłej tramwajarki), oprócz jednej partii i jednego związku. Za to Donald Tusk nie musi się z niczego tłumaczyć. Może nas do woli epatować bajką o sierpniowej walce robotników o wolność i kapitalizm. Lech Wałęsa może proponować "zwijanie sztandarów” - bo po co nam w demokracji jakieś związki? Niedługo wszyscy uwierzą, że gdańska stocznia walczyła po prostu o prawo do wyboru. Platformy Obywatelskiej oczywiście.

Michał Sutowski specjalnie dla Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (173)