Z uchodźcami na kajaki. Marina Hulia: są dla mnie jak rodzina
Marina Hulia, działaczka społeczna, zorganizowała spływ kajakowy dla czeczeńskich uchodźców. Większość rodzin to samotne matki z dziećmi. Wcześniej koczowali na dworcu w Brześciu miesiącami. Czekali, aż zostaną wpuszczeni do Polski. Dziś mieszkają w okolicach Warszawy.
29.08.2017 | aktual.: 29.08.2017 16:39
Marina Hulia to Rosjanka mieszkająca w Warszawie. Pomagała czeczeńskim uchodźcom już wtedy, gdy koczowali na dworcu w Brześciu. Niektórzy spędzili tam kilka miesięcy. Czasem próbowali dostać się do Polski po kilkadziesiąt razy. Marina urządziła wtedy w dworcowej poczekalni szkołę dla dzieci. Woziła też robione przez nich rękodzieło do Polski, sprzedawała i wracała z pieniędzmi.
Niektóre samotne matki wychowują pięcioro lub sześcioro dzieci. Marina organizuje wyjścia, aby rodziny mogły oderwać się od codziennych problemów. Jak sama mówi, nie robi tego dla nich, a z nimi. Dla niej wszyscy wokół są jak rodzina.
Matki z dworca Brześć
Madina to jedna z matek, którymi opiekuje się Marina. Próbowała wjechać do Polski siedemnaście razy. Szesnaście razy pogranicznicy w Terespolu zawracali ją na Białoruś. Kolejną, Milanę, zawrócono sześć razy. Za każdym razem ubywało pieniędzy, aż w końcu przestało starczać nawet na chleb. Mieszkała na dworcu przez cztery miesiące. Głodowała tam z piątką dzieci. Przejechała przez granicę za siódmym razem. Jako jedna z pierwszych przyjechała do Polski Heda. Przeżyła dwie wojny, pochowała na czeczeńskiej granicy syna, aż w końcu uciekła. Od wojny i męża, który bił ją przez szesnaście lat.
Kajakami wszyscy płyną pierwszy raz w życiu. Nieodpłatnie, jednak za pociąg do Piaseczna wychodzi po sześć złotych za osobę. Niektóre matki płacą trzydzieści sześć złotych. Dla kogoś, kto mieszka w ośrodku dla uchodźców, to i tak majątek. Dla kogoś, kto w nim nie mieszka, tym bardziej, bo wtedy wydaje wszystkie pieniądze na wynajem mieszkania.
Odizolowani od świata
Większość Czeczenów, którym uda się przedostać przez granicę, trafia do ośrodka dla cudzoziemców w Dębaku. Odizolowanego od świata, zamkniętego kompleksu w podwarszawskim lesie. - Do stacji idzie się pięć kilometrów przez las, potem pociągiem czterdzieści minut do miasta – opowiada Emisa. Każda wizyta w mieście to wyprawa, dlatego jeździ się rzadko. Nawet polskiego nie ma gdzie używać, bo wokół nikt nie mieszka.
Warunki mieszkaniowe to dla samotnych matek z dziećmi koszmar. Wspólna łazienka i kuchnia. Jedna na piętro. Łazienki są wiecznie brudne i nigdy nie można znaleźć tego, który nie posprzątał. Kuchnia ma tylko pięć palników. Cały czas są zajęte, trzeba czekać w kolejkach. Wszystko to powoduje kłótnie i napięcia między mieszkańcami. Do tego wieczna rotacja ludzi. Gdy z jednymi zaczyna się układać, to zaraz na ich miejsce przyjeżdżają kolejni. Trzeba dogadywać się od nowa. Matki wolą wydać wszystkie pieniądze, które mają, żeby zamieszkać w prywatnym mieszkaniu, niż żyć dalej tam.
- Prowadziłam kiedyś zespół muzyczny w więzieniu – opowiada Marina. – Przyjechaliśmy raz z więźniami na występ do ośrodka. Powiedzieli mi wtedy, że u nich, w więzieniu, jest lepiej.
Rozrywka i wzajemna pomoc
Jednak Marina nie ogranicza się do zapewnienia uchodźcom rozrywki. - Łącze ludzi, którzy potrzebują siebie nawzajem – stwierdza. Czeczeńskie rodziny chodzą do starszych osób, gdzie kobiety gotują im swoje tradycyjne potrawy. Odwiedzają też bezdomnych.
Chociaż Czeczeni w Polsce zmagają się z wieloma problemami, i tak ich sytuacja jest nieporównywalne lepsza niż na Białorusi, skąd wielu wciąż próbuje się przedostać do Polski. Niektórzy próbowali dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt razy – bez skutku. W Brześciu wciąż może przebywać nawet kilkuset uchodźców, głównie z Czeczenii.